Ponad 30 lat minęło, odkąd przyszło mi relacjonować dla „Prawa i Życia” proces toruński, ale wciąż nie opuszcza mnie tamto wrażenie: na ławie oskarżonych widzę nie czterech, ale siedmiu mężczyzn. Skulonego godzinami bez ruchu Pękalę,  obojętnego (na pozór?) Pietruszkę, rozdygotanego Chmielewskiego i czterech Piotrowskich.
 Pierwszy Grzegorz Piotrowski, po wysłuchaniu długiego aktu oskarżenia z ujmującym uśmiechem proponuje: – Ja mogę rozpocząć składanie wyjaśnień, ale Wysoki Sąd jest zmęczony, ludzie na sali są zmęczeni, odłóżmy to lepiej do jutra.
Drugi Piotrowski wielkim głosem woła o nieprawościach księży katolickich, rzuca nazwiskami biskupów i arcybiskupów, milionowymi sumami zwolnień od ceł za artykuły luksusowe, z podatków.
Trzeci Piotrowski pokazuje klasę. Jest precyzyjny, bezlitosny wobec siebie i swego czynu. Gdy sąd pyta go, jak teraz oceniłby rzut kamieniem w szybę pędzącego samochodu księdza Popiełuszki (co miało „otrzeźwić” duchownego), odpowiada bez namysłu: – Bandytyzm!
Resztkami sił stara się zapanować nad sobą, gdy ocenia: – Jestem częściowo winien tej śmierci. Jestem winien bólu jego matki, której nikt nie wróci syna i nawet nie śmiem jej prosić o wybaczenie… Zabrałem rodzinom mężów, ojców, synów. Leszek (Pękala) był radosnym, pełnym życia człowiekiem, Waldek (Chmielewski) cieszył się pierwszymi kroczkami swego dziecka i tym, które ma się dopiero urodzić. Moje dzieci musiały zmienić nazwisko, żeby nie stać się przedmiotem okrucieństw innych dzieci. Gdy się to wszystko zliczy, brak pretekstu do życia, lecz najgorsza jest śmierć cywilna. Będzie wyrok, ale on mnie już nie dosięgnie, ja zmarłem 19 października 1984 roku.
Dziś wiemy, że doskonale sobie z tym wszystkim poradził.
Ten trzeci Piotrowski, zyskał – tak, widziałem to i słyszałem – coś na kształt podziwu lub nawet sympatii sporej, nie tylko resortowej, części widowni. Zwłaszcza damskiej, chwilami wyraźnie zafascynowanej wysokim (192 cm), silnie zbudowanym (95 kg) i niewątpliwie przystojnym mordercą.
Inaczej niż czwarty, arogancko odpowiadający sędziom i prokuratorom, Piotrowski.
– Dlaczego, wbrew wcześniejszym planom, oskarżeni nie dowieźli księdza Popiełuszki do bunkra?- zapytał sędzia.
– Bo umarł –  rzuca lekko Piotrowski.
Oskarżony nieobecny
Ale oto, chwilami, pojawia się jeszcze jeden oskarżony. Raz po raz wywołują go do tablicy pozostali oskarżeni, a także prokurator. Na co Artur Kujawa – przewodniczący pięcioosobowego składu, prezes Sądu Wojewódzkiego w Toruniu – wyraźnie przyzwala. Jednak ten oskarżony nie może się już bronić. To Jerzy Popiełuszko.
Zygmunt Kołacki i Leszek Pietrasiński, Prokuratorzy z Prokuratury Generalnej, ostro oskarżają esbeków. Jednak niemal za każdym razem czynią to według tego samego schematu: „tak, ale…”. Typowy przykład z końcowej mowy oskarżycielskiej. Tak: „Sprawcy zabójstwa muszą ponieść zasłużoną, surową karę”. Ale: „W świetle przedstawionych faktów należy przyjąć, że naruszająca prawo, antypaństwowa, przeciwstawna porozumieniu narodowemu, jątrząca działalność księdza Popiełuszki trwała nieprzerwanie od szeregu lat, do dnia 19 października 1984 roku”.

W uzasadnieniu wyroku u sędziego Kujawy też pojawił się wątek „sprzecznej z prawem, pozareligiijnej działalności niektórych księży”, zaraz jednak osłabiony atakiem na oskarżonych: – Powodowani ambicją i pychą, postawili się ponad społeczeństwo, ponad władze i ponad prawo. Aspektem wyjątkowym, ale i o największym ciężarze gatunkowym jest fakt, że zbrodni dopuścili się funkcjonariusze MSW, a więc ludzie, którym ludowe państwo powierzyło obowiązki strzeżenia prawa i praworządności. Oskarżeni ściągnęli hańbę na państwo, obywateli, ustrój, a dobre imię Polski – splamili.
 Kamulki do nóżek!
Jerzy Popiełuszko, urodzony w 1947 r. w Okopach, zapadłej wiosce na Podlasiu, stał się – po brutalnie przerwanym „karnawale Solidarności” – moralnym oparciem i duchowym autorytetem dla wielu Polaków, także niewierzących. Tłumy przychodziły na jego kazania podczas słynnych Mszy za Ojczyznę w warszawskim kościele św. Stanisława Kostki. Ktoś trafnie nazwał je zastrzykami nadziei i wiary. Nic dziwnego, że księdza zapraszano do parafii rozsianych po całym kraju. I nic dziwnego, że był solą w oku władzy. A szczególnie Departamentu IV MSW, zajmującego się zwalczaniem Kościoła katolickiego.
Wieczorem 19 października 1984 roku, na szosie w miejscowości Górsk koło Torunia, volkswagena golfa księdza – prowadzonego jak zwykle przez Waldemara Chrostowskiego, kierowcę, ochroniarza i zarazem przyjaciela Popiełuszki – zatrzymał umundurowany Piotrowski, rzekomo do kontroli drogowej. Po czym Chrostowskiego zakuł w kajdanki i wepchnął do fiata 125 p, w którym na tylnym siedzeniu czekali Waldemar Chmielewski i Leszek Piotrowski. Sam wrócił do golfa po duchownego, każąc mu następnie zająć miejsce obok esbeków (wcześniej Chrostowskiego nieregulaminowo posadził na przednim siedzeniu). Gdy ksiądz zaprotestował, na jego głowę i kark spadły potężne ciosy pałki Piotrowskiego. Nieprzytomnego, kapitan SB związał i wepchnął do bagażnika.
Teraz fiat rusza w kierunku Torunia, jedzie 80 km/h i nagle staje się coś nieoczekiwanego: Chrostowski otwiera drzwiczki samochodu i wyskakuje w pędzie. Jakimś cudem – w którym jednak sprawność byłego komandosa musiała odegrać niebagatelną rolę – udaje mu się niemal bez szwanku przeżyć upadek. Inny cud: porywacze nie przystają i nie ścigają uciekiniera (ponoć bali się rozpoznania, bo z tyłu coś jechało). Chrostowski trafia w końcu do lekarza i prosi o odwiezienie do najbliższego kościoła. Od tej chwili uprowadzenia księdza nie da się ukryć.

Tymczasem silnik fiata wziętego z garażu MSW zaczyna nawalać. Piotrowski zjeżdża na parking w pobliżu toruńskiego hotelu „Kosmos”. Tam znowu dzieje się coś, czego nie przewidzieli porywacze. Pękala niechcący (był w tych autach taki przycisk wewnątrz) otwiera bagażnik i niedbale skrępowany ksiądz zaczyna uciekać. Znowu na posterunku jest Piotrowski. Dopada zbiega i wali, tym razem pięściami. Nieprzytomnego Popiełuszkę krępuje Pękala, stosując samozadzierzgającą się przy każdym ruchu pętlę na szyi. Esbecy zmieniają jeszcze numery rejestracyjne samochodu. Po drodze w kierunku Włocławka przystają w jakichś krzakach, raz jeszcze biją księdza. Dojeżdżają do tamy na Wiśle. Piotrowski wyciąga z bagażnika worek, zawczasu napełniony kamieniami. Komenderuje: – Kamulki do nóżek!
– Potem tylko plusk – powie sądowi Pękala.
Nie tak miało być?
Nie tak – początkowo zgodnie twierdzili trzej oskarżeni (Pietruszka wodził dokoła oczami niewinnego dziecka, które nie rozumie, dlaczego dorośli na nie krzyczą). Oni chcieli tylko postraszyć księdza kolejną – bo wcześniej było wiele innych – szykaną, tym razem przetrzymaniem w którymś z bunkrów z czasów II wojny:  Aby się opamiętał.
 Dlaczego więc Piotrowski zabił? Może uznał, że po ucieczce Chrostowskiego inicjatywa wymknęła mu się z rąk, a może to była kwestia jednego ciosu za dużo? Panika? Efekt zapiekłej, osobistej nienawiści do kapelana „Solidarności” – co sugerował Pietruszka. Do tego przekonanie o bezkarności, ochronie ze strony resortu? Ale: jeśli nie chciał zabić, to po co wcześniej naszykował worek z kamieniami? Wyłom w linii obrony uczynił Pękala, przyznając w końcu, że zabicie księdza było „integralną częścią planu”.
W każdym razie dzięki Chrostowskiemu niczego już nie dało się zamieść pod dywan i nitka mogła powieść tylko do jednego kłębka: MSW, a tam do Departamentu IV. Śledztwo szybko wykazało kombinacje z samochodem, zleceniami wyjazdu służbowego itp. Interesujące, że komisji, która badała sprawę porwania, początkowo przewodniczył Adam Pietruszka, który miał powziąć podejrzenia wobec Piotrowskiego, gdy ten, na pytanie czy wie, co się dzieje się z księdzem, odparł: – A może w Wiśle sobie pływa?
W każdym razie po kilku dniach mataczenia Piotrowski sam zdradził śledczym ponurą tajemnicę włocławskiej tamy.
Oficjalna propaganda lansowała tezę, że zbrodnia była prowokacją (nie precyzując, czyją) wymierzoną w premiera, generała Wojciecha Jaruzelskiego jako ojca stanu wojennego, zbyt łagodnego dla wichrzycieli i wrogów socjalizmu. I w ogóle w tzw. postępującą normalizację życia społeczno-politycznego w Polsce po zakończeniu stanu. Wtedy z niedowierzaniem ludzie odnosili się do tej tezy. Dziś przyjąłbym ją z mniejszym dystansem, bo wiemy ponad wszelką wątpliwość, że istniała silna grupa partyjnego betonu, mniej lub bardziej jawnie popierana przez Moskwę. Jedno z siedlisk uwiła sobie w MSW, po dawniejszym ministrze bezpieki, Mirosławie Milewskim – dobrze widzianym przez radzieckich towarzyszy.
Stawiając przed sądem bezpośrednich sprawców, Jaruzelski chciał być może ostrzec, że w razie czego nie omieszka rozprawić się z całą grupą. Zarazem mógł to być element gry z sowietami: na razie poświęcamy tylko pionki, ale… Jednak to mecenas Jan Olszewski (późniejszy premier), pełnomocnik oskarżycieli posiłkowych, czyli rodziny księdza, sugerował pod koniec procesu: – Wątki zbrodniczej intrygi prowadzą do Moskwy.

fot-1

W każdym razie zrezygnowano ze świeżych tropów wiodących wyżej i głębiej. Stanął więc przed sądem tylko Adam Pietruszka, wicedyrektor „czwórki”, ale nie stanął jej dyrektor, generał Zenon Płatek, ani generał Władysław Ciastoń, były już szef Służby Bezpieczeństwa, zasłużony w dziele szykanowania duchownych. Płatek był tylko świadkiem. Oczywiście wstrząśnięty, oczywiście pełen starań o wyjaśnienie sprawy itd. Procesy obaj generałowie mieli dopiero po latach, już w wolnej Polsce (obu uniewinniono z braku dowodów). Wtedy jednak żaden z wysokich rangą funkcjonariuszy nie mógł być w podobny sposób zaczepiony. Myślę, że i z dodatkowego powodu: otóż to by także oznaczało, iż prawa ręka Jaruzelskiego, generał Czesław Kiszczak, ówczesny szef MSW, kieruje organizacją od góry do dołu przestępczą.
IPN do dziś wyjaśnia, kto z najwyższych władz PRL chciał śmierci kapelana „Solidarności”.
Przez lata jednak wszystkie możliwe władze przez cały czas trzymały się wersji samowolnego wybryku nienawidzącego kleru Piotrowskiego, przy czym Piotrowskim miał manipulować jego przełożony Pietruszka, a z kolei Piotrowski manipulował swymi podwładnymi: Chmielewskim i Pękalą. Co, skądinąd nie odbiegało od prawdy.
O wyjątkowości samego procesu w oczach władzy, niech świadczy fakt, że nieformalnie zawiesiła działanie cenzury wobec sprawozdań, reportaży i komentarzy. Zamiast – dniem i nocą – pracowała jednoosobowa, powołana ad hoc instytucja czytająca, skreślająca i zatwierdzająca, czyli Krzysztof Protakiewicz z Komitetu Centralnego PZPR. Na szczęście daleko mu było do partyjnego betonu, zatem znacznie łatwiej dogadywało się z nim, niż wcześniej z tępawą cenzurą z klapkami na oczach.
Przed i pod sądem
 Proces rozpoczął się 27 grudnia 1984 roku i trwał do 7 lutego 1985. Cały sąd był zamknięty dla innych spraw i interesantów. Milicja legitymowała już z dala od budynku (później trochę zelżało). W drzwiach sądu – kolejna kontrola. Przepustka,  na każdy dzień procesu innego koloru, dowód osobisty, legitymacja służbowa/dziennikarska, wykrywacz metali piszczący nawet wtedy, gdy w kieszeni kożucha zaplątał się spinacz. Na I piętrze szatnia, na II – przed salą rozpraw – powtórne badanie dokumentów. Tu królują milicjanci z brygady antyterrorystycznej: mundury maskujące, spadochroniarskie odznaki, u boku rewolwery-armaty Smith& Wesson kal. 0.5 (czyli pół cala, czyli 12,7 mm).

Pierwszego i ostatniego dnia trudno się było przecisnąć nawet w okolice czerwono-ceglastego gmachu sądu. W ostatnim dniu, choć trwała telewizyjna transmisja, to i tak piętro drugie podawało wyrok pierwszemu, pierwsze – parterowi, parter – ulicy. A jedno wielkie pytanie brzmiało: czy główny oskarżony zawiśnie na szubienicy? Przecież prokuratorzy domagali się kary śmierci dla Piotrowskiego (dla pozostałych po 25 lat więzienia). Wtedy, jedyny raz, zobaczyłem strach w jego oczach.
Ostatecznie dostał 25 lat – dożywocia ówczesny kodeks nie przewidywał. Dziwne, ale większość z nas, dziennikarzy, była niemal pewna, że kary śmierci jednak nie będzie. Takie „prawdziwe plotki” wyszły chyba z tzw. kół zbliżonych do Kościoła. Słyszeliśmy więc o porozumieniu, na mocy którego Piotrowski ocali głowę, za to władza łagodnie potraktuje księdza Sylwestra Zycha, dość paskudnie zamieszanego w sprawę zastrzelenia w tramwaju prostego milicjanta, sierżanta Zdzisława Karosa. Drugie porozumienie miało zapobiec symetrii męczenników, by w odpowiedzi na męczeńską śmierć kapłana, męczennikiem dla ludzi tzw. aparatu (czy to bezpieki, czy partyjnego) nie stał się powieszony Piotrowski. Bo było blisko.

Skazano czterech oprawców: Grzegorza Piotrowskiego (25 lat), Adam Pietruszka (25 lat), Leszek Pękala (15 lat), Waldemar Chmielewski (15 lat). Po czym szybko nastąpiły amnestie, wprawdzie powszechne, ale przy okazji odpowiednio skonstruowane; Piotrowskiemu i Pietruszce odjęto po 10 lat, pozostałym po 5. Nie ukarano nikogo z ich przełożonych.

W 1994 roku sąd uniewinnił z zarzutu współsprawstwa generałów Władysława Ciastonia i Zenona Płatka. Bezkarni pozostali gen. Czesław Kiszczak i gen. Wojciech Jaruzelski.

Piotr Ambroziewicz

Zobacz również: