Rozmowa z Andrzejem Sikorowskim, liderem grupy Pod Budą

 

Koncert z okazji z jubileuszu. Jak się zaczęło. Na początku mandolina, potem gitara, pisanie na studiach. Pierwsza nagroda na krakowskim festiwalu za autorską piosenkę Nowy Rok.

To był 1970, byłem studentem 4 roku filologii polskiej i za namową kolegów zgłosiłem się do eliminacji festiwalu piosenki studenckiej. Przebrnąłem przez eliminacje, reprezentując środowisko krakowskie w konkursie piosenki zająłem pierwsze miejsce exquo z dziewczyną z Warszawy. Piosenka nazywała się Nowy Rok, a festiwal odbywał się w grudniu 1970 niefortunnie zbiegła z politycznymi wydarzeniami grudniowymi, ze strajkami w stoczni i ze strzelaniną, w zasadzie z upadkiem rządów Gomułki. Piosenka opowiadała banalna sprawę, że zbliża się Nowy Rok i nie miałem żadnych pomysłów żeby przewidywać przyszłość. Napisałem, że zbliża się Nowy Rok, że niesie nowe kalendarze, przywitamy go przed furtką, resztę czas pokaże. Została odebrana jako przepowiednia polityczna, bo ludzie śpiewali „nowe niesie sekretarze”, bo wtedy władcami niepodzielnymi byli sekretarze partii w różnych obszarach tego kraju. I dostałem po łapach, ponieważ dostałem pierwszą nagrodę, ale tej piosenki nie prezentowały żadne media, bo uznano, że nie jest po myśli. Więc w jakimś sensie ocenzurowano mnie, mimo, że nigdy nie uprawiałem twórczości zaangażowanej. Nigdy nie wypowiadałem się na tematy polityczne, czasami może dotykając spraw obyczajowych, uważając, że to nie jest moje miejsce, że miejscem artysty nie jest opowiadanie o polityce, tylko ewentualne wzruszanie ludzi. Taki jest mój pogląd. Piosenka miała więc taką dziwną historię, że banalna opowiastka o Nowym Roku nagle została odebrana jako rodzaj krytyki starego, który odchodzi, na korzyść nowego, który przychodzi.

Wspomniał Pan o wzruszaniu. To też często pojawia się Pana zdanie, że jest to intymna rozmowa z osoba, która jest przed Panem. Co wzrusza ludzi w dzisiejszych czasach?

Chciałbym, aby, każdy koncert wyglądał tak, żeby ludzi siedzących na publiczności udało poruszyć, ponieważ warunki, w których się gra bywają różne. Są sale teatralne, gdzie jest oświetlenie i atmosfera do nich, a grywa się pikniki na otwartym powietrzu, gdzie ludzie piją piwo i wtedy ta intymność jest całkowicie innego rodzaju. Ja mam taki zwyczaj, że adresuje swoje śpiewanie zazwyczaj do jednej osoby, którą sobie wybieram spośród publiczności. Nie wiem z jakiego powodu: czy dlatego, że jest to uśmiechnięta, sympatyczna twarz, czy jest to ktoś kto zareagował na moją frazę. Odnoszę wtedy wrażenie, że cały koncert śpiewam tylko dla tej jednej osoby. Ta osoba oczywiście nie wie o tym, bo nie mam zwyczaju informowania o tym. Zmierzam do tego, że zawsze chodzi mi o nawiązanie bardzo osobistego kontaktu z tymi ludźmi, którzy mnie słuchają i przekazanie im czegoś. Zawsze wyznawałem teorię, że piosenka ma ogromną siłę rażenia przez media. W dobrze napisanej piosence można przez trzy minuty zawrzeć tyle, ile inni zawierają w pięciuset stronicowej powieści. Autor piosenki ma bardzo silną broń w ręce i były piosenki, które wiodły ludzi na barykady, albo powodowały przewroty wręcz. Ja, jak wspomniałem, nie jestem piosenkarzem politycznym, ale na przykład bardzo ceniłem piosenki Jacka Kaczmarskiego i jego piosenki były bardzo krwiste i pełne buntu. Jeżeli ktoś się w nie zasłuchał to czasami być może miał ochotę wyrwać murom zęby krat. Ja tego nigdy nie robiłem, ale jeżeli komuś na skutek mojego śpiewania piknie po lewej stronie to też odnoszę jakiś mały sukces.

Czy przez 47 lat Pana twórczości publiczność się zmieniła?

Myślę, że trochę tak. Ci ludzie, którzy ze mną zaczynali, dorastali, słuchali mnie 47 lat temu, jeżeli jeszcze żyją, to są ludzie należący do mojego pokolenia, myślący podejrzewam podobnie, wychowani na podobnych wzorach, książkach, filmach, mediach. Ich dzieci to jest już trochę inne pokolenie, które zna może Sikorowskiego z tego powodu, że rodzice puszczali im moją płytę czy kasetę w domu, albo podczas drogi na wakacje. Są to dzieci, jak to nazywam, zaszczepione przez swoich rodziców moimi piosenkami. Ci, którzy tej szczepionki nie otrzymali, to albo mnie znajdą w Internecie, albo nie. Trudno bowiem dzisiaj szukać moich piosenek, czy piosenek Pod Budą na antenach popularnych stacji  radiowych. Gra się całkowicie inną muzykę. Z tego też powodu ta publiczność się zmieniła. Poza tym odnoszę wrażenie, że skomercjalizowany świat niestety jest głupszy i troszeczkę mierzy się reklamobiorcę i troszeczkę zaniża się gust, poziom, bo trzeba dotrzeć do możliwie najbardziej szerokiego odbiorcy. Kiedy za komuny były dwa programy telewizyjne to dyktatorem był nadawca. Mówił: dzisiaj oglądasz telewizję, albo dzisiaj oglądasz dobry kabaret, a jak nie masz ochoty to możesz to wyłączyć, ale przełączyć się na siedemset innych kanałów gdzie gotują, malują nie masz szansy. Dzisiaj coś ambitnego ma wielką trudność, by rywalizować z czymś, nazwijmy to tak, mniej ambitnym, bo człowiek jednym guzikiem przełączy sobie na to coś mniej ambitne i będzie oglądał gdzie ktoś zjada 10 pączków w minutę. Mniej interesujący jest dla tego kogoś festiwal piosenek Jacqesa Brela.

47 lat pracy artystycznej, 40 lat zespołu Pod Budą i ponad 4000 koncertów na całym świecie. Które z nich zapamiętał Pan najlepiej.

Wspomniał Pan o całym świecie. Szczególnymi koncertami są te, które się gra daleko od Polski, bo działa jeszcze dodatkowy element. Ci na miejscu mogą mnie mieć w dowolnej chwili, wybrać się ze mną na spotkanie do Krakowa, czy Gdańska. Ci w Kanadzie, Australii, czy Stanach Zjednoczonych traktują to spotkanie jako trochę powrót do dzieciństwa, bo dawno wyjechali i te piosenki właśnie kojarzą im się z pobytem w Polsce, czyli z czasami młodości, być może z pierwszą miłością, być może zawodem jakimś, ale to nie ma znaczenia. Ożywiają pewnego rodzaju sentymenty. Więc jak gra się w Chicago, Nowym Jorku, Toronto czy Adelaidzie, to ten kredyt zaufania jest bardzo wysoki u publiczności. Bo oni nareszcie tego gościa mają, którego kiedyś widzieli w klubie studenckim i wtedy ten rodzaj wzruszenia jest inny, bo co by nie mówić, cały czas tęsknimy do młodości. Młodość jest takim stanem, do którego się tęskni i ludzie ronią łezkę, z tego powodu, że ta piosenka kolejna przypomina im coś bardzo istotnego. Jest to zjawisko tak oczywiste, że w jednej z piosenek napisałem, że to że tęsknię za bufetową, która nalewała piwo po uważaniu. To nie jest tęsknota za komuna, ale za młodość, dlatego, że pamiętam jak z kolegami robiło się obchód, aby się tego piwa napić. To jest fajny powrót do przeszłości. Takie koncerty są najsympatyczniejsze. Nie mogę wybrać jednego, bo było ich wiele i żaden nie zapadł mi w pamięć, ale wszystkie one mają całkowicie inną temperaturę.

Odnośnie młodości. Po wygraniu festiwalu studenckiego. Bohdan Smoleń zaproponował Panu wstąpienie do Pod Budą. Odrobinę zmienił wtedy strukturę zespołu.

Kiedy po kilku latach bycia wolnym strzelcem, Bohdan zaproponował mi w ’75 roku udział w kabarecie to przyszedłem i interesował mnie mniej kabaret, a zespół muzyczny, który tam był. Jak zasiliłem ten zespół swoimi piosenkami i swoją osobą: śpiewając i grając na gitarze, to nagle okazało się z szefem zespołu, Jankiem Hnatowiczem, jesteśmy w takiej dobrej korespondencji, że to co ja pisałem, a on opatrywał melodii, albo to co już miało gotową melodię, a on opatrywał akompaniamentem gitarowym, czy aranżacją, że to wszystko nabrało całkowicie nowego znaczenia. Nie chcę powiedzieć, że wbiłem gwóźdź do trumny, ale było tak, że krytycy po ostatniej premierze kabaretu wypowiedzieli się tak, że program kabaretowy powiedzmy taki sobie, ale zespół muzyczny jest godny uwagi. Wkrótce potem kabaret się rozwiązał. Został zespół muzyczny, który dostał propozycję pracy na zawodowych warunkach od agencji koncertowej Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego i zaczęliśmy samodzielnie jeździć, mimo, że ogon w postaci kabaretu Pod Budą ciągnął się za nami dość długo. Powiem szczerze, że był dość uciążliwy przez jakiś czas, bo przyjeżdżaliśmy do jakiegoś miejsca. Ludzie kupowali bilety i byli przekonani, że będzie kabaret, że będzie bardzo śmiesznie, że będą tak zwane jaja, tymczasem wychodziła moja koleżanka i śpiewała liryczną piosenkę, za chwilę wychodziłem ja i śpiewałem liryczną balladę, by za moment weszła moja obecna żona i zaśpiewała coś po grecku. Pamiętam takie imprezy, gdzie słuchać było pewien niepokój z widowni, pewnego rodzaju obudzenie, że żeście nas nabrali, bo to nie jest żaden kabaret. Z tym trzeba było się zmagać. Jednak z biegiem czasu, gdy po dwóch latach od ostatniej premiery kabaretu pojechaliśmy do Opola i zaśpiewaliśmy „Kap, kap płyną łzy” i ten amfiteatr oszalał i na dobrą sprawę trochę wyklaskał dla nas to wyróżnienie, bo myśmy zdaje się nie byli zaplanowani do nagrody. Ludzie jednak tak zareagowali, że jurorzy dali nam wyróżnienie i i to już później poszło w Polskę i od tego momentu rozpoczęła się taka dość mocna popularność Grupy Pod Budą: propozycja nagrania pierwszej płyty, później kolejnej. Piosenki gościły wtedy w radio i można powiedzieć, że myśmy z tej piwnicy kabaretowej wyszli na światło dzienne, mimo, że w tamtych czasach można było w ruchu studenckim funkcjonować bez tego światła dziennego. Klub studencki to była tak mocna instytucja, że jak przyjeżdżaliśmy do Poznania, to graliśmy tam tydzień, każdego dnia w innym klubie. Tak samo w Gdańsku, nie będąc tak naprawdę znani ogółowi Polski. Wygranie studenckiego festiwalu to było coś.

Pamięta Pan pierwszy koncert z Pod Budą?

Nie wiem, czy on się nie odbył na Famie. Już właśnie w takim składzie, że bez pomocy artystów kabaretowych, tylko recital piosenki bardzo nieporadnie klecony, bo na początku nie mieliśmy nawet materiału żeby wypełnić półtoragodzinny program. Zanim okrzepliśmy była to taka trochę zbieranina, ale już wtedy reagowano na nas bardzo dobrze, chociażby ze względu na dość nietypowe instrumentarium. Były gitary akustyczne, ja grałem na mandolinie, kolega grał na skrzypcach, dwie dziewczyny śpiewały, sporo wokalami, chórkami się podpieraliśmy. Jak na owe czasy było to dosyć nietuzinkowe, więc dobrze przyjmowane jednocześnie.

Czy ta nietuzinkowość pozwoliła, aby zespół przetrwał 40 lat. Jest to wyróżnienie samo w sobie, 40 lat w jednym składzie.

Myślę, że ta długa popularność jest spowodowana chyba nie przez unikalność stylistyczną, ale naszą konsekwencją. Przez te czterdzieści parę lat, o których wspomniano, nie zmienialiśmy oblicza, zawsze robiliśmy to, co uważaliśmy, że nam odpowiada. Zawsze uważaliśmy, że najistotniejszy jest przekaz, czyli to co jest zawarte w piosence. Nigdy nie stroiliśmy się w piórka, to nie był zespół, który szedł za modą. Jest rap, to zarapujemy, jest garażowe granie, to spróbujemy tak, albo jest hip-hop, to pójdziemy w tym kierunku. Ludzie cenią sobie tego rodzaju prawdę. Publiczność bardzo szybko wyczuwa kiedy ktoś kombinuje, kiedy artysta chce się przypodobać. A taką konsekwencję stylistyczną ludzie sobie cenią i wiedzieli zawsze po prostu czego się po nas spodziewać, że jest to kapela, która stawia, by było i do rymu i do sensu i żeby to było melodyjne i żeby się dało powtórzyć. Stąd myślę wyrobiliśmy sobie pewną grupę publiczności. To nie jest masowa popularność. To nie jest tak, że Pod Budą przyjedzie do jakiejś miejscowości i 15 tysięcy ludzi przyjdzie do hali sportowej. Mamy jednak tę gwarancję, że do dużej miejscowości przyjdzie na nas 300-400 osób i te 300-400 osób czeka na kolejną płytę i ją kupi i nas szuka w Internecie, patrzy czy coś nowego robimy. Wiem to po sobie, bo przecież koncertuję wprawdzie z Pod Budą, ale od wielu uprawiam już jakby działkę osobną, śpiewając ze swoją córką i nagraliśmy już 4 osobne płyty z Mają i te płyty się rozchodzą. Ludzie więc wiedzą, że ten facet z Pod Budą robi coś tam innego, ale spodziewają się, że to jest podobne w jakimś sensie, że się nie sprzedałem, że moja Maja śpiewa podobne piosenki, jak śpiewała wokalistka Pod Budą, bo ich autorem jest ten sam facet.

Wspominał Pan w wywiadach, chociaż chyba częściej przypisywano to Panu, że jest Pan ambasadorem Krakowa, bardem Krakowa. Czy Kraków ma w sobie nadal ducha muzycznego, artystycznego, bo to, że kiedyś miał jest oczywiście bez wątpienia?

Na pewno nie umarła tradycja jakaś i ludzie, którzy się zasłużyli dla tego oblicza kultury krakowskiej pozostają w pamięci. Zdaję sobie sprawę, że tak jak kiedyś powiedziała ładnie Agnieszka Osiecka „historia wszystko zdmuchnie” i wiatr historii kiedyś zdmuchnie również te nazwiska, bo jak siedzę vis a vis w Rynku przy odlanym z brązu pomniku Piotra Skrzyneckiego, to widzę jak wiele ludzi podchodzi i nie wie kto to jest i czytają tabliczkę na murze za jego plecami, na której jest wyjaśnione: Piotr Skrzynecki. Twórca Kabaretu Piwnica pod Baranami”. Wielu ludzi nie mówi to nic, z trudem odczytują jego nazwisko i wiem, że za ileś lat on też będzie również postacią anonimową, ale mimo wszystko gdzieś jeszcze ta tradycja trwa i wiadomo, że z Krakowem był związany Stańko, Janusz Muniak, cała plejada muzyków krakowskich, że silny epizod krakowski miał Andrzej Wajda, który reżyserował w Teatrze Starym i że z tego miasta jest Piwnica pod Baranami i Ewa Dymarczyk, Marek Grechuta, który wprawdzie nie był z Krakowa, bo z Zamościa, ale całe swoje życie związał z Krakowem, więc niewątpliwie pewna atmosfera miasta tutaj działa. Poza tym trzeba pamiętać, że jest to ogromny ośrodek akademicki, no więc inteligencki. Jest to miasto, które nie ucierpiało w trakcie wojny, cała substancja miejsca nie została zniszczona. Przetrwała krakowska inteligencja. Są to rzeczy istotne. Natomiast ja zawsze stawiałem tezę, że fakt urodzenia w Krakowie nie daje nikomu patentu na bycie artystą, tak nie jest. To, że mam napisane miejsce urodzenia: Kraków, nie znaczy, że mam głowę chmurach i mówię do wiersza. Gdybym się urodził w Białymstoku pewnie też pisałbym piosenki, tyle tylko, że może byłyby o Białymstoku. Natomiast, że jestem z Krakowa, piszę o Krakowie. Natomiast nie wiem z jakiego powody mnie tak postrzegają, bo nigdy tego Krakowa nie gloryfikowałem. Mówiłem tylko, że przyjemnie mi się w tym mieście mieszka, że dobrze się tu czuję, że znam tu mnóstwo, napisałem kilka piosenek o Krakowie. Nie wiem jednak dlaczego się tak zrobiło, że mnie odbierają. Sam się nad tym zastanawiałem, Kiedyś na jakiejś dużej składance estradowej gdzieś w Polsce, konferansjer powiedział: A teraz wystąpi Andrzej Sikorowski z Krakowa, to ja go się za kulisami spytałem: dlaczego Pan nie mówi: A teraz wystąpi Maryla Rodowicz z Warszawy. On mówi: nie wiem. No ja też nie wiem, no nie wiem. Po prostu tak jakoś mnie identyfikują.

Chciałbym jeszcze na chwilę wrócić do czasów studenckich. Pana ojciec był dziennikarzem i często dzieci idą w ślady rodziców, przynajmniej z założenia. Co się stało, że Pan natomiast znalazł się na estradzie.

Czysty przypadek. Kończyłem studia filologiczne, a dostałem się na nie, bo w liceum przejawiałem jakieś tam talenty do przedmiotów humanistycznych, a zupełny brak talentu do przedmiotów ścisłych. Bo gdyby było tak, że byłbym dobry z matematyki, fizyki czy z chemii to bym starał się dostać na medycynę, bo moim marzeniem było zostać lekarzem. Więc gdyby mi się to udało, to może byłbym śpiewającym lekarzem jak Kuba Sienkiewicz , albo byłbym tylko lekarzem. Natomiast w związku z tym, że wiedziałem, że się na tę medycynę nie dostanę, bo nie przebrnę egzaminu, który składał się właśnie między innymi z fizyki, chemii to zdałem na filologię polską i pomyślałem sobie: to chyba pójdę w ślady taty. Pewne próby terminowania w gazecie podjąłem już podczas studiów, dokładnie w Gazecie Południowej w Krakowie, ale szybko zorientowałem się, że moje wyobrażenie o dziennikarstwie jest zupełnie błędne. Mnie się wydawało, że jak przyjdę do gazety, student filologii polskiej, trochę obeznany z teatrem to może sobie jakąś recenzję napiszę. Tutaj się natomiast okazało, że dali mnie do działu miejskiego i musiałem odrabiać pańszczyznę, być terminatorem jak u szewca. Posłali mnie zimą na pogrzeb jakiegoś komunistycznego notabla żebym zrobił notatkę kto przemawiał i jeszcze jakieś odznaczenie zmarłego pomyliłem za co dostałem burę od szefa działu. Wtedy pomyślałem sobie, że to nie jest dla mnie robota, a że już coś próbowałem śpiewać, to później tylko czysty przypadek spowodował, że trafiłem do Kabaretu Pod Budą. Nagle zobaczyłem, że mogę się z tego utrzymać, że jest to przyjemne zajęcie, bo przyjemnym zajęciem jest robienie czegoś, co ludzie przyjmują oklaskami. Ma się taką natychmiastową, wymierną odpowiedź na to, czy to co robisz jest coś warte. Bo jak Cię wygwiżdżą to wiadomo, że słaby jesteś, a jak Ci biją brawo, czasami na stojąco, to człowiekowi daje to coś do myślenia, że chyba coś umiem, to ma jakieś znaczenie. Tak zostało do dzisiaj. Potem te próby dziennikarskie oczywiście podejmowałem. Przez dziesięć la byłem felietonistą cotygodniowym Dziennika Polskiego i tych felietonów napisałem z sześćset, więc jakieś wprawki dziennikarskie do dzisiaj nie są mi obce, ale najlepiej i najłatwiej jest mi się wypowiadać za pomocą tekstu piosenki, bo jest to taka lapidarna, skrótowa forma i mam do niej szczególne nabożeństwo. Uważam, że to powinna być  zawsze jakaś historia, zawsze opatrzona jakąś pointą, morałem, czyli nie jakiś wypełniacz frazy muzycznej, żeby panienka miała co zaśpiewać, tylko żeby była to opowieść o czymś istotnym.

O czym istotnym można w dzisiejszych czasach pisać. Wspomniał Pan, ze stacje muzyczne dzisiaj Państwa nie grają. Dlaczego grają innych, a nie grają Państwa?

Myślę, że jest to troszkę sprawa pokoleniowa. Chodzi o to, co powiedziałem wcześniej odpowiadając na któreś z pytań, że stacje biją się słuchacza. Stacje telewizyjne biją się o widza. Chodzi o to, żeby zainteresować tym co się nadaje maksymalnie dużą ilość ludzi. Powiedzmy sobie, w każdym społeczeństwie to co zmusza do wysiłku umysłowego nie jest adresowane do wielkiej ilości ludzi. Zawsze jest adresowane do pewnej grupy, nie chcę powiedzieć elity, ale jednak do węższej grupy ludzi. W związku z tym stacje nie będą grały moich piosenek, które jeszcze na dodatek mają pointę, tę pointę najczęściej trzeba uciąć, bo piosenka nie trwa wymagane trzy minuty antenowe i trzeba wejść z reklamą, tylko trwa pięć minut, czy jak w przypadku Korowodu Marka Grechuty jedenaście minut. Mówię, że taka piosenka jak Korowód Marka Grechuty, która była jednym z kamieni milowych polskiej rozrywki, dzisiaj by nie zaistniała, bo nikt by jej nie nadał. Nikt, by nie dał piosenki, która trwa jedenaście minut, bo jest to straszna strata czasu na antenie. W tym czasie trzeba nadać trzy reklamy prawie. W związku z tym gra się to co jest łatwe, co jest łatwo przyswajalne, co ludzie kochają i gra się disco-polo na przykład. Z całym szacunkiem, bo to nie jest tak, że ja nie lubię disco-polo, czy uważam, że to, że skandal, że grają disco-polo. Stwierdzam jedynie fakt, że jest to łatwiej odbierane, w związku z tym łatwiej to nadawać niż nadawać rzeczy ambitne. Tak wygląda współczesny świat i z tym się trzeba pogodzić. Jest jakiś powód, dlaczego muzyka disco-polo ma dwa kanały w telewizji, a piosenka literacka nie ma ani jednego. Tamtą będą oglądać. Jest jakiś powód, dla którego, jak dzisiaj przeglądałem program Juwenaliów w Krakowie, to tam są w programie zespoły disco-polowe. W moich czasach byłoby to niemożliwe, byłoby obciachem, że studenci zajmują się czymś takim. Studenci wymagali czegoś co zmusza do uruchomienia szarych komórek, a nie czegoś co tam „hop siup, dana dana”. Jak mówię, zmieniły się czasy i nie mnie z tego powodu płakać, bo dopóki na mnie przychodzą, to co się mam zżymać.

Z czego Pan brał i bierze inspiracje dzisiaj?

Myślę, że cały czas brałem inspiracje z otoczenia, bo zawsze pisałem piosenki o tym, co się dzieje dookoła mnie, zawsze pisałem piosenki o problemach, które mnie dotknęły, albo na których się znam. Nigdy nie pisałem piosenek, które mają jakiś taki podtekst filozoficzny. Nie chciałem nigdy rozwiązywać problemów bytu, czy wszechświata, bo są ode mnie zbyt daleko i zbyt mało się na tym znam, żeby się na ten temat wypowiadać. Po prostu jestem za głupi na to. Natomiast na knajpie, na autobusie, na ulicy, na balandze, na takich rzeczach po prostu się znam, bo tego całe życie dotykałem i dlatego piszę o tym piosenki. Wyznaję teorię, że jeżeli się stworzy opowiastkę, to piosenkę można napisać o wszystkim. Pamiętam nawet raz, w dawnym NRD, graliśmy na jakiejś budowie dla polskich robotników. No i po skończonym spotkaniu była wódeczka, zaczęliśmy gadać i właśnie zadano mi pytanie na ten temat i ja odpowiedziałem, że można napisać o wszystkim. Na co któryś z siedzących i polewających robotników odpowiedział, że jak to, że to chyba niemożliwe. W związku z tym żeśmy trochę wypili to padł zakład. Oni polewali, a ja miałem w piętnaście minut napisać tekst piosenki. I napisałem, który potem nagraliśmy na płycie, piosenkę „Postawcie nam barak chłopaki”. Piosenkę o chłopakach z budowy. Oczywiście w swoim utopione sosie, bo trochę liryzmu tam było, ale napisałem kiedyś piosenkę o filiżance, bo ktoś nie wierzył i jest nagrana piosenka o filiżance, która stoi w kawiarni i podsłuchuje za pomocą swoich uszek tego co ludzie mówią. To jest kwestia tylko znalezienia pomysłu i największym dla mnie problemem i trudem przy pisaniu piosenek było pytanie: o czym to będzie? Jak to wykombinować? Ja nie pisze tak, że siadam z kartką papieru i mówię: o dzisiaj napiszę tekst piosenki. Nigdy tak nie było. Ja wymyślam piosenki bez przerwy, ale ja je robię jadąc samochodem, robiąc zakupy, może czasami moja żona zarzuca mi, że zbyt mało czasu jej poświęcam, albo, że zbyt jestem zajęty własnymi myślami, ale, szczerze mówiąc, ja lubię być z własnymi myślami i właśnie przeważnie wtedy kombinuje, coś rymuje, a jak mi przyjdzie do głowy coś wartego uwagi to sobie zapiszę, żeby tego nie uronić. A jak już wykombinowane mam o czym, to już sam proces zapisywania, rymowania jest dość krótki, może ze względu, że już tych piosenek wiele napisałem i mam pewną praktykę. Więc jak mówię, piosenki piszę o wszystkim. To jest moja naczelna zasada. Tylko o wszystkim tym co mnie dotyczy, na czym się w jakim w niewielkim stopniu się znam.

Wyobraża Pan sobie muzyczną emeryturę? Chciałbym Pan taką zastosować?

Wyobrażam sobie coś takiego, bo ja odnoszę wrażenie, że coraz lepiej czuję się kiedy gdzieś wyjeżdżam. Czy to jest Zakopane, czy to jest rodzinna Grecja mojej żony, bycie na uboczu z książkami, które lubię czytać, z telewizją, w której oglądam sport na okrągło co jest pewnego rodzaju powodem utrapień małżeńskim, bo moja żona nie rozumie, że można snookera oglądać całą noc. Więc ja sobie wyobrażam. Oczywiście to jest tak, że ta moja emerytura. Kiedyś Tournaowi powiedziałem, że najbardziej bym chciał nic nie robić i jakby mi nie podcinali skrzydeł, to bym pokazał co w tej dziedzinie można zaprezentować, ale cały czas ktoś mi w tym przeszkadza i cały czas dzwoni telefon i mówi mi żebym wziął gitarę i gdzieś pojechał. Więc ta moja emerytura byłaby prawdopodobnie zakłócana. Natomiast mam świadomość tego, że ilość tych zamówień będzie się z czasem zmniejszać, bo pokolenie, które chce słuchać Sikorowskiego, moich rówieśników, one odchodzi powoli. Trudno wymagać, że będę idolem dwudziestolatków. Zdaję sobie sprawę, że przyjdzie taki dzień, kiedy napiszę kolejną piosenkę i nie będzie za bardzo komu jej zaprezentować, albo będę mógł ją zaprezentować swojej najbliższej rodzinie, albo przyjaciołom jak siądziemy na jakiejś balandze u mnie w domu. Ale też tę pokoleniową pałeczkę prawdopodobnie w dalszym ciągu poniesie moja córka, która ze mną śpiewa i która lubi to robić i dla której w dalszym ciągu jestem w stanie skonstruować repertuar, więc myślę, ze może dalej będą żyły te moje piosenki. A Andrzej Sikorowski jeżeli nie będzie jechał do Białegostoku, Poznania czy Gdańska to nie będę odczuwał żadnego bólu, zwłaszcza, że nie należę do tych ludzi związanych z estradą, którzy uważają, że dzień bez autografu to dzień stracony. Bo ja mam takich znajomych, kolegów, którzy uważają, że jak nie dadzą jednego autografu dziennie to uważają, że zaczyna się dziać coś niedobrego. Mnie brak rozpoznawalności kompletnie nie poraża, nie jest dla mnie żadna przeszkodą w życiu, nie jest mi do niczego potrzebne. Jest, to fajnie, nie ma, też dobrze. Jest to coś zupełnie naturalne. Jak będę siedział, oglądał telewizję i czytał książki to też będzie dobrze.

Przed Panem wielki koncert w Warszawie, wielka hala. Co widzowie będą mogli zobaczyć, usłyszeć?

Koncert może być atrakcyjny w dwojaki sposób. Ludzie, którzy przyjdą, bo sentyment każe im być w okrągłą rocznicę z Zespołem Pod Budą usłyszą te przeboje, na których się wychowali, za którymi tęsknią i których nie wyobrażają sobie, że mogą zostać pominięte, czyli po prostu przegląd piosenek Pod Budą . Równocześnie zobaczą, że ten facet, który dostarczał całe lata tekstów do Pod Budą, że on cały czas jest aktywny i ze cały czas robi coś nowego. Usłyszą więc piosenki z moim wykonaniu, te nowsze, które nie mają wiele wspólnego z Pod Budą bo są grane w innym składzie, usłyszą je w wykonaniu mojej córki, usłyszą może Maję, która zaśpiewa po grecku, kontynuując pewną tradycję rodzinną. Myślę więc, że będzie to koncert bardzo urozmaicony, pomimo, że stylistycznie będzie osadzony w tym samym gitarowym graniu. Bo zarówno skład Pod Budą to były gitary akustyczne, czy tam jedna elektryczna, skład z Mają to są dwie gitary akustyczne, kontrabas, perkusja. Uważam, że zaprezentujemy szerokie spectrum piosenek i będzie to pewnie materiał i dla tych najwierniejszych fanów, naszych rówieśników, ale będzie to również koncert fajny dla rówieśników mojej córki, którzy już pamiętają może koniec popularności Pod Budą i początek działalności Mai. Także odnoszę wrażenie, że to będzie fajny koncert.

 

Już za dwa tygodnie; 20 marca w warszawskim Torwarze odbędzie się jubileuszowy koncert Pod Budą. 

Zobacz również: