Kwadrans po trzeciej nad ranem do szpitala przy ulicy Jaczewskiego w Lublinie karetka pogotowia przywiozła rannego mężczyznę. Miał poderżnięte gardło i ranę klatki piersiowej. Gdyby w porę nie udzielono mu pomocy, mógłby wykrwawić się na śmierć. Powiedział policji, że jest taksówkarzem. Został zaatakowany nożem przez pasażera, którego przywiózł z Warszawy.

Napady na taksówkarzy to jedno z częściej popełnianych w Polsce przestępstw. Zwykle chodzi o kradzież utargu, sprzętu elektronicznego lub samochodu. Jednak w tym przypadku motywem nie był rabunek. Sprawca nie tylko niczego nie ukradł, ale zostawił w taksówce „pamiątki”. Najprawdopodobniej zrobił to celowo.

Gadatliwy i sympatyczny

Wieczorem 7 października 1993 roku Marek E. czekał na pasażerów na postoju przy zbiegu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich. Przed dziesiątą do jego audi 100 wsiadł młody mężczyzna z torbą sportową na ramieniu. Przez kilkadziesiąt minut jeździli po Warszawie. Pasażer zamawiał kurs m.in. na ulicę Sienną i Waryńskiego oraz na Dworzec Centralny. Wysiadał i po paru minutach wracał. Potem bezskutecznie szukał wolnych pokoi w kilku hotelach. O północy spytał taksówkarza, czy zawiózłby go do Lublina. Marek E. po krótkim namyśle zgodził się. Ustalili należność za kurs na kwotę równą obecnym 300 złotym. Jedna trzecia w formie zadatku, reszta po dojechaniu na miejsce.

Pasażer zrobił na kierowcy korzystne wrażenie. W trakcie jazdy opowiadał o sobie. Mówił, że pochodzi z województwa zamojskiego. Skończył technikum kolejowe. Niedawno odbył zasadniczą służbę wojskową. – Wywnioskowałem,  że ma nie więcej niż 21-23 lata. Był sympatyczny – określił go taksówkarz.

Do Lublina dotarli o trzeciej. Pasażer poprosił o wysadzenie go na postoju taksówek przy alei Kompozytorów Polskich. Gdy kierowca zapalił w kabinie światło i czekał na należność, siedzący z tyłu mężczyzna zamiast portfela wyciągnął z kieszeni nóż, którym zaatakował taksówkarza. Zadał mu ciosy w klatkę piersiową, w szyję i drasnął w nadgarstek. Marek E. trzymał pod siedzeniem drewnianą laskę dla obrony. Gdy sięgnął po nią, napastnik otworzył drzwi, przebiegł jezdnię, po czym zniknął w mroku.

Ranny taksówkarz ruszył pieszo w pościg, ale po kilku metrach osunął się osłabiony na ulicę. Udało mu się zatrzymać przejeżdżający samochód. Kierowca zawiózł go do szpitala.

Normalnie Hugh Grant!

Człowiek, który zranił taksówkarza, jechał całą drogę na tylnym siedzeniu. Marek E. widział go we wstecznym lusterku i dzięki temu podał policji dokładny rysopis bandyty. Napastnik miał szczupłą twarz o delikatnych rysach, ciemne, lekko falowane włosy i duże wyraziste oczy. Niewątpliwie był bardzo przystojnym, młodym mężczyzną.

– Normalnie Hugh Grant. Gdyby mnie natura obdarzyła taką urodą, to zamiast napadać na taryfiarzy poszedłbym do filmu, albo do telewizji – skwitował pracę policyjnego rysownika jeden z lubelskich dochodzeniowców. Zapewne nie przypuszczał, jak blisko był prawdy.

Prowadzone w całym mieście poszukiwania nożownika nie przyniosły rezultatu. Można by pomyśleć, że po zranieniu kierowcy wdział czapkę niewidkę, albo rozpłynął się w mglistym jesiennym powietrzu. Popełnił jednak błąd. Taki przynajmniej nasuwał się wniosek. Przypuszczano, że młody człowiek napadł na taksówkarza w celu rabunkowym. Nie spodziewając się jednak oporu ze strony kierowcy, stracił głowę. Uciekł w popłochu, zapominając o torbie i skórzanej kurtce, którą zdjął w samochodzie.

W pozostawionych rzeczach nie znaleziono dokumentu  tożsamości (na co po cichu liczono). Były natomiast inne przedmioty, m.in. plan Warszawy i notes z odręcznymi zapiskami. Na planie znajdowała się odbita pieczątka agencji marketingu i promocji „Adler” wraz z jej stołecznym adresem. W notesie natrafiono na adres i telefon firmy „Pink Serwis”. Obie firmy miały tę samą siedzibę. Było to prywatne mieszkanie przy ulicy Siennej w Warszawie. W tym momencie śledczy przywołali z pamięci fragment zeznania Marka E. Taksówkarz zapamiętał, że właśnie na Sienną pojechał z człowiekiem, który w Lublinie dźgnął go nożem. Był to pierwszy kurs zamówiony przez tajemniczego nożownika.

W policyjnej robocie nie istnieje coś takiego, jak przypadek. Postanowiono więc porozmawiać z właścicielami agencji marketingowej i firmy świadczącej – jak wynikało z anglojęzycznej nazwy – „różowe usługi”. O pomoc poproszono kolegów ze stołecznej komendy policji.

Zmieszanie pana redaktora

Właścicielem agencji marketingu i promocji „Adler” był Janusz L., elegancki i nobliwie wyglądający pan po czterdziestce. Gdy policja nie wyjawiła jeszcze celu wizyty, bacznym wzrokiem lustrował parę wywiadowców, aczkolwiek więcej uwagi poświęcał nie przystojnej pani aspirant, lecz jej koledze. Wyraźnie zmieszał się, gdy zobaczył portret pamięciowy człowieka, który kilka dni wcześniej zranił w Lublinie taksówkarza.

– Nie, nigdy go nie widziałem – powiedział po dłuższym wpatrywaniu się w kserokopię. Para policjantów chciała się już pożegnać. Lecz Janusz L. zatrzymał ich przy drzwiach. Na jego czole perlił się pot. Najwyraźniej podjął w tej chwili ważną decyzję. – Proszę zaczekać. Zdaje się, że coś mi świta. Trzy albo cztery lata temu poznałem tego chłopaka. W każdym razie bardzo podobnego do człowieka z rysunku. Na imię miał Krzysztof. Nazwiska niestety nie pamiętam – powiedział stłumionym głosem. Pracował wtedy jako dziennikarz w jednej z ogólnopolskich gazet. Pewnego dnia do redakcji przyszedł chłopak. Powiedział, że jest junakiem Obrony Cywilnej i chciałby odbywać służbę w Warszawie.

– W ten sposób zawarliśmy znajomość. Obiecałem, że zajmę się jego sprawą. Krzysztof miał wpaść za tydzień, ale nie pokazał się – powiedział Janusz L.

Policja odniosła wrażenie, że szef „Adlera” nie mówi całej prawdy. Dziwne było, że tak z mety, po chwilowej rozmowie zgodził się pomóc chłopakowi, którego nie znał. No chyba, że miał ku temu szczególny powód…

– A „Pink Serwis”? Mówi panu coś ta nazwa? – padło pytanie. Były redaktor, a teraz właściciel agencji marketingu, zmieszał się jeszcze bardziej. Bąknął, że owszem, jest coś takiego. Firma dzieli adres z agencją „Adler”. Czasami z nią współpracował.

„Pink Serwis” to wydawnictwo magazynów „dla panów”, które ilustrowano rozbieranymi zdjęciami modeli. Współpraca Janusza L. z wydawnictwem polegała na podsyłaniu fotografom przystojnych chłopców na sesje zdjęciowe. Jeden z fotografów, do którego trafiła policja, rozpoznał na portrecie niejakiego Krzysztofa S. W zeszłym roku zrobił mu serię nagich zdjęć. Chłopak pochodził z małej wsi pod Hrubieszowem.

Jest gdzieś w świecie

– Nie mam wątpliwości, to był on – Marek E. rozpoznał na zdjęciu niedoszłego zabójcę.

23-letni Krzysztof S. formalnie mieszkał z matką w miejscowości B. w ówczesnym województwie zamojskim. Rzadko jednak bywał w domu. Przyjeżdżał na krótko, nie częściej niż raz w miesiącu. Matka powiedziała policji, że kilka lat temu, po odbyciu wojska syn znalazł pracę w Warszawie. Podobno w jakimś hotelu. Chyba dobrze zarabiał; zawsze miał pieniądze, chodził w drogich ubraniach, używał markowych kosmetyków.

–  Wydaje mi się jednak, że nie był szczęśliwy. Chodził smutny i milczący – powiedziała pani S.

Wychowywał się bez ojca. Był miłym, delikatnym dzieckiem, a potem spokojnym, dobrze wychowanym chłopcem. Skończył podstawówkę a potem zasadniczą szkołę zawodową w Hrubieszowie. Poszedł do technikum, ale przerwał naukę. Zanim powołano go do odbycia zasadniczej służby wojskowej, pracował w Zamojskich Fabrykach Mebli. Nie miał wielu przyjaciół wśród rówieśników. Był inny niż koledzy. Interesował się teatrem i poezją. Łatwo się wzruszał. Nie pasował do miejscowego środowiska. Wyśmiewano jego „artystyczną duszę”. Niektórzy uważali go za geja.

– Nie wiem, gdzie jest teraz. Przypuszczam, że w Warszawie albo gdzieś w świecie – powiedziała matka. Ostatni raz odwiedził ją latem 1993 roku.  Potem raz lub dwa wysłał jej pocztówkę.

Okazało się, że Krzysztof S. kilkanaście miesięcy temu pracował jako boy w jednym ze stołecznych hoteli. Szefowie chwalili jego obowiązkowość i dobre maniery. Swego czasu był ulubieńcem gości. Z napiwków potrafił uzbierać drugą pensję. Miał szansę na awans, dyrektor chciał go posłać na kurs zawodowy, jednak Krzysztof S. z niewiadomych powodów odszedł z pracy. Policja zwróciła uwagę na zbieżność dat. W okresie pracy w hotelu i po zwolnieniu  się, chłopak kontaktował się z firmą „Adler” i wydawnictwem „Pink Serwis”. Właśnie wtedy odbył nagą sesję zdjęciową.

Chodziło tylko o seks

 Policja otrzymywała sprzeczne doniesienia o miejscu pobytu podejrzanego. Ponoć kilkakrotnie widziano go w domu matki (pani S. zaprzeczała). Według innego informatora, chłopak miał przebywać w Szwecji.

Ostatecznie zatrzymano go dopiero w marcu 1995 roku. Krzysztof S. nie przyznał się do usiłowania zabójstwa Marka E. Chętnie natomiast opowiadał o kontaktach i doświadczeniach z ludźmi ze świata show-biznesu  i reprezentującymi „warszawskie salony”.

W 1989 roku zaczął odbywać zasadniczą służbę wojskową w formacjach Obrony Cywilnej. Jego jednostka stacjonowała w Łodzi. Pewnego razu – zdaje się, że wiosną 1990 roku –  jechał do domu na przepustkę. Na Dworcu Centralnym w Warszawie miał przesiadkę. Gdy czekał na pociąg, wdał się w rozmowę z mężczyzną w średnim wieku. To był Janusz L. Dziennikarz pochwalił się swoimi znajomościami w telewizji. Wymienił kilka głośnych nazwisk. Krzysztof powiedział, że jest tylko zwykłym mechanikiem, ale chciałby zostać aktorem lub piosenkarzem.

– Nie mogłeś lepiej trafić – uśmiechnął się Janusz L. Obiecał pomoc. Na początek zrobi mu kilka fotek i pokaże komu trzeba. Krzysztof nie protestował, gdy okazało się, że zdjęcia mają być rozbierane, a facet zaprosił go nie tylko do mieszkania, ale i do łóżka (były dziennikarz zaprzeczał, że jest gejem).

Kilka godzin później Janusz L. żegnając się z Krzysztofem, prosił go, żeby wpadał lub dzwonił ilekroć będzie w Warszawie. Zapewniał, że niebawem poczyni kroki, żeby ułatwić chłopakowi urzeczywistnienie jego marzeń. Spotykali się wielokrotnie. Janusz L. był bardzo serdeczny, ale gdy Krzysztof S. Pytał, co załatwił w jego sprawie, robił zafrasowaną minę. Tłumaczył, że po zmianach politycznych w Polsce wszystko się skomplikowało. Ci, którzy wczoraj stali na szczycie, dziś nie są pewni dnia ani godziny. Radził poczekać, aż sytuacja się unormuje.

Krzysztof S. nie miał ochoty czekać. Postanowił działać na własną rękę. Po zakończeniu służby w OC na dłużej zakotwiczył w stolicy. Podejmował różne prace, żeby się utrzymać. Chodził na castingi i przesłuchania. Nie miał jednak szczęścia. Janusz L., który rozpoczął własną działalność biznesową, milczał. 

Pracując jako boy w renomowanym hotelu, nawiązywał różne znajomości. Ze względu na urodę zapraszano go na ściśle męskie imprezy. Pozwalał się adorować ustosunkowanym facetom, licząc, że któryś otworzy mu drzwi do wielkiej kariery. Ale oni tylko udawali wzruszonych do łez, gdy deklamował swoje wiersze i śpiewał własne kompozycje. Chodziło im tylko o seks. Nikt mu nie pomógł.

Coraz bardziej zniechęcony i rozgoryczony rzucił pracę w hotelu, bo tak naprawdę jej nie cierpiał. Nie wiedział, co będzie dalej.  Nadzieja wróciła, gdy usłyszał o „Pink Serwis” i dowiedział się, że z wydawnictwem współpracuje jego stary znajomy, czyli Janusz L. Znowu jednak się rozczarował. Kazali mu się rozebrać. Cyknęli fotki i powiedzieli, że się odezwą. Janusz L. nie miał dla niego czasu. Wiedział, co to oznacza.

Brzydkie sekrety

Krzysztof S. upierał się, że to nie on jechał taksówką z Markiem E. Oskarżał Janusza L. o spisek. Właściciel agencji marketingowej był dla niego coraz mniej serdeczny. Zachowywał się, jakby chciał zerwać z nim znajomość. A nawet groził, gdy Krzysztof domagał się zwrotu nagich zdjęć, zrobionych w mieszkaniu byłego dziennikarza: – Nie rób szumu, bo mogę ci zaszkodzić – miał powiedzieć.

Według podejrzanego to Janusz L. zmontował cały scenariusz napadu i przekupił taksówkarza.

Był to absurd. Kto z własnej woli, dla paru złotych, dałby sobie poderżnąć gardło? Ponadto obciążało go nie tylko zeznanie pokrzywdzonego, który rozpoznał go również w trakcie policyjnego okazania. Przeprowadzono eksperyment osmologiczny. Próbki zapachowe pobrane z pozostawionej w taksówce kurtki skórzanej doprowadziły psa do Krzysztofa S.

Wyrokiem Sądu Wojewódzkiego w Lublinie niedoszły zabójca taksówkarza został skazany na karę 10 lat więzienia. Motyw przestępstwa nie został wyjaśniony. Mógł to być akt rozpaczy zdesperowanego chłopaka. Przed napadem próbował skontaktować się z ludźmi, na których wciąż liczył. Ale nie wyciągnęli do niego pomocnej dłoni, i to mogło przepełnić kielich goryczy.

Najbardziej prawdopodobna jest zemsta. Po zranieniu kierowcy nożem, Krzysztof S. zostawił w taksówce rzeczy z adresami warszawskich firm, z którymi związany był Janusz L. Mógł to zrobić celowo, żeby policja dotarła do osób, które go oszukały. W ten  sposób wyszły na jaw brzydkie sekrety „warszawskich salonów”…

Mówi się, że zemsta najlepiej smakuje na zimno. Z kolei Paul Newman w nagrodzonym „Oscarem” filmie „Żądło” 3stwierdził, że „tylko frajerzy się mszczą”. Które powiedzenie lepiej pasuje do Krzysztofa S.?

Mariusz Gadomski

Zobacz również: