Prawdopodobnie ta sama banda przestępców dokonywała w Warszawie serii napadów w latach 1957–1959. Potem bandyci znikli na kilka lat. By dać o sobie znać dopiero w 1964 roku – napadem uznawanym za największy skok w czasach PRL.

 Szare domy, szare ulice, szaro ubrani przechodnie. Szare sklepy, tu i ówdzie nieśmiało przystrojone przedświąteczną dekoracją. Centrum szarej, gomułkowskiej Warszawy roku 1964.

Ludzie jednak zaaferowani, bo wcześniej z zapartym tchem śledzili w gazetach, radiu i telewizji: dopadną go zimowe sztormy, czy nie dopadną, zdąży, czy nie zdąży? Statek Polskich Linii Oceanicznych wiozący ładunek cytrusów z Kuby. Takich bardziej pastewnych. Zdążył do Gdyni, więc może właśnie dziś, na dwa dni przed Wigilią, rzucą?

Zabijali na oczach tłumu

 Godzina 18.30, niby wcześnie, ale to 22 grudnia, zmrok zapadł dużo wcześniej, a latarnie palą się chyba tylko po to, żeby lepiej było widać, jak jest ciemno. Wprawdzie (o dziwo!) działa neon na Cedecie, czyli Centralnym Domu Towarowym, ale od drugiej, frontowej strony. Natomiast od tej skromniejszej rusza zwykła osobowa FSO „warszawa”, też jakaś bura, z zamalowanymi na zielono bocznymi oknami z tyłu. To ówczesny bankowóz Cedetu – czymś takim naprawdę przewożono pieniądze i to niezmiennie tą samą trasą, czasem tylko „warszawę” zastępował „żuk”.

Pojazd z FSO rodem, wiezie utarg pierwszej zmiany Centralnego Domu Towarowego, ponad 1 milion 355 tysięcy złotych (średnia pensja – 1800), a bandyci z grubsza wiedzą, ile tego jest. Przecież „Życie Warszawy” parę dni wcześniej rozpisywało się, jaki to ruch przed Bożym Narodzeniem w Cedecie, i jakie utargi! Auto nie jest opancerzone, nie towarzyszy mu żaden wóz eskorty – trasa przejazdu liczy niespełna pół kilometra. Na pieniądze czeka oddział Narodowego Banku Polskiego, w budzącym szacunek, eleganckim gmachu Pod Orłami (od dwóch rzeźb zdobiących górną część elewacji).

W środku „warszawy” oprócz kierowcy jest jeszcze Jadwiga Michałowska – główna kasjerka z CDT, Stanisław Piętka – konwojent oraz Zdzisław Skoczek – konwojent. No i pieniądze. Samochód zatrzymuje się kilka metrów od wejścia. Dlaczego nie tuż przed? Nie wiadomo, podobno zawsze tak było. Stanisław Piętka niesie jutowy wór z pieniędzmi, ubezpiecza go Zdzisław Skoczek – uzbrojony w zwykły (w sensie: nie maszynowy) pistolet, ręka spoczywa na kaburze, ale cóż z tego? Dopuszcza, aby z ubezpieczanym kolegą zderzył się mężczyzna, który właśnie wyłonił się zza rogu i szedł wzdłuż frontowej ściany gmachu Pod Orłami w kierunku wejścia do banku. Ubrany w pospolitą jesionkę, żadnej maski, kominiarki, pończochy na twarzy, co pewnie uśpiło czujność ofiary. To pierwszy z bandytów. Strzela w pierś Piętce, podczas gdy od innej strony zachodzi drugi bandyta. Ten strzela do uzbrojonego Skoczka, a później – już leżącego – dobija dwiema kulami w głowę. Następnie kilkakrotnie strzela do „bankowozu”. Może chce zabić skulonego na podłodze auta, ale wyciągniętą ręką wciąż naciskającego klakson kierowcę (nic mu się nie stało), może przestraszyć schowaną za karoserią kasjerkę?

Ciężko ranny Stanisław Piętka chroni się w budynku banku. Napastnicy, nie niepokojeni przez nikogo, znikają.

Fotoreporter i człowiek z workiem

Zdawać by się mogło, że bandyci nie mają większych szans. Wprawdzie ulice są źle oświetlone, choć pierwsze milicyjne radiowozy pojawiają się dopiero po sześciu minutach (według innych wersji nawet po dziewięciu!), mimo że panuje chaos – zatrzymują się przejeżdżające samochody, kierowcy trąbią, zszokowani ludzie wciąż krzyczą – ale to przecież jeden z najruchliwszych punktów miasta, sto par oczu, w tym bystrych dziennikarskich – z okien sąsiedniego budynku „Kuriera Polskiego”, obserwuje bandytów i kierunek ich ucieczki. Ale tu nie wszystko się zgadza. Na pewno przeszkadzała plątanina małych ulic, przesmyków, szarówka.

Ktoś mówi, że był i trzeci bandyta, ubezpieczający kolegów. Albo kolejny, który odebrał worek niczym wielką pałeczkę sztafetową, zaś dwójka bezpośrednich napastników poszła w kierunku płotów otaczających budowle wznoszonej w owym czasie Ściany Wschodniej ulicy Marszałkowskiej. Inni, że akurat w odwrotnym kierunku, ku Sienkiewicza, może Moniuszki, Filharmonii… A dokąd uciekał ten z łupem?

Przechodzącego niedalekim przesmykiem od Sienkiewicza Aleksandra Jałosińskiego, fotoreportera „Sztandaru Młodych”, minął pędzący z naprzeciwka człowiek z workiem. Podbiegł do szaroniebieskiej „warszawy” i odjechał, przystając na chwilę, by zabrać jeszcze dwie osoby. Zdezorientowany reporter nie miał pojęcia, co się dzieje. Tak czy inaczej, wtedy przygotowanie aparatu do zdjęcia trwało z minutę, nie to co dziś, więc fotki nie będzie. Może dzięki temu fotoreporter przeżył?

Liczne zeznania i podane rysopisy sprawców były jednak tak dokładne, że kiedy kasjerka zobaczyła manekiny sprawców, wykonane według wskazówek świadków, to zemdlała z wrażenia.

Plakaty z sylwetkami – jedną wysoką, szczupłą i drugą niższą, krępą – portrety pamięciowe, rysopisy, stały się na długi czas nieodłącznym elementem wyglądu polskich miast, miasteczek, a nawet wsi. W kółko zamieszczała je prasa, pokazywała telewizja. Niestety, kamień w wodę, choć milicja wiedziała całkiem sporo. Powołana natychmiast specjalna grupa pod kryptonimem „P-64”, złożona z najlepszych fachowców nie tylko Komendy Głównej MO, odkryła, że na 99 procent poszukiwanymi bandytami są sprawcy trzech innych napadów: w 1957 i dwóch w 1959 roku. Za każdym razem w Warszawie.

Do wykonania była wielka praca. Należało wysłuchać każdego świadka – i prawdziwego, i z urojenia – każdego zdarzenia, jakie mogło mieć coś wspólnego z P-64, wyjaśnić każdą, najdrobniejszą nawet okoliczność i przyjrzeć się każdemu, najdrobniejszemu nawet potencjalnemu dowodowi. Niektóre zresztą wcale nie były drobne, jak 10,5 tysiąca szaroniebieskich „warszaw”, jakie sprawdzono w ciągu kilkunastu dni od napadu. I właścicieli lub dysponentów (bo większość była służbowych) również. Do tych aut, a szczególnie jednego, jeszcze wrócimy, a teraz wypada przypomnieć wcześniejsze napady, które śledczy przypisali tym samym sprawcom.

Dobił rannego bez skrupułów

 4 grudnia 1957 roku, po zamknięciu o 19.00 sklepu obuwniczego (dla znających dawniejszą stolicę: fabrycznego salonu „Chełmka”, tuż obok pl. Zbawiciela), jego pracownica Krystyna W. wraz ze znajomym, Zenonem W., odnosili na pobliską pocztę utarg: około 118 tysięcy złotych. Pieniądze niósł mężczyzna, w specjalnym portfelu.

Na wysokości budowanego właśnie kina („Luna” – wciąż istnieje) zostali zaatakowani przez dwóch niezamaskowanych mężczyzn, z których jeden groził pistoletem. Zenon W. nie chciał oddać pieniędzy, wywiązała się szamotanina, podczas której padł strzał. Może przypadkowy, może na postrach, w każdym razie broniący utargu pan Zenon – prześwietlony później na wszystkie strony – zorientował się, że to nie przelewki i oddał portfel. Para miała szczęście, ponieważ w innych przypadkach bandyci zabijali bez skrupułów.

Drugi przypadek miał miejsce 7 kwietnia 1959 roku. Około godziny 21. (też już było ciemno) na plutonowego MO, Zygmunta K., napadnięto w momencie, gdy skarpą koło Mariensztatu skracał sobie drogę do tramwaju czy autobusu, którym miał pojechać na służbę do Pałacu Mostowskich. Ciało podoficera znaleziono z trzema ranami kłutymi, ale śmierć poniósł od strzału w głowę. Łupem mordercy lub morderców, był przede wszystkim – i bodaj wyłącznie – pistolet TT i dwa magazynki.

Kolejny napad, też w warszawskich ciemnościach, 1 czerwca 1959 roku, przy Urzędzie Pocztowym nr 57 na ulicy Armii Ludowej, bardzo blisko pl. Zbawiciela. Około godziny 22 podjechała tam po pieniądze furgonetka przedsiębiorstwa „Łączność”, specjalizującego się m.in. w takich właśnie przewozach. Konwojenta, wychodzącego do auta z workiem pieniędzy, ubezpieczał strażnik pocztowy uzbrojony w pistolet maszynowy, tzw. pepeszę. Jak spod ziemi wyrośli dwa osobnicy, padły dwa strzały. Potem jeszcze trzeci, którym jeden z bandytów dobił konwojenta. Łupem bandytów padło tym razem 666 600 złotych.

Ranny strażnik przeżył. W szpitalu odnaleźli go reporterzy warszawskiej popołudniówki „Express Wieczorny”. Wywiad ukazał się następnego dnia. A już nazajutrz strażnik otrzymał w szpitalu list nadany w Katowicach, bez korespondencji, za to z pociskiem kalibru 7.62 mm (identycznego, co broń napastników: TT i PW 33 oraz zrabowana pepesza). Ostrzeżenie? Zastraszenie? Z pewnością jedno i drugie. Swoją drogą, Poczta Polska wtedy działała! Nic natomiast nie zdziałała idąca tym tropem ekipa śledcza. I w ogóle żadna żadnymi, tak oczekiwanymi wynikami, nie mogła się pochwalić.

Choć konkrety niby były. Ustalono ponad wszelką wątpliwość, że znalezione na miejscu łuski wskazywały na użycie w różnych sytuacjach tej samej broni krótkiej, ale już nie pepeszy, aczkolwiek podczas napadu na Jasnej rzekomo – co miał stwierdzić jeden z oficerów przesłuchujących dziennikarzy „Kuriera Polskiego” – w pobliskiej bramie czaił się ktoś z pistoletem maszynowym, aby strzelać po oknach do gapiów. Nie wiadomo, czy to prawda, bo gapiów nie brakowało, ale nikt do nich z niczego nie strzelał.

Ta ostatnia „warszawa”

 Zgadzały się sylwetki i rysopisy bandytów nie kryjących twarzy, działających wyjątkowo bezczelnie, z zimną krwią. Ów sposób działania, skłonił śledczych do wysnucia i takiej hipotezy, że sprawcami mogą być ludzie wojennego podziemia, zahartowani, sprawdzeni w podobnych sytuacjach. Być może organizacji antykomunistycznej, która zdobywa w ten sposób pieniądze na swoją działalność, ale… tej hipotezie towarzyszyła wręcz odwrotna. W tę drugą – nieujawnioną – od początku wierzyła i głosiła ją zwłaszcza warszawska ulica.

Było bowiem tajemnicą poliszynela, że oprócz kilku wyjątkowo drańskich siepaczy z czasów stalinowskich, jak Radkiewicz, Fejgin, Różański czy Romkowski – skazywanych w czasach odwilży po Październiku`56 na kary nawet 15 kat więzienia (i szybko amnestionowanych), pracę w bezpiece straciło wielu funkcjonariuszy różnych szczebli. Jednym towarzysze pomagali się urządzić – część spośród tzw. pawiloniarzy na stołecznej Marszałkowskiej czy Marchlewskiego – to na początku ludzie z dawnego UB. Kto mógł, poszedł na wysoką resortową emeryturę. Jeszcze inni zostali na lodzie. Od początku istniało podejrzenie, iż niektórzy z nich – ci najlepiej wyszkoleni w mokrej robocie – dorabiają sobie bandyterką. Lud chętnie kupił tę wersję, a być może nawet sam ją wyprodukował. Ponoć też ją sprawdzano, podobnie jak udział zwyczajnych, choć niekoniecznie prostych, milicjantów. I znowu nie wyszło, przestępcy, jak gdyby rozpłynęli się w powietrzu.

Teraz przenieśmy się do czasów niemal współczesnych. W 1997 roku do redakcji nieistniejącego już tygodnika „Kulisy”,  dodatku do  „Expressem Wieczornym”, nadszedł list z Jaworzna. Specjaliści stwierdzili później, że był pisany typowym milicyjnym żargonem, co nie było bez znaczenia dla jego – być może – wiarygodności. Autor napisał, że sprawcami byli oficerowie MO, major i kapitan, którzy następnie pieniądze wymienili na walutę u zaprzyjaźnionych cinkciarzy. Śledczy doszli do sprawców w ciągu kilku miesięcy, w 1965 roku. Po czym z góry przyszedł rozkaz: zlikwidować po cichu, nie można bowiem dopuścić do publicznej kompromitacji i tak już nielubianej przez społeczeństwo milicji. Rozkaz został wykonany.

List sensacją wielką nie był, bo podobne pogłoski krążyły już przed laty, a poza tym upływ czasu zrobił swoje, jednak do dziś nie mamy żadnego potwierdzenia ani dementi. Rzecz można włożyć między bajki jako jedną z tzw. miejskich legend, ale można też uwierzyć, bo dlaczego nie? Służby mogły napadać i rabować na własną rękę, skoro czyniły tak na konto służb (i PRL) w słynnej aferze o kryptonimie „Żelazo”. Przypomnijmy, że w latach 1968-1971 płk Mirosław Milewski z wywiadu, zwerbował spośród polskich emigrantów na Zachodzie komando, które kradło i dokonywało rozbojów; wywiad dawał środki techniczne, w zamian za co partycypował w łupach, a samego złota było 65 kilo!

Czy legendą jest również rzekome wyjaśnienie tajemnicy „ostatniej warszawy`”? Sprawdzono mianowicie wszystkie szaroniebieskie (i podobne) auta tej marki, w czym pomógł fakt, że w dowodach rejestracyjnych i dokumentacji w wydziałach komunikacji odnotowywano w tamtych czasach także kolory nadwozi. Wszystkie „warszawy” były już namierzone i sprawdzone – bez rezultatów – pozostała tylko jedna jedyna, ta ostatnia. I właśnie ona „dostała kamfory”, po prostu się ulotniła.

Korespondent z Jaworzna twierdzi, że natychmiast po napadzie przetopiono ją w Hucie Warszawa, gdzie komendantem straży przemysłowej był kolega bandytów. Se non è vero è ben trovato – jeśli to nawet nieprawda, brzmi dobrze. Ale chyba wiadomym było, do kogo należała ta ostatnia „warszawa”? I kto był komendantem straży w hucie na Młocinach? I czy dałoby się ukryć przetapianie sporego auta: w końcu ochroniarz raczej nie obsługiwał sam, po godzinach, potężnego pieca hutniczego? A jeśli samochód wcześniej pocięto na kawałki, to też ktoś to musiał zrobić. Fachowiec, rzemieślnik, złodziej… a tych też sprawdzano: milicja tajna czy jawna, wszystkich znała bez porównania lepiej niż dziś.

Wciąż pytań jest więcej niż odpowiedzi, choć – przyznajmy – to sprawa już od dawna mało interesująca dla organów ścigania, bo przedawnienie zbrodni nastąpiło z dniem 22 grudnia 1989 roku.

Kolejka sprawców napadu

Kilka dni temu, spytałem zaprzyjaźnionego byłego milicjanta, wówczas kapitana w sekcji zabójstw Komendy Stołecznej MO, włączonego oczywiście w sprawę P-64, co mu najbardziej utkwiło w pamięci z tamtego okresu?

– Może to trudne do uwierzenia, ale najbardziej ta kolejka: sto dwadzieścia… nie, sto dwadzieścia cztery osoby…

Nie chwyciłem.

– To była kolejka osób, które przyznały się do napadu na Jasnej. I same się zgłosiły w poczuciu obywatelskiego obowiązku. Oczywiście, w podobnych sytuacjach zawsze występuje kupa wariatów, ale tylu jednocześnie widziałem po raz pierwszy i ostatni. Do tego tysiące ludzi z całej Polski, którzy natknęli się na bandytów. W każdym zakątku kraju. Opisy idealnie zgadzały się z tym, co widzieli na wszędzie porozwieszanych plakatach. Zwłaszcza ubranka się zgadzały, bo – jak wiadomo – każdy szanujący się morderca uwielbia paradować w tym, w czym zabił. Tyle, że każdy donos, każde zeznanie trzeba było przyjąć, człowieka przesłuchać, uprawdopodobnić (lub nie) jego opowieść, sprawdzić, czy są jakieś związki z innymi, jakieś punkty zaczepienia? A dlaczego cała ta nasza wielka praca poszła na marne? Nie wiem, nie mnie oceniać, nie mnie pytać.

Piotr Ambroziewicz

fot 2Portrety pamięciowe bandytów zmieszczone w ówczesnej prasie

 

 

 

 

 

Zobacz również: