Gdy z Bałtyku wyłowiono ciało młodego żeglarza ze związanymi rękoma i przywiązanymi do tułowia fragmentami płyty chodnikowej, wszyscy liczyli na szybkie schwytanie okrutnych morderców. Kilkanaście miesięcy później prokuratura zaskoczyła nie tylko rodzinę i znajomych stwierdzeniem, że to było samobójstwo. Ale do dziś nie ma na to jednoznacznych dowodów, ani pewności co do motywów.

Siedzimy w trójkę przy biurku z Cezarym Szostakiem – szefem Prokuratury Rejonowej Gdańsk-Oliwa i jego zastępczynią, Ewą Burdzińską. Dyskutujemy na temat jednej z najbardziej zagadkowych śmierci ostatnich lat. Prokuratorzy z pamięci odpowiadają mi na niemal wszystkie pytania. Mówią, że sami nie dowierzali. Że wielokrotnie dyskutowali o różnych aspektach tej sprawy. Sprawdzali praktycznie każdy wątek, co do którego miałem wątpliwości, a który nie przedostał się do mediów. I doskonale wiedzą co wypisują o nich internauci, odkąd wydali decyzję dotyczącą śmierci Patryka Palczyńskiego.

Ale kiedy pytam ich, czy mają absolutną pewność, że młody mężczyzna popełnił samobójstwo, zapada głucha cisza.

Prokurator Cezary Szostak uważa, że opinia drugiego psychologa nie była potrzebna /fot. Mikołaj Podolski

– W oparciu o te dowody, które mamy, nikt z nas nie podjąłby innej decyzji – słyszę wreszcie odpowiedź. Krótką. Po prokuratorsku.

Młodzieniec z marzeniami

Patryk pochodził z żeglarskiej rodziny. Pływali jego dziadkowie, rodzice, kuzyni. Głównie rekreacyjnie. W pierwszym rejsie był w wieku 4 lat. Złapał bakcyla. Potem uczestniczył w licznych zawodach i obozach żeglarskich. Po maturze poszedł na studia do szkoły morskiej. Na nawigację. Liczył na utworzenie tam specjalizacji dla dużych żaglowców. Nie doczekał się jednak, więc rzucił naukę.

Wtedy zaczął pływać zawodowo. Wszystko było super. Żeglował turystycznie m.in. po Oceanie Indyjskim i uczył się fachu od doświadczonych żeglarzy. Po półtora roku stwierdził, że chce spróbować czegoś nowego. Wrócił do Trójmiasta, gdzie za namową matki rozpoczął studia na AWF-ie, z których jednak zrezygnował po dwóch semestrach.

Dzięki szerokim kontaktom został członkiem załogi, która miała ściągnąć do Europy statek z Pacyfiku. Swoją część tego zadania wykonał i pozostał na Karaibach, gdzie spędził kilka miesięcy. Brał udział w regatach, codziennie kontaktował się z rodziną przez Internet, zdobył nowe umiejętności, znajomości i przygody, aby w lipcu 2009 roku wrócić do Polski.

– Wtedy pozwoliłam mu odpoczywać – mówi o tym okresie Julitta Palczyńska, mama Patryka. – Naprawiał jachty, startował w regatach, spotykał się z kolegami. Wszystko kręciło się wokół żeglarstwa. Od listopada mówił mi o kolejnym rejsie. Ale złapała go jakaś dziwna choroba, prawdopodobnie przywleczona z Ameryki Południowej. Udało się ją wyleczyć antybiotykami, jednak to trwało miesiąc. Potem były święta, Nowy Rok i wyjazd trzeba było odłożyć. Intensywnie szukał nowych możliwości, lecz ciągle coś mu nie odpowiadało.

Pod koniec maja Patryk zakomunikował wreszcie mamie, że wkrótce wypłynie w kolejny rejs. Nie znał jeszcze dokładnego dnia, ale był podekscytowany tą perspektywą. Mówił, że dogaduje jeszcze terminy. I nie chciał zdradzać miejsca docelowego, żeby „nie zapeszać”.

– W żeglarstwie jest tak, że gdy jednego dnia pogoda jest kiepska, to wypływa się następnego. Tu nie ma tak ścisłych terminów, jak w przypadku statków, które muszą być danego dnia w konkretnym porcie z ładunkiem – tłumaczy zachowanie syna Julitta Palczyńska.

2 czerwca 2010 r. była jednak gotowa na pożegnanie z Patrykiem. Nie wiedziała, że na zawsze. On przesuwał godzinę wyjazdu. Najpierw miał opuścić Gdynię o godzinie 13:00. Potem po godz. 15:00. I tak co 2-3 godziny coś się zmieniało. – Mamo, wszystko ci powiem jak już będzie wiadomo co, jak i o której – obiecał.

Nie zachowywał się niepokojąco. Wszystko było łudząco podobne do innych jego wyjazdów. Z matką był w kontakcie niemal cały dzień, choć ona najpierw była w pracy, a potem poza domem. Spotkali się po godzinie 18, zjedli wspólnie obiad, a potem kawałek tortu i wypili po lampce wina, bo Patryk miał następnego dnia urodziny.

Pod koniec maja Patryk zakomunikował wreszcie mamie, że wkrótce wypłynie w kolejny rejs.

Po godzinie 23. udali się pod dworzec główny w Gdyni, gdzie widzieli się po raz ostatni. Ale najprawdopodobniej nie wsiadł do pociągu. Logowanie jego komórki wskazuje, że pojechał samochodem w okolice Skweru Kościuszki, a więc niecały kilometr dalej. Pieszo nie dałby rady przemieścić się tak szybko.

Dokładnie cztery minuty przed północą 24-latek wysłał do mamy sms-a, którego ta przechowuje w komórce do dziś: „No dobra, już zaraz wyjazd. Będę musiał wyłączyć telefon. Pozdrawiam gorąco i głowa do góry” – napisał.

Potem – jak zawsze przy opuszczaniu kraju – wyłączył komórkę. I ślad po nim zaginął. Kilka minut potem mama wysłała mu sms-em urodzinowe życzenia, ale nie było potwierdzenia odbioru wiadomości.

Szokująca decyzja prokuratury

Telefon Julity Palczyńskiej popsuł się dzień później i w ogóle nie dostawała tzw. zwrotek. Wysyłała synowi sms-y, ale była pewna, że ten je otrzymuje, tylko nie może odpisać. Po kilku dniach poszła do specjalisty, który usunął usterkę. – Wtedy zobaczyłam, że żadna z tych wiadomości nie doszła. Zaczęłam się bardzo denerwować – wspomina.

Sprawdzała statki, pociągi, pytała znajomych. I nic. Zgłosiła na policji zaginięcie. Czerwiec, często wypływający w morze żeglarz, który w dodatku pożegnał się i wymeldował przed opuszczeniem Polski. Wiadomo jak w tym kraju musiało zostać potraktowane to zgłoszenie. Wtedy nic nie mogło wskazywać na najgorsze.

Jednak ponad miesiąc później, w okolicach portu w Gdańsku, kuter rybacki trafił na pływające ciało. Wciągnięto je na koszyk, z którego cały czas zsuwało się podczas holowania na ląd. Dopiero po dopłynięciu okazało się, że do morza z powrotem ściągały je przywiązane do pasa kawałki płyty chodnikowej. A ręce denata były skrępowane.

Porachunki, zemsta, ciemne interesy – spekulowali miejscowi. I mówili, że dawno tu takiej zbrodni nie było.

Policja rozpoczęła intensywne śledztwo, nie czekając na wyniki badań DNA. Te były znane na początku sierpnia i nie pozostawiały złudzeń. To był Patryk. Zrozpaczona rodzina apelowała, by pomóc jej w znalezieniu morderców.

Do mamy ofiary zadzwoniła nawet pewna kobieta w średnim wieku. Twierdziła, że wie kto to zrobił. Ale gdy obie panie miały się spotkać, rzekoma informatorka nie przybyła na miejsce. Później okazało się, że to osoba o szemranej przeszłości i ze sprawą nie ma najprawdopodobniej nic wspólnego. Mogła chcieć po prostu pieniędzy, a do telefonu namówił ją konkubent. Ten ostatni w ogóle wyparł się znajomości z partnerką, ale policja szybko wykryła jego kłamstwo. Co nie zmieniło faktu, że ten trop był fałszywy.

Po kilkunastu miesiącach prokuratura Gdańsk-Oliwa ogłosiła, że Patryk zginął śmiercią samobójczą. Jego bliscy przeżyli szok, z którego do dziś nie mogą się otrząsnąć. A internauci do dziś wyzywają na forach zajmujących się tą śmiercią prokuratorów. Taka decyzja w najmniejszym stopniu nie mogła zadowolić rodziców, ani polepszyć i tak kiepskiej opinii o polskich śledczych.

Nie ma świadków ani nagrań

Opinia publiczna skupiła się na węzłach, bo mało kto wierzy, że da się samemu skrępować w taki sposób i wskoczyć potem do wody. Eksperyment pokazał, że się da. Tyle, że… nie ma pewności, jakiego typu węzłami związano ręce.

Owszem, zrobiono zdjęcia po wyłowieniu ciała, ale bez zbliżeń.

– Przed sekcją zwłok poprzecinano więzy, którymi skrępowany był Patryk Palczyński. Na tych kilku zdjęciach zrobionych przedtem nie ma zbliżeń węzłów, żeby określić jak były związane zwłoki. Tego materiału się już nie da odtworzyć – podkreśla Janusz Kaczmarek, były minister spraw wewnętrznych i administracji, który postanowił pomóc rodzinie gdynianina i mocno zaangażował się w sprawę.

2-samobojstwo

Ale pal już licho więzy. Bo można też samemu strzelić sobie w plecy albo zrzucić na siebie fortepian z ostatniego piętra wieżowca. Tylko skąd wziąć fortepian? Jak go przedostać niezauważenie na wieżowiec? Czemu po prostu samemu nie skoczyć z tego wieżowca? I po co w ogóle skakać?

Moją uwagę zwróciły zwłaszcza dwa pasujące do siebie kawałki płyty chodnikowej, o łącznej masie 23 kg. Do dziś nie ustalono skąd się wzięły. Są tylko przypuszczenia, że z okolic Oceanarium przy końcu Skweru Kościuszki, gdzie trwały wówczas rozkopy. Miały dociążyć ciało.

Ale w prokuraturze twierdzą, że po nasiąknięciu wodą pełniły wręcz odwrotną rolę.

– Płyty działały jak boja. Z nich zrobił się pumeks. To one de facto utrzymywały ciało na powierzchni – mówi Ewa Burdzińska.

Tylko jak prąd morski mógł znieść ciało z gdyńskiego nabrzeża aż w okolice położonego 14 km dalej gdańskiego portu, gdzie wyłowiono je 7 km od brzegu? Tego nikt nie jest pewny. Nawet biegli.

– Prokuratura chwyciła się tej części opinii, w której biegły rozważał taką możliwość i jej nie wykluczał – zauważa Kaczmarek. – Jednak z tej opinii można też wywnioskować, że Patryka można było również wyrzucić z jednostki znajdującej się na morzu. Szkoda, że prokuratura skupiła się na tej części opinii, która była dla niej wygodna.

Według wyników sekcji zwłok przyczyną śmierci było utonięcie, a więc 24-latek znalazł się w wodzie jeszcze żywy. Na ciele nie ma śladów działań innych osób, które mogłyby wskazywać na walkę lub napaść.

Hipoteza o wskoczeniu do wody w centrum Gdyni jest prawdopodobna, ale problem w tym, że Patryk zaginął w środowy wieczór 2 czerwca. Wtedy zaczął się długi weekend, ponieważ na czwartek przypadało Boże Ciało. A zawsze na początku długiego weekendu cały Skwer Kościuszki i jego okolice pełne są imprezowiczów. Część bawi się w klubach, inni wybierają właśnie końcówkę Skweru, w okolicach Oceanarium, by napić się piwa. Są tam duże płyty chodnikowe, dostęp do pełnego morza i nie trzeba nawet forsować żadnych płotów ani ogrodzeń. Jednak 24-latek nie mógł tam przebywać przez nikogo niezauważony.

Tyle, że żadni świadkowie się nie odnaleźli i nie ostały się żadne nagrania z monitoringu. Nie wiadomo czy z kimś był, jak się zachowywał, czy się spieszył, czekał, szukał kogoś.

Ironią jest jednak fakt, że DNA potwierdzono w sierpniu 2010 roku, akurat w czasie, gdy nie tylko Trójmiasto, ale cała Polska żyła już sprawą Iwony Wieczorek. To na niej skupiła się uwaga mediów i opinii publicznej. Ona jeszcze mogła żyć, podczas gdy na sprawę Palczyńskiego wiele osób machnęło ręką, stwierdzając, że to ofiara brutalnego mordu. To było wówczas jedyne logiczne wyjaśnienie.

Zakończył pewien etap

Skąd zatem teoria o samobójstwie? Prokuratura rzecz jasna musiała się wgłębić w życiorys ofiary. Śledczy zaznaczają, że najpierw główną hipotezą było zabójstwo, a zdanie zmieniono dopiero w toku postępowania. Aczkolwiek większość przemawiających za tym argumentów, które uznano za istotne, można zbyć dwoma stwierdzeniami: „to o niczym nie świadczy” lub „przecież wyjeżdżał”.

Jednak Cezary Szostak przekonuje mnie, że cały ten szereg czynów i zachowań dawał wyraźne podstawy do stwierdzenia, że Palczyński zabił się sam.

Prokurator wylicza: – To była kwestia wymeldowania się z domu, mówienia o wyjeździe w długą podróż, zwrotu (niewielkiego) długu przyjacielowi – jakby rozliczał pewien etap w życiu. I tego co ze sobą zabrał: W zasadzie nic. Owszem, wszystko czego potrzebował, mógłby dostać na jachcie. Ale poza żeglarstwem miał też inną pasję – fotografię. A nie wziął ze sobą aparatu fotograficznego.

Do tych argumentów dochodzi jeszcze ścięcie włosów (tak rzekomo często robią samobójcy), usunięcie maili, odejście od Kościoła (dokonany wcześniej akt apostazji), albo słowa rzucone kiedyś przez Patryka w luźnej rozmowie „Jeśli miałbym zginąć, to najlepiej na morzu”.

Tyle, że patrząc z drugiej strony na większość tych ustaleń, robił to, co zawsze. Jak zwykle przed rejsem poszedł do fryzjera i jak zwykle przed rejsem wymeldował się. Nic nowego. Wskazał Nową Zelandię jako nowy adres. Czy tam miał płynąć? Niekoniecznie.

Charakterystyczna torba żeglarza, przywieziona jeszcze z Karaibów, nigdy nie została odnaleziona / archiwum rodziny

– Poprzednim razem powiedział pani w urzędzie, że udaje się do Gujany Francuskiej, ale go oczywiście tam później nie było. Wymeldowywał się tylko dlatego, że ma taki prawny obowiązek – ucina mama żeglarza.

Nie miał wcześniej związków ze środowiskiem przestępczym. Miał za to przyjaciółkę, która wyjechała do Warszawy, lecz ciężko tu mówić o ewentualnym zawodzie miłosnym. Mimo to uznano to za możliwy motyw.

– Ale odnośnie motywów, to tylko spekulacje – słyszę w prokuraturze. Bo tak naprawdę motywu brakuje i to właśnie kole w oczy już przy pierwszym rzucie oka na sprawę.

Co prawda odzyskano tylko część maili, ale nie znaleziono w nich niczego podejrzanego. Zresztą Julitta Palczyńska nie jest pewna, że to syn je usunął.

Wątpliwym dowodem świadczącym o samobójstwie miałby być też wisiorek w kształcie żółwia, który Patryk miał na szyi w dniu wyłowienia z morza. Nikt nigdy go u niego nie widział. Wiadomo tylko, że pochodził… z herbaty.

– Zdaniem psychologa Patryk za sprawą wisiorka uważał, że myśli w sposób magiczny, a takie myślenie jest specyficzne w przypadku samobójców – do dziś nie dowierza Kaczmarek. – Ale z zeznań matki wynika, że on nigdy nie miał tego naszyjnika. Można więc równie dobrze założyć, że ktoś mu założył ten wisiorek na szyję. W toku sprawy dostaliśmy dużo maili z informacją, że peruwiańscy Indianie uznawali symbol żółwia za przeznaczony dla osoby, która skłamała i powinna zamilknąć.

Zanim 24-latek zamilknął, rzeczywiście wziął mało rzeczy. Tyle, że były wśród nich te najważniejsze: telefon, dokumenty, ubrania, pieniądze.

Uznano również, że strój Patryka w dniu śmierci był bardzo podobny do tego, jaki miał na sobie w dniu pogrzebu dziadka. Najpierw myślałem, że chodzi o garnitur. Ale gdy zobaczyłem zdjęcie ciała, przeraziłem się. Bo mowa o zwykłych dżinsach i czarnej kurtce. Sam chodzę tak nieraz ubrany, nawet niekiedy w chłodniejsze letnie wieczory. I w życiu bym nie pomyślał, że taki strój mógłby doprowadzić do jakichkolwiek wniosków.

Drugi psycholog niepotrzebny

Po ujawnieniu decyzji prokuratury, gromy posypały się również pod adresem psychologa. Jednak z moich informacji wynika, że wydał on po prostu opinię zgodną z założeniami prokuratury, czyli z przyjętą już wówczas tezą o samobójstwie. Palczyńscy wespół z Kaczmarkiem zabiegali o opinię innego biegłego, zarzucając psychologowi silne związki z policją, jednak bez skutku.

– Dlaczego był tylko jeden psycholog? – pytam prokuratora rejonowego.

– A dlaczego miałoby być ich więcej? – dziwi się.

– Bo sprawa budziła wątpliwości.

– Byłyby wątpliwości, jeśli wynik tej opinii wzbudzałby nasze wątpliwości. Czyli gdyby opinia była niejasna, a wnioski niezgodne z założeniami i nie korelowały z materiałem dowodowym. Wtedy mielibyśmy podstawę do tego, żeby poprosić biegłego albo o doprecyzowanie, albo dojść do przekonania, że opinia nie mieści się w naszych oczekiwaniach i powinniśmy skorzystać z usług innego biegłego.

– Nic państwa nie zaskoczyło w tej opinii?

– Nie – odpowiada stanowczo prokurator Szostak. – Możemy pójść dalej: dlaczego tylko jedna sekcja zwłok? – ironizuje.

Z podobnym poglądem spotykam się pytając o DNA. Na linie były ślady biologiczne dwóch mężczyzn o nieustalonej tożsamości, a nie było śladów Patryka. Zdaniem Janusza Kaczmarka mogło to świadczyć o tym, że to nie żeglarz, ale dwie inne osoby sporządziły więzy.

– Z tego można wysnuć tylko takie wnioski, że lina nie była nowa i ktoś jej wcześniej dotykał. A poza tym lina nie jest materiałem jednolitym i jest jednocześnie materiałem chłonnym. Woda morska usuwa ślady. Mogły się więc nie zachować ślady powierzchowne, ale zachować się starsze ślady, które się wchłonęły – odpiera prokurator Szostak.

Ma w głowie odpowiedź na niemal każde moje pytanie. I podkreśla, że miał już do czynienia z równie skomplikowanymi samobójstwami. Widać, że poświęcono sprawie dużo czasu, a ostateczne wnioski nie przyszły łatwo. Mimo to cały czas szokują i budzą niedowierzanie.

Kluczem do rozwiązania zagadki mogą być ostatnie godziny życia Patryka. O nich nie wiadomo praktycznie nic. Nie ma nawet pewności, czy znalazł się związany w wodzie tej nocy, kiedy pożegnał się z matką, czy np. dopiero rano. Z sekcji zwłok wynika jednak, że nie brał w tym czasie żadnych używek i raczej nie jadł nic nowego od czasu wyjścia z domu. W organizmie nie było również śladów środków odurzających.

Przed podróżą miał za to powiedzieć koledze, że najpierw uda się do portu w Gdańsku i stamtąd wypłynie w rejs. Co robił zatem o północy w okolicach Skweru Kościuszki?

Prokuratura nie ustrzegła się błędów w postępowaniu – jak choćby powołania żeglarza zarówno w charakterze biegłego od węzłów i jednocześnie jako świadka, bo był on też znajomym ofiary – do czego sama się przyznaje. Ale wydaje się, że nie mogły one znacząco wpłynąć na ostateczne rozstrzygnięcie. Mimo to dla rodziny młodego podróżnika to ostatnia deska ratunku, żeby sprawa nie została zapomniana. Dlatego po umorzeniu postępowania zaskarżono czynności prokuratora. To postępowanie jest obecnie zawieszone z powodu ciąży pani prokurator.

Janusz Kaczmarek ma sporo zarzutów zwłaszcza do wniosków wyciągniętych przez śledczych. Na przykład tych z rozmów z bliskimi żeglarza. – Z relacji przesłuchiwanych osób wynika, że to była osoba otwarta na ludzi, planująca przyszłość i wypływanie na dalsze rejsy – podkreśla były minister. – A więc żaden typ samobójczy. Niestety prokuratura uchwyciła się wątku, w którym Patryk stwierdził, że jeśli miałby zginąć, to tylko na morzu. Ale każdy mógłby tak powiedzieć i to o niczym nie przesądza.

Przekonać samych siebie

Brak jednoznacznych dowodów wskazujących na samobójstwo Patryka Palczyńskiego. Wiadomo jednak, że w dniu zaginięcia musiało mu się spieszyć, bo rzadko kto brałby nawet taksówkę żeby pokonać tak krótki dystans. Choć Patryk miał bagaż, to był to tylko plecak i torba, a on sam był młodym, wysportowanym facetem, który te 700 metrów pokonałby nawet szybszym biegiem. Wiadomo też, że wydał lub co najmniej rozmienił w nocy obcą walutę, ponieważ zamiast 50 dolarów, które wziął ze sobą, przy zwłokach znaleziono tylko 20 dolarów. W XXI wieku po zaginionym w naszpikowanym kamerami centrum Gdyni nie pozostały ślady z monitoringu (według śledczych zostały nadpisane przez nowsze zapisy), a musiał minąć co najmniej kilka kamer i w dodatku w cyberświecie nie ma żadnych ważnych informacji, które na cokolwiek by wskazywały. Nie ma także listu pożegnalnego. Nigdy nie odnalazła się czarna torba z mapą Karaibów z białymi rączkami, jego telefony ani dokumenty. Te ostatnie ktoś mógł wyjąć z portfela. Czy zrobił to sam młody żeglarz?

Nie ma też pewności skąd niezauważenie miałby wziąć płytę chodnikową, skrępować sobie ręce i rzucić się do morza. I po co miałby to robić. Są tylko i wyłącznie przypuszczenia dotyczące jego ostatnich chwil na lądzie. Tajemnica, której nie mógł znać tylko i wyłącznie Patryk.

Dlatego co najmniej równie prawdopodobne co samobójstwo może wydawać się wmieszanie gdynianina w nielegalny przemyt. Tu też pasowałoby ukrywanie przed matką celu wyprawy, usunięcie maili, słowa „Będę musiał wyłączyć telefon” wystukane na klawiaturze. I do tej tezy z pewnością bardziej pasowałoby związanie, obciążenie ciała ciężkimi przedmiotami, brak części pieniędzy i dokumentów. Nawet żółw.

– Może na początku nie był zorientowany w co się wplątał, ale jak już zauważył, to chciał wysiąść. A mógł wysiąść w tylko jeden sposób – podejrzewa Julitta Palczyńska.

– Często wracamy do tej sprawy w rozmowach w prokuraturze. Zawiera ona wiele zagadek i wiele pytań, na które nie zdołaliśmy uzyskać odpowiedzi – przyznaje ze smutkiem prokurator Burdzińska. – Czysto po ludzku chcielibyśmy ustalić co się na pewno stało. Przekonać samych siebie, a zwłaszcza matkę.

Mikołaj Podolski

Zobacz również: