Uznał, że jedynym sposobem na wyrównanie rachunków jest krwawa zemsta. Był to wybór najgorszy z możliwych. Zarówno dla ofiary jak i dla sprawcy.

 10 grudnia 2010 roku w autokomisie przy alei Spółdzielczości Pracy w Lublinie panował spory ruch. Klienci przechadzali się po placu, na którym wystawiono samochody do sprzedaży, wypatrując przedświątecznych okazji. Trwały ożywione rozmowy; kupujący pytali, sprzedawcy aut udzielali odpowiedzi. Kilka minut po godzinie  17. do kantorka, gdzie urzędował właściciel firmy, wszedł jeden z pracowników.

– Szefie, chyba mamy chętnego na … – zaczął i urwał w pół zdania. Ryszard K. właściciel autokomisu, leżał na podłodze w kałuży krwi, nie dając oznak życia. Miał zmasakrowaną głowę. Sprzedawca drżącą ręką wyszarpnął z kieszeni telefon i zadzwonił po policję. Powiedział, że zdarzył się wypadek. Może nawet doszło do zabójstwa.

Morderca w obiektywie

Policyjny lekarz stwierdził zgon 39-letniego Ryszarda K. na skutek kilku ran postrzałowych. Kule z broni krótkiej trafiły mężczyznę m.in. w głowę i w klatkę piersiową. Jego śmierć była natychmiastowa. Przeprowadzona następnego dnia sekcja zwłok ujawniła, że do właściciela lubelskiego autokomisu oddano aż siedem strzałów z bliskiej odległości, powodując rany m.in. twarzoczaszki, nadbrzusza, prawego obojczyka i lewego przedramienia. Kule pochodziły z pistoletu CZ-83 kaliber 7,65 mm.

Prowadzący śledztwo policjanci z Wydziału Kryminalnego komendy wojewódzkiej w Lublinie, przesłuchawszy mężczyznę, który znalazł zwłoki, mieli już pierwszy, na razie jeszcze mglisty, obraz zabójcy.

 – Jak szedłem do szefa, po drodze minąłem się z jakimś facetem. Wydaje mi się, że ten człowiek właśnie wyszedł z kantorka, ale oczywiście nie mam co tego stuprocentowej pewności – zeznał pracownik autokomisu.

Niewiele mógł powiedzieć na temat wyglądu owego mężczyzny. Było ciemno a sprzedawca szedł do Ryszarda K. w konkretnej sprawie i myślał tylko o niej. Tajemniczy mężczyzna miał na sobie ciemną kurtkę i być może czapkę na głowie. To musiał być zabójca. O 16.55 Ryszard K. z całą pewnością jeszcze żył, ponieważ o tej godzinie rozmawiał z innym pracownikiem.  O 17.05 został znaleziony martwy. Śmiertelne strzały oddała więc osoba, która była w biurze firmy między 16.55 a 17.05.

Domysły śledczych potwierdzało nagranie z monitoringu autokomisu. Kamera przemysłowa zarejestrowała kręcącego się po placu firmy mężczyznę, który co chwilę spoglądał w stronę drzwi do biura, a potem ruszył w tym kierunku. Był w średnim wieku, raczej szczupły o włosach blond lub siwych. Niestety, twarzy domniemanego zabójcy nie udało się rozpoznać na nagraniu. Chował ją w wysoko podniesiony kołnierz wiatrówki i odwracał głowę od obiektywu kamery.

Zaplanowana egzekucja

Już na wstępie dochodzenia policja wykluczyła morderstwo z chęci zysku. Sprawca niczego nie ukradł Ryszardowi K. Gotówka, karty płatnicze, telefon komórkowy, kluczyki do samochodu – wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Nie ruszane. To na pewno nie był złodziej.

Narzędzie zbrodni i okoliczności zdarzenia wskazywały na zaplanowaną egzekucję. Przypadkowi zabójcy raczej nie posługują się bronią palną i nie chodzą z pistoletami. Często natomiast działają spontanicznie, bez żadnego przygotowania. Człowiek, który zastrzelił właściciela autokomisu, zachowywał się inaczej. Nie spieszył się; zanim zabił, przeprowadził krótki zwiad terenu i postarał się, żeby go nie rozpoznano.

Bardziej pasowało to do zorganizowanych grup przestępczych. W  środowisku gangsterskim zwalczanie konkurencji i załatwianie porachunków przy pomocy pistoletu nie było rzadkością. A przecież Ryszard K. zajmował się handlem używanymi samochodami. Ta branża zawsze jawiła się jako „newralgiczna”. Oczywiście, zastrzelony właściciel autokomisu nie musiał być przestępcą. Mógł natomiast narazić się ludziom z półświatka (np. nie chciał z nimi współpracować) lub wiedział o czymś, co było dla nich niewygodne. I dlatego go zlikwidowano.

Coś jednak nie pasowało do gangsterskiej dintojry. Konkretnie dwa elementy. Był 2010 rok. Największe rozgrywki z udziałem „polskiej mafii” należały już do przeszłości. Zorganizowane grupy, krwawo rządzące poszczególnymi regionami kraju, dawno temu zostały rozbite. Przywódcy odsiadywali wyroki a następcy, nie chcąc podzielić ich losu, wybierali bardziej pokojowe metody prowadzenia interesów i sprawowania władzy. Bomby i spluwy odchodziły do lamusa. Dodajmy jeszcze, że w Lublinie i na Lubelszczyźnie zawsze było pod tym względem spokojniej niż w stolicy czy na Wybrzeżu.

Do mafijnej egzekucji nie pasował także sposób, w jaki zamordowano Ryszarda K. Sprawca oddał do niego aż 7 strzałów. Profesjonalni zabójcy, wynajęci przez gangi, tak nie działają. Pociągają za cyngiel raz, maksymalnie dwa razy. Nie tracą czasu na zbędne czynności. Zabijają bez emocji, na zimno. Natomiast zachowanie człowieka, który w kantorku opróżnił cały magazynek, sugerowało, że zamordował Ryszarda K. z pobudek osobistych. Być może chciał nie tylko pozbawić go życia, ale również wyładować na nim gniew lub żal.

Rozstanie wspólników

Rozważania odnośnie motywu nie zajęły policji dużo czasu Już w kilka godzin po odkryciu zbrodni, ustalono tożsamość sprawcy. Pojawił się też przypuszczalny powód morderstwa.

Nagranie z monitoringu zostało poddane skomplikowanym zabiegom technicznym, dzięki czemu obraz stał się bardziej czytelny. Twarz człowieka w ciemnej kurtce była teraz znacznie wyraźniejsza. Rodzina i znajomi Ryszarda K. nie mieli wątpliwości, że przedstawia Artura Ż., do niedawna przyjaciela i wspólnika w interesach zamordowanego przedsiębiorcy.

Interesy te nie miały nic wspólnego z handlem używanymi samochodami, ani w ogóle z motoryzacją. Ryszard K. był biznesmenem „nowej fali” i nie działał w jednej branży. Kilka lat temu  postanowił zainwestować w służbę zdrowia. W Łęcznej pod Lublinem uruchomił nowoczesną poradnię, świadczącą specjalistyczne usługi, m.in. stomatologiczne. Ryszard K. nie znał się na leczeniu zębów. W ogóle nie miał wykształcenia medycznego. Ale nie stanowiło to przeszkody w realizacji jego planów. Przedsiębiorca zawarł znajomość z Arturem Ż. lekarzem-stomatologiem, który prowadził w Łęcznej  prywatny gabinet, cieszący się dużym wzięciem wśród pacjentów. Zaproponował dentyście wejście w spółkę, a Artur Ż. przyjął jego ofertę. Działali wspólnie jakiś czas, potem lekarz zrezygnował ze współpracy z Ryszardem K. Nie wiadomo z jakiego powodu.

Nie było czasu na drążenie szczegółów prowadzonych przez obu panów interesów. Śledczy uznali jednak, że rozstanie wspólników z pewnością nie jest bez znaczenia. Wiadomo przecież, że pieniądze potrafią najserdeczniejszych przyjaciół zamienić w najgorszych wrogów. Postarano się zebrać jak najwięcej informacji o domniemanym zabójcy.

– Leczył szybko i skutecznie i nie brał dużo pieniędzy. Pan doktor był miłym, ciepłym człowiekiem. Zachowywał się spokojnie, nigdy na nikogo nie krzyczał – powiedzieli jego pacjenci. Niektórzy przyznawali, że czasami widzieli w jego oczach jakąś nerwowość, może irytację lub niecierpliwość

47-letni Artur Ż. dojeżdżał do pracy w Łęcznej z Lublina. Niedawno rozszedł się z żoną i wynajął mieszkanie w dzielnicy Felin. Ustalono, że po zabójstwie wrócił do domu i już nie wychodził. Zapadła decyzja, żeby go zatrzymać i doprowadzić na przesłuchanie. Nie obyło się bez komplikacji.

Bomba w bagażniku

Nazajutrz o świcie pod blok przy ulicy Władysława Jagiełły podjechały samochody policyjne. Do pomocy wezwano oddział antyterrorystyczny. Wiedziano, że podejrzany ma broń palną i może zachować się w sposób nieprzewidywalny.

Około 9. wyszedł z domu siwiejący mężczyzna w czarnej skórzanej kurtce. Skierował kroki do zaparkowanego nieopodal forda scorpio.

 – Pan Artur Ż.? – padło pytanie. Dentysta skinął głową. Nie wydawał się zaskoczony – Jest pan zatrzymany. Proszę udać się z nami – padło polecenie.

Nie stawiał oporu. Nie miał żadnych szans na ucieczkę; otaczało go kilkunastu uzbrojonych antyterrorystów. Dostarczył jednak policjantom sporo emocji. Podczas przeszukania znaleziono przy nim nabity pistolet CZ-83 czeskiej produkcji (narzędzie zbrodni). To nie wszystko. W mieszkaniu miał jeszcze dwa: niemieckiego mausera i francuskiego MAB-a. Kolejna, zapierająca dech w piersiach niespodzianka czekała na w samochodzie lekarza. Artur Ż. trzymał w bagażniku gotowy do odpalenia ładunek wybuchowy.

Zareagowano błyskawicznie. Zapadła decyzja o ewakuacji części mieszkańców bloku. Mogli wrócić do domu po kilku godzinach. Na szczęście nikomu nic się nie stało, ładunek został w bezpiecznym miejscu rozbrojony.

Oszukany w interesach

– Przyznaję się do zastrzelenia Ryszarda K. – powiedział Artur Ż.  podczas przesłuchania w Prokuraturze Okręgowej w Lublinie Wyjaśnił motywy zbrodni. Jak już wcześniej przypuszczano, powodem zabójstwa były biznesowe nieporozumienia wspólników, powstałe przy podziale zysków.

Artur Ż. zainwestował własne pieniądze w poradnię zdrowia w Łęcznej. Interes prosperował znakomicie. – Nieskromnie powiem, że w dużej mierze dzięki mnie i prowadzonemu przez mnie w ramach  poradni gabinetowi dentystycznemu. Moje nazwisko zapewniało renomę i dawało gwarancję, że leczymy skutecznie – mówił w śledztwie podejrzany.

Poradnia przynosiła tak pokaźne zyski, że Ryszard K. zdecydował się zainwestować w kolejny biznes. Tym razem w autokomis w Lublinie. Nie zaproponował spółki Arturowi Ż. ponieważ przestali być wspólnikami.

Powód rozstania? Nieuczciwość Ryszarda – wyjaśnił lekarz. Jak stwierdził, wspólnik nie chciał się z nim dzielić zyskami. Okłamywał go, mówiąc, że zarobili mniej niż w rzeczywistości. Według wyliczeń dentysty, Ryszard K. był mu winien kilkadziesiąt tysięcy złotych. Próbował je wyegzekwować. Początkowo zwracał się do niego po przyjacielsku, potem w coraz ostrzejszej formie. Ale na biznesmena nie działały ani prośby ani nalegania. Artur Ż. czuł się przez niego upokorzony i głęboko skrzywdzony.

– Po wyczerpaniu wszystkich środków perswazji, zdecydowałem się ukarać Ryszarda – wyjaśniał. Przez kilka miesięcy opracowywał plan zbrodni. Postanowił zaskoczyć go w firmie, w porze największego ruchu. Udając klienta, dostał się na teren autokomisu. Wszedł do biura, gdzie Ryszard K. przeglądał jakieś papiery. Na widok uzbrojonego w pistolet byłego wspólnika, głos uwiązł mu w krtani. Artur Ż. też nic nie powiedział. Bez słowa wpakował w niego 7 kul. Chciał mieć pewność, że tamten nie przeżyje. Potem spokojnie wrócił do domu. Brał pod uwagę, że policja skojarzy go z zabójstwem i nie był zaskoczony, gdy po niego przyjechali.

Ćwierć wieku w celi

Artur Ż. trafił do aresztu. Prokuratura postawiła mu zarzuty zabójstwa oraz nielegalnego posiadania broni palnej oraz ładunków wybuchowych. Śledztwo prowadzono również pod kątem przygotowań podejrzanego do popełnienia kolejnych zabójstw. Właśnie w tym celu mógł zgromadzić w miejscu zamieszkania i w samochodzie pokaźny arsenał.

Pod obserwacją policji i prokuratury znaleźli się znajomi Artura Ż. Sprawdzono ich relacje zawodowe i osobiste z dentystą. Jednak podejrzenia, iż lekarz chciał pozbawić życia jeszcze inne osoby, nie potwierdziły się.

Przez trzy miesiące w warunkach szpitalnych badali go psychiatrzy. Biegli w kilku opiniach stwierdzili u niego w pełni zachowaną zdolność do rozpoznania znaczenia czynu i pokierowania postępowaniem. Zabójca mógł więc odpowiedzieć za zbrodnię. Jego proces wzbudził duże zainteresowanie. Wyrokiem Sądu Okręgowego w Lublinie z 17 lipca 2012 roku Artur Ż. został skazany na karę 25 lat pozbawienia wolności.

Wyrok został zaskarżony przez obronę, która m.in. wytknęła sądowi pierwszej instancji, że nie uwzględnił wniosku o przebadanie oskarżonego na okoliczność ustalenia czy oskarżony cierpi na narkolepsję lub hipersomnię (są to zaburzenia snu). Ewentualne stwierdzenie tych przypadłości mogło – zdaniem obrońcy – rzutować na stopień  poczytalności jego klienta.

Apelacja została uznana za bezzasadną. Sąd Apelacyjny w Lublinie utrzymał w mocy zaskarżony wyrok, stwierdzając w uzasadnieniu, że o stanie psychicznym oskarżonego jasno i wieloaspektowo wypowiedzieli się biegli psychiatrzy, zarówno przed procesem jak i w trakcie rozpraw.

Mariusz Gadomski

Zobacz również: