Bursztynowa Komnata

Mało jest osób, które wierzą w odnalezienie legendarnego skarbu, i jeszcze mniej tych, które próbują go odnaleźć. Ci, do których udało nam się dotrzeć podpowiadają, aby opowieści o wywiezieniu komnaty do Gór Sowich lub zatonięciu, wraz ze statkiem Gustloff, odłożyć między bajki. Bursztynowa Komnata prawdopodobnie znajduje się w okolicach Elbląga. Nasz reporter trafił na jej ślad.

Była największym dziełem sztuki, jakie kiedykolwiek wykonano z bursztynu. Składała się z 100 tysięcy kawałków bursztynu z akcentami z diamentów, szmaragdów, jadeitu, onyksu i rubinami. Z paneli bursztynowych zbudowano komnatę o powierzchni 55 metrów kwadratowych i wadze ponad sześciu ton. Panele bursztynowe były wspierane w całości złotem. Budowa komnaty zajęła 10 lat.

Największy zaginiony skarb

 Historia bursztynowego arcydzieła dziś może wydać się ironiczna, bo w 1716 roku król pruski Fryderyk Wilhelm podarował ją w dowód przyjaźni, carowi Piotrowi Wielkiemu. Ten umieścił komnatę w Petersburgu, gdzie ją rozbudowywano. W 1755 roku caryca Elżbieta przeniosła ją kilkadziesiąt kilometrów dalej – do pałacu w Carskim Siole, skąd w 1941 roku ukradli ją Niemcy, przenosząc do zamku w Królewcu. Według niektórych źródeł, Bursztynowa Komnata została tam zapakowana do skrzyń i wywieziona przed wkroczeniem Rosjan. Gdy w kwietniu 1945 roku wojska radzieckie zajęły Królewiec, nie było po niej śladu. Jej dalsze losy pozostają nieznane. Dziś mogłaby być warta nawet pół miliarda dolarów. Bez wątpienia jest to największy na świecie zaginiony skarb.

Za najbardziej prawdopodobną wersję uznaje się tę o wywiezieniu i ukryciu skrzyń na zlecenie Ericha Kocha, który słynął z zamiłowania do sztuki i wyjątkowo perfidnego charakteru. Cztery lata po II Wojnie Światowej Anglicy schwytali go w Hamburgu i przekazali Polakom. W 1959 roku, w naszym kraju usłyszał wyrok śmierci. Ale nigdy go nie wykonano. Niektórzy twierdzą, że trzymano go przy życiu tylko dlatego, żeby wyjawił miejsce ukrycia skarbu. O taką wiedzę podejrzewała nazistowskiego zbrodniarza Służba Bezpieczeństwa i KGB, które miały nadzieję, że były zarządca Prus Wschodnich wskaże miejsce ukrycia skarbu. Informacje na ten temat są w dokumentacji SB, która na wszelkie sposoby usiłowała wyciągnąć od Kocha informacje na ten temat. Dzięki temu zapewne dożył za kratami więzienia w Barczewie późnej starości, umierając dopiero w 1986 roku, w wieku 90 lat. Jego ostatnie słowa brzmiały: – Gdzie leży mój skarb, tam leży także Bursztynowa Komnata.

Jednak w testamencie Kocha nie ma wzmianki na temat legendarnej Bursztynowej Komnaty. Zapewne informacje na temat miejsca jej ukrycia przekazał swojej siostrzenicy, która jednak zginęła – wkrótce po ich rozmowie – w tajemniczych okolicznościach w wypadku samochodowym.

Jedyna książka, jaką Koch wypożyczył z więziennej biblioteki, dotyczyła Bursztynowej Komnacie i była napisana w języku polskim. Gdy skończył ją czytać, to każdy chciał ją przejrzeć. Licząc na to, że Koch gdzieś zapisał jakąś wskazówkę. Nikt jednak niczego w niej nie znalazł.

 To miejsce kochał Koch

 Piotra poznałem przypadkowo w jednej z warmińskich wiosek. Słyszałem o nim już wcześniej, bo mieszkańcy opowiadali, że siedział w więzieniu z Erichem Kochem i interesował się losem komnaty. Ma już prawie 80 lat. Zgadza się na rozmowę, ale bez podawania nazwiska. To prawdopodobnie najlepsze „żyjące źródło” nie tyle na temat skarbu, co właśnie ostatniego nadprezydenta Prus Wschodnich.

Piotr trafił do więzienia w Barczewie w 1975 roku. Jeszcze zanim poszedł siedzieć, wiedział, że spotka tam słynnego zbrodniarza wojennego. Niemiec odbywał karę sam. Jako jedyny w historii zakładu, przez cały okres odsiadki był w jednoosobowej celi. Sam chodził też po spacerniaku. Ale Piotr miał okazję, żeby odbyć z nim kilkadziesiąt krótkich rozmów.

– Siedzieliśmy w jednym więzieniu przez 6 lat i widzieliśmy się często, bo niekiedy musiałem się zajmować tam elektryką – wspomina. – Koch nie gadał ze wszystkimi, ale ze mną akurat tak. Lubił mnie, bo po wojnie zamieszkałem niedaleko Rychlik, a on miał na tych terenach swoją posiadłość, w Wysokiej (dzisiejszy powiat elbląski – przyp. red.). Ciągle o niej mówił. Czasem podrzucałem mu prasę. Źle tam nie miał, ale na spacerniak chodził w wojskowym płaszczu. Mówiło się, że za karę. Myślę, że jedyną osobą, której powiedział, gdzie ukrył komnatę, była jego siostrzenica, która odwiedzała go w więzieniu. Tyle, że ona zginęła w jakimś dziwnym wypadku samochodowym. Mnie nigdy nie chciał powiedzieć. Chłopaki często mnie podpuszczali, żebym go wypytywał o ten skarb, ale mówił tylko „nein, nein, nein”. Ale skoro tyle wspominał o tej Wysokiej, to nie mam wątpliwości, że musiał to ukryć gdzieś w pobliżu. Wszyscy snują jakieś teorie o zamkach, ale on to musiał wsadzić w jakąś dziurę na swoich ziemiach, że nikt by tego nie znalazł. A za swoje uznawał tylko Wysoką i jej okolice. Mówił, że to jego teren, a cała reszta nie jest jego. Nigdzie indziej nie ma sensu szukać.

Wózki na bagnach

Mój rozmówca więzienne mury opuścił w 1981 roku. W kolejnych latach rozglądał się po okolicach. Widział, że niedaleko Wysokiej są zaniedbane tereny i nikt tam nie próbował kopać. Na żaden wiarygodny ślad jednak nie trafił. Dopiero w 2008 roku omal nie spadł z krzesła, gdy usłyszał od swojego krewnego, że gdy ten został wynajęty do robót – kilka kilometrów od byłej posiadłości Kocha – to wspólnie z robotnikami wyciągnęli zardzewiałe metalowe wózki z wody.

– Szyny też były – podkreśla – Dopiero wtedy coś mi zaświeciło, bo znam ten teren i zacząłem się zastanawiać, skąd szyny na bagnach, w lesie? W pobliżu nigdy nie było kolei, tylko wąwozy. Od wojny nikt tego nie ruszał. Teren przeszedł pod PGR-y, a te się tym nie interesowały. Zarosło przez te wszystkie lata. Kilkadziesiąt lat! Coś tam musiało być wwożone. Albo ktoś wywoził ziemię. Ale nie wiadomo po co, skoro tam budowli nie ma. Bo przecież wody by nie wywoził tymi wózkami. Zresztą niedaleko są łuki, sklepienia i jakieś poniemieckie piwnice. Nikt nie wie, co tam było. Byłem raz w środku i dostawały się tam jakieś strużki wody. Zastanawialiśmy się wtedy, skąd ta woda odchodziła. Teraz sobie myślę, że może w tych wąwozach wykopano jakiś tunel.

Piotr podaje mi przybliżoną lokalizację znaleziska: chodzi o wąwozy oddalone kilka kilometrów od miejscowości Grądowy Młyn, zwanej przez miejscowych Modrzewkiem. Znajduje się tam charakterystyczny zniszczony młyn, do którego rzeczywiście Koch miał blisko ze swojego pałacu. Wzdłuż rzeki Brzeźnicy ciągną się potężne wąwozy i mnóstwo podmokłych terenów. To rzeczywiście dobra kryjówka.

Po wózkach nie ma już jednak ani śladu. Zostały sprzedane na złom. Z właścicielem tych terenów nie udaje mi skontaktować. Nie mieszka w okolicach.

 Prezent dla Hitlera

62-letniego Jana Zemlika odwiedzam w zakładzie karnym w bydgoskim Fordonie, gdzie odsiaduje 15-letni wyrok za zabójstwo bezdomnego podczas libacji alkoholowej. Od dłuższego czasu wysyła listy do naszej redakcji, w których twierdzi, że ma pewne informacje dotyczące komnaty. Chce się z nimi podzielić, ponieważ uważa, że z powodu stanu zdrowia nie doczeka już wyjścia na wolność.

Wyrok odsiaduje w jednej celi ze skazanym za rozbój synem, ale jemu takich tajemnic zdradzać nie chce. Swoją historię zaczyna od tego, że przez wiele lat jeździł po Polsce oszukując na tombaku, czyli podrabianym złocie. Lecz, jak sam twierdzi, miał też do czynienia z prawdziwymi skarbami. Tę przygodę zaczął niedaleko miejscowości Zawoja, u stóp Babiej Góry, gdzie się wychował. Były lata 60. Wówczas z kolegami odłączyli się od wycieczki szkolnej i przypadkowo trafili do tajemniczej jaskini. Widzieli, że wejście jest przysypane. Zdziwili się, bo nigdy wcześniej o niej nie wiedzieli. W środku znaleźli ukryte skrzynie z bronią. Zapytali mieszkającego w pobliżu starszego mężczyznę, kto tam to ukrył.

– Ten dziadek był naszym przyjacielem. Raz podbieraliśmy mu bimber, raz zanosiliśmy coś do picia – wspomina Zemlik – Powiedzieliśmy mu, że widzieliśmy setki skrzyń z bronią, pokazałem mu zabrany stamtąd bagnet i zapytaliśmy go o tę jaskinię. Skontaktował więc nas z człowiekiem, który był podczas wojny oficerem niemieckiego wywiadu. Po wojnie starał się odnaleźć dokumenty świadczące o przystąpieniu Słowacji do paktu z Hitlerem. Okazało się, że ukrył je Słowak Antoni Horak i to prawdopodobnie właśnie w tej jaskini. Ten Niemiec zabrał tylko część, ale później powiedział nam o prawdziwym skarbie: Bursztynowej Komnacie. Planowano ją wcześniej przetransportować do zamku Książ, jako prezent dla Hitlera, ale ona nigdy tam nie trafiła. Z tego co mi przekazano, w wywiezieniu komnaty z Królewca brało udział kilkanaście osób. Zlecił to Erich Koch. I tylko te osoby wiedziały co przewożą. Najpierw transportowano koleją, później ciężarówkami. Krótko potem połowę z nich zlikwidowano. Egzekucji dokonano prawdopodobnie gdzieś na terenie północnej Polski. Raczej na Warmii albo Mazurach.

Gdy dopytuję więźnia o wiarygodność jego znajomego, zarzeka się, że ten pokazał mu radzieckie i niemieckie dokumenty. Co w nich rzeczywiście było? Trudno stwierdzić. Mój rozmówca wierzy, że komnata wydostała się z Warmii na południe kraju, ale to należy traktować wyłącznie jako przypuszczenia, bo nigdy jej nie widział.

Idealna kryjówka

Gdańszczanin Andrzej Tuszyński jest jedną z ostatnich osób w Polsce, które aktywnie poszukują bursztynowej zguby. Nie ogranicza się więc do czytania książek i przeglądania treści w sieci, ale też jeździ w miejsca, na które powołują się źródła. Pyta okolicznych mieszkańców, sprawdza, robi zdjęcia. Odwiedził już kilkanaście lokalizacji.

– Wcześniej szukałem między innymi w pobliżu miejscowości Zimna Woda nad jeziorem Omulew, gdzie znajdował się ośrodek dla lotników i częściowo dla gestapo. Po wojnie jeden z leśniczych znalazł w tamtejszym bunkrze mundury, broń i obrazy. Albo było to wyposażenie tego ośrodka, albo jakieś rzeczy ukryte przez Kocha, bo miał niewiele dalej swoją leśniczówkę. Niestety ten leśniczy wysadził granatem wejście do bunkra, żeby nikt tam się nie kręcił. Ten teren jest obecnie tak zarośnięty, że trudno do czegokolwiek dojść. Udało mi się jednak odkryć na ścieżce dwa uchwyty do pancernego bunkra, ale nic poza tym – mówi poszukiwacz.

Jego zdaniem, najciekawszy ślad znajduje się w Słobitach w powiecie braniewskim, 28 kilometrów od Wysokiej. Gdy odwiedzał to miejsce, zaintrygowała go stara cegielnia: – Jeden z rolników opowiadał, że kiedy przed laty sondował ten komin, to w dół było 7 metrów. Dziś on ledwo wystaje nad ziemię. Kiedy pytałem, co działo się wcześniej z cegielnią, dowiedziałem się, że właściciel terenu zaprzyjaźnił się z dyrektorem PGR-u. Ten dyrektor kazał uprzątnąć po wojnie ruiny cegielni, rzekomo, żeby zrobić spływ wody. Ale to absurd, robić na górce spływ wody, skoro woda tam prawidłowo spływała. Według mnie pod tym kominem może znajdować się piec. A piece były wówczas duże. Teoretycznie skrzynie z Bursztynową Komnatą można by tam swobodnie ukryć. Na poszukiwania za dużych środków nie mam, ale zrobiłem w tym miejscu zdjęcia.

Tuszyński nie bez kozery zwraca uwagę na Słobity. Przy tamtejszej stacji kolejowej znajdował się też magazyn na węgiel. Taki budynek można znaleźć na starych mapach. Było to miejsce idealne do przeładunku. W dodatku z wózkami na szynach.

Jak zaznacza, będzie szukał dopóty, dopóki będzie natrafiał na nowe ślady. Okolic Rychlik, gdzie Koch miał posiadłość, również nie wyklucza. Jest za to przekonany, że jeśli komnatę wywieziono w czasach zdobywania Prus Wschodnich przez ZSRR, to szanse na wydostanie jej poza ten region były minimalne.

– Tu chodziło o dużo skrzyń, więc wszystkie fantastyczne teorie należy odłożyć między bajki – mówi zdecydowanie – Do łodzi podwodnych to by w ogóle nie weszło. Na statek też. Zresztą statki były przepełnione ewakuowaną ludnością i wojskiem. A lotnisko było zniszczone. Swoją łapę na komnacie położył Wermacht. Nie musiał nawet mówić o tym Kochowi. Każdy transport miał status wojskowy. Był rejestrowany i awizowany. Kto by sobie wtedy zawracał w wojsku głowę komnatą, skoro były ważniejsze sprawy? Trzeba się kierować logiką. Najprawdopodobniej komnata znajduje się w okolicach Elbląga..

 Zaminowane ruiny

Gdy próbuję odnaleźć na terenie powiatu elbląskiego osobę, która ma na jego temat historyczną wiedzę, mieszkańcy tutejszych wsi jak jeden mąż rzucają tylko jedno nazwisko – Lech Słodownik. Są zgodni, że to chodząca encyklopedia, o czym sam przekonuję się już podczas rozmowy z nim, gdy zarzuca mnie datami i dziesiątkami nazwisk z tamtego okresu, choć wcale nie uprzedzałem, jaki będzie temat naszej rozmowy.

Ten, mieszkający obecnie w Elblągu, historyk uhonorowany przez tamtejszego prezydenta za zasługi, także doskonale zna język niemiecki. Dzieciństwo spędził natomiast w Rychlikach, zaledwie kilka kilometrów od miejscowości Wysoka. Wie o tych terenach niemal wszystko i nie ma wątpliwości, że Erich Koch był w stanie ukraść i dobrze ukryć komnatę. Bardzo prawdopodobne, że jest nadal na terenie Warmii.

– W pałacu w Wysokiej przetrzymywał wiele skradzionych przez hitlerowców dzieł sztuki – zaznacza Lech Słodownik – Zwłaszcza zrabowanych po 1941 roku, kiedy Niemcy zaatakowały ZSRR. Znajdowały się tam m.in. dywany, obrazy i meble. Pałac został później wysadzony przez wycofujące się oddziały Wermachtu. Według świadka, zrobiono to w celu zatarcia śladów. Jeszcze długo po wojnie stały tam piękne kolumny typu jońskiego, które zostały w pałacu, ale potem PGR zrobił swoje. Zniszczono je i została zarośnięta kupa gruzu. Zachowały się też piwnice z kolebkowymi sklepieniami i tam teoretycznie jeszcze coś może być. Ale miejscowi nie chcą kopać, bo mówi się, że do dziś znajdują się tam miny. Mogą mieć rację, bo po tych terenach chodzili ludzie z detektorami, ale nie zdecydowali się na wykopaliska, choć ich urządzenia musiały coś wykryć. Poza tym, na poszukiwania tam, trzeba mieć spore pieniądze.

Lokalizacja ta jest zbliżona do tej, o której mówił Piotr wspominając o sklepieniach niedaleko Wysokiej. Prawdopodobnie chodząc po tych terenach nie wiedział, że mogą znajdować się tam miny. Albo sprzyjało mu szczęście.

Historyk nie znalazł żadnych dowodów świadczących o tym, aby Koch miał jeszcze jakiś ulubiony teren poza Wysoką i jej okolicami, co również potwierdza słowa Piotra. Wiadomo, że Niemiec bywał w Pasłęku i Elblągu, stacjonował w Królewcu, a Wysoką upodobał sobie do odpoczynku.

Tu chcieli ją ukryć

Jednak najciekawsze, o czym mówi mi Lech – a o czym nie wie zdecydowana większość osób próbujących ugryźć temat komnaty – jest historycznie potwierdzony fakt poszukiwania przez Niemców miejsca dla ukrycia zrabowanego Rosjanom skarbu.

– Ostatni właściciel majątku w Słobitach Alexander zu Dohna-Schlobitten wydał w Niemczech książkę „Wspomnienia starych Prus Wschodnich”. Tam ukazało się już sześć jej wydań, a jedno we Francji. Znam jego syna i walczyłem o to, aby książka ukazała się również w Polsce, jednak bez skutku. W tej książce ujawnił, że w połowie stycznia 1945 roku do jego pałacu przyjechało dwóch niemieckich oficerów do spraw sztuki (Kunstoffizier), a konkretniej do rabowania dzieł sztuki. Jak się okazało, nadzorowali demontaż bursztynowej komnaty. Sondowali u właściciela pałacu, czy w tym miejscu nie można złożyć skrzyń z Bursztynową Komnatą. Zapytano go wprost, czy będzie można ją u niego przechować. Odmówił. Powiedział im, że piwnice są małe i zawilgocone, a poza tym wiedział, że wojska radzieckie zdobędą Prusy Wschodnie. Sam powywoził swoje zbiory na Zachód. Alexander zu Dohna-Schlobitten potwierdził to zdarzenie również w 1994 roku w liście do właściciela prywatnego muzeum, Tadeusza Balickiego z Młynar. – relacjonuje Słodownik.

Historyk jest pewien trzech rzeczy. Po pierwsze, że Koch doskonale wiedział, gdzie ukryto komnatę, bo bez jego wiedzy w Prusach Wschodnich nic ważnego się nie odbywało. Po drugie, że na pewno nie ma jej w dzisiejszej Rosji, bo gdyby tam była, to Rosjanie ujawniliby ten fakt, ponieważ chodzi o ich własność. Po trzecie, że komnata nie spłonęła. Ważyła przecież wiele ton. Nawet gdyby zaczęła się palić w wyniku nalotów na zamek w Królewcu, to jest niemożliwe, aby spaliła się tak dokładnie, żeby nic z niej nie zostało. Na Zachodzie co prawda znajdowano jej kawałki, ale były to fragmenty z bardzo odległych czasów.

Dlatego Słodownik nie wyklucza, że Niemcy w końcu znaleźli kogoś, kto przyjął komnatę. A później ta nieruchomość mogła chociażby ulec zniszczeniu, zagrzebując skarb.

– Na terenie Prus Wschodnich znajdowało się wówczas sporo okazałych pałaców – zauważa Słodownik – Wiele z nich spłonęło, niekoniecznie w wyniku działań wojennych. Zajmowali je radzieccy żołnierze, którzy nie wylewali za kołnierz. Nie było prądu, zima była sroga, palili niekiedy meblami, a jak się niechcący jakiś pałac spalił, to się nie przejmowali i szli do następnego.

Skarb w kraju absurdów

 Wielu niemieckich historyków uważa dziś, że komnata spłonęła, bo nie ma żadnego innego logicznego wytłumaczenia na to, że jej dotąd nie znaleziono. Ale nie biorą poprawki na nasze narodowe wady. Z pozoru najbardziej idiotyczne scenariusze naprawdę mogły urzeczywistnić się w Polsce, np. dowody wskazujące na lokalizację sprzedano na złom. Możliwe jest, że PGR-owskie władze miały skarb tuż przy posiadłości Kocha, ale przez zaniedbanie pozwoliły na zniszczenie terenów, albo leśniczy rozwalił granatem wejście do bunkra, w którym ukryto kosztowności.
Do zabytkowego młyna, o którym wspomniał mi Piotr, ciężko podejść bez strachu, że zaraz coś runie na głowę, bo to ledwo stojąca ruina. Nie wspominając o tym, że teoretycznie jest na terenie chronionym przez prywatną firmę. Gdy chcę wjechać w leśną drogę prowadzącą do wskazanych mi wąwozów, odpuszczam po 100 metrach, bo inaczej urwę zawieszenie w samochodzie. Idę dalej pieszo.
Do innej z możliwych lokalizacji nie można było dojechać przez kilka miesięcy, bo choć prowadząca tam droga była przejezdna. To wjazd był możliwy tylko dla mieszkańców, a policja uważnie przyglądała się rejestracjom. Szukanie w tych warunkach – zapewne świetnie ukrytego, najsłynniejszego nieodkrytego skarbu w historii Polski, przypomina survival już przy pokonywaniu przeszkód, których nikt by się nie spodziewał.
Żaden geniusz zła, żaden sprytny złodziej skarbów, żaden okrutny zbrodniarz wojenny ani nawet żaden członek Latającego Cyrku Monty Pythona, nie mógł przewidzieć tego, że Polacy sami najlepiej zadbają o to, aby tajemnica komnaty nigdy nie została odkryta.
Jeśli komnata istnieje, najprawdopodobniej jest w Polsce. A jeśli jest w Polsce, to najprawdopodobniej na terenie powiatu elbląskiego. Tam, gdzie chciał ją ukryć Koch, który zresztą musi się teraz przewracać w grobie. Ze śmiechu, bo Polacy być może okazali się najlepszymi strażnikami niemieckiej tajemnicy, choć sami o tym nie wiedzą.

fot. archiwum redakcji , Mikołaj Podolski, Andrzej Tuszyński, archiwum Główna Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu

Zobacz również: