Najpierw swoje ofiary katowali, potem zakopali żywcem. Zbrodnia sprzed kilkunastu lat wreszcie znalazła swój finał. Jak się okazało, ofiar tych samych bandytów było więcej.

– To była spokojna rodzina, pamiętam  ich dobrze, chociaż od tamtego czasu minęło prawie 14 lat – przypomina sobie pani Janina z ulicy Okrzei w Gliwicach. W tej samej  kamienicy, na piętrze mieszkali Dorota i Zbigniew Sobańscy.

Sobanscy
Sobańscy

– Panią Dorotę często odwiedzała jej siostra, różne osoby odwiedzały Sobańskich. Oni mieli, zdaje się, rozliczne interesy, nawet bar  mieli na stadionie.

 Zaciskająca się pętla

– Dokładnie, to mieli swój ogródek piwny na ówczesnym Piaście Gliwice, na koronie stadionu, obok pomieszczeń administracyjnych klubu – opowiada pan Leszek, zagorzały kibic. Od lat nie opuścił żadnego meczu, i dobrze pamięta tamten ogródek piwny państwa Sobańskich. Często tam zaglądał. W trakcie i po meczach. Wtedy w 2001 roku, gdy Piast grał jeszcze w III lidze, również tam bywał: – Sporo różnych ludzi bywało u Sobańskich  w tym ogródku. Jakie oni  znajomości musieli mieć wtedy, żeby taki ogródek piwny podłapać na stadionie? – zastanawia się jeszcze dzisiaj.

Ogródek piwny Sobańskich był czynny od rana do późnych godzin nocnych: – Musiał przynosić dochody – stwierdza pan Leszek.

Pani Janinie trudno określić, czy rodzina Sobańskich miała jakieś kłopoty finansowe: – Nie opowiadali, nie wyglądali na biednych.

Kobieta przypomina sobie, jak państwo Sobańscy kupili wtedy nowego opla omegę: – Na kredyt z banku, tak powiadali. Chwalili się, że mają taki wóz.

A potem okazało się, że przestali opłacać czynsz za mieszkanie w kamienicy i chcieli je nawet sprzedać: – Byli na mieszkanie Sobańskich jacyś dwaj kupcy, ale nie wiem, czy je w końcu sprzedali.

Mieszkańcy kamienicy przy ul. Okrzei, którzy pamiętają jeszcze małżeństwo, nie przypominają sobie, aby ktokolwiek groził Dorocie i Zbigniewowi: – Ja przynajmniej nie słyszałam o takich osobach – dodaje pani Janina.
Jeszcze po południu 13 września 2001 roku Sobańscy byli widziani przed domem. Kręcili się koło swego samochodu. Pakowali do niego towar, który potem przewieźli kilkaset metrów dalej, do ogródka piwnego na stadionie.
Sobańscy mieszkali blisko stadionu. Tego samego dnia po raz ostatni widziano ich w ogródku piwnym około 21. Potem ślad po małżeństwie urywa się.
Kilka razy siostra Doroty Sobańskiej przychodziła na ul. Okrzei, pod kamienicę. Wydzwaniała, pukała. Ale nikt nie otwierał. Najpierw myślała, że gdzieś wyjechali w interesach i nic jej o tym nie powiedzieli. Dziwiła się nawet trochę, gdyż zawsze pozostawali w bliskich kontaktach.  Czekała więc, aż się odezwą. Nic takiego jednak nie następowało.
16 września 2001 roku, przy ul. Żabińskiego w Gliwicach, policja odnalazła porzuconego granatowego opla omegę. A w nim kanister, 4 kominiarki, łopaty, starą odzież roboczą, grube sznury,  taśmy klejące i jakieś worki. Tablice rejestracyjne były prawdziwe, policja sprawdziła właściciela. Trafiono pod adres Sobańskich na ulicę Okrzei, ale nikt tam nie otwierał.
Prokurator Piotr Żak, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Gliwicach sięga do dokumentacji prowadzonego wtedy śledztwa: – To siostra Doroty Sobańskiej 26 września 2001 roku zgłosiła zniknięcie Sobańskiej i jej męża – przypomina.
Pod kamienicę przy ul. Okrzei podjechała wtedy policja i straż pożarna. Strażacy rozbili jedno z okien mieszkania i wpuścili do środka policjantów. W pokojach panował bałagan, rzeczy były porozrzucane wszędzie po mieszkaniu. W łazience znaleziono ciało owczarka. Okazało się, że psa pozbawiono życia 13 września, czyli w dniu, w którym Sobańskich po raz ostatni widziano w ogródku piwnym na stadionie. Okazało się, że z mieszkania zginęły dwa telewizory, magnetowid oraz tuner-wizja TV.  W sypialni odnaleziono damską torebkę z zawartością 250 złotych oraz komplet kluczyków samochodowych. Nie odnaleziono natomiast żadnych dokumentów małżeństwa ani dowodu rejestracyjnego ich samochodu.
Siostra Doroty Sobańskiej wspominała o kłopotach finansowych małżeństwa. Mieli ponoć pożyczać pieniądze. Od różnych ludzi. I nie byli w stanie spłacić zaległości, które stale narastały: – Z różnych relacji wynikało, że Sobańscy mieli ponad 90 tysięcy złotych  zaciągniętego długu.
Z wolna zaciskała się wokół nich pętla. I wtedy zniknęli bez śladu, a ich samochód oddany został kredytodawcy, czyli bankowi.

Policja przyjmowała różne wersje, od zabójstwa Sobańskich, po ucieczkę małżeństwa za granicę. Przez następnych parę lat sprawa nie drgnęła z miejsca, a Sobańskich traktowano jako zaginionych.

 Ich pierwsze zabójstwo

W lutym 2004 roku 25-letni wówczas Roman C., 19-letni Sergiusz W. i jego młodszy brat: 17-letni Tobiasz – wraz z trzema innymi kompanami – szwendali się całymi dniami bez celu po Łabędach, robotniczej dzielnicy Gliwic, zastanawiając się, czym wypełnić kolejne godziny. Nigdzie nie pracowali. Nie mieli żadnego wykształcenia, ledwie skończonych po kilka klas szkoły podstawowej.

– To byli niebezpieczni  dla każdego bandyci – tak mówią o nich policjanci. Wielokrotnie byli notowani za kradzieże, włamania i napady. Często zaglądali na złomowiska. Handlowali, czym się dało. Byle tylko przeżyć do następnego dnia.

Tym razem miało być inaczej. Lepiej, tak przynajmniej sądzili. Przez kilka dni obserwowali miejsce planowanego przestępstwa. Dom w Łabędach stał na uboczu, był oddalony od głównej ulicy. Młodzi bandyci chcieli okraść jego mieszkańców: 29-letnią Małgorzatę i o dwa lata młodszego od niej męża, Pawła Siudzińskiego – małżeństwo z zaledwie półrocznym stażem.

fot 2
Studzińscy

Młodzi wyglądali na dobrze sytuowanych. Od rodziców otrzymali dom i samochód. Bandyci chcieli sprzedać skradzione im przedmioty i wyjść na swoje.

Pod dom podjechali kradzionym samochodem. Napadli wieczorem, gdy Pawła Siudzińskiego nie było jeszcze w domu. Drzwi otworzyła im Małgorzata, i wtedy bandyci wdarli się do środka. Byli w kominiarkach. Splądrowali wszystkie pomieszczenia. Znaleźli kilkaset złotych, trochę kosztowności, kamerę, telefon komórkowy i komputer.

Byli jednak zawiedzeni, spodziewali się czegoś więcej. Czekali jeszcze na Pawła Siudzińskiego. Kiedy tylko wszedł do domu, bez trudu go obezwładnili.

A potem zabrali samochód, daewoo nubirę, i kazali młodym wsiąść do wozu, nakładając im opaski na oczy. Dwoma samochodami ruszyli w kierunku Wrocławia. Gdzie w połowie drogi Roman C. zmienił zdanie: – Jedziemy do wuja – rozkazał, i zawrócili do Zbeltowic w świętokrzyskie. Zatrzymali się jeszcze po drodze na jednej ze stacji benzynowych na posiłek.

Siudzińscy byli przerażeni. Pilnowani, siedzieli w samochodzie skrępowani, bez ruchu, i ze strachu nawet się do siebie nie odzywali.

Nie wiadomo, czy Roman C. spotkał w Zbeltowicach wuja. W każdym razie jeździli po wsi, widzieli go mieszkańcy. I dostrzegali  też dwójkę ludzi z opaskami na oczach. Mieszkańcy tej wsi zobaczyli również, jak bandyci prowadzili po polu skrepowaną Siudzińską z opaską na oczach. Nikt jednak nie zareagował. Nikomu we wsi nie przyszło nawet do głowy, aby sięgnąć po telefon i zawiadomić o wszystkim najbliższy posterunek policji!

– Cóż, taka wieś… – usłyszałem po latach.

Bandyci zawrócili wtedy na południe i udali się w kierunku Małopolski. Jechali bardzo szybko. W pewnym momencie auto wpadło do rowu, dachując. Siudzińscy z Romanem C. i braćmi W. jednak wydostali się na zewnątrz. Siudzińskiej spadła wtedy opaska z oczu i zobaczyła twarze bandytów. I to był wyrok na nią i jej męża: – Widziała nas, trzeba ich zlikwidować – orzekł Roman C.

Jeszcze jechali kilka kilometrów, by skręcić w pobliski las. Wywlekli kobietę z wozu, zarzucili jej pętlę na szyję, a kiedy nie mogli udusić, podcięli Siudzińskiej gardło. Broniła się, rzęziła…

Byli bezlitośni, dobili ją jeszcze! Tak na wszelki wypadek,  aby mieć pewność, że nie żyje. Roman C. sprawdził jeszcze Siudzińskiej puls. Nie żyła. Na śmierć żony musiał patrzeć jej mąż, którego bandyci wywlekli potem z samochodu na śnieg i zaczęli się nad nim znęcać. Katowali go, ale tym razem się spieszyli. Myśleli, że Paweł już nie żyje, i oba ciała wrzucili do bagażnika. Po jakimś czasie zwłoki przywiązali do drzew koło Filipowic, w województwie małopolskim. Gdy odjechali, Paweł Siudziński zdołał się jeszcze wyswobodzić z więzów i przejść po śniegu kilkadziesiąt metrów, nim padł martwy z wycieńczenia.

Za tę zbrodnię, w 2005 roku Roman C. i straszy z braci W., zostali skazani na dożywocie. Mogliby się starać o warunkowe zwolnienie dopiero po 35 latach odsiadki. Adwokat Romana C. wnosił jeszcze od wyroku apelację. Roman C. zwrócił się nawet do Sądu Najwyższego o kasację swego wyroku.

Młodszego z  braci W. skazano na 6,5 roku pozbawienia wolności. Za kratki poszła również siedzieć pozostała trójka bandytów.

Bez ciał nie ma zbrodni

Tymczasem śledztwo w sprawie Sobańskich stanęło w miejscu.  Poszukiwania zaginionych trwały jednak dalej. Nie odpuszczała siostra Doroty.  Sobańscy, na zdjęciach, jako zaginieni pojawili się w telewizyjnym  programie Fundacji Itaka. Po ukazaniu się ich fotografii, zadzwonił do telewizji jeden z mieszkańców Wrześni z informacją, że przed kilkoma tygodniami na dworcu w Neapolu miał widzieć siedzącą na ławce bardzo podobną do Doroty kobietę. Miała zniszczoną twarz, mówiła po polsku, a towarzyszący jej mężczyzna miał się do niej zwracać po imieniu, per Dorota właśnie!

Policja nie odpuszczała. W sierpniu 2007 r. sprawa Sobańskich trafiła do programu „997” Michała Fajbusiewicza. Także tam pojawiły się zdjęcia małżonków oraz włoski wątek rzekomej ucieczki z Polski. Przeprowadzono inscenizację przypuszczalnych wydarzeń, z zabójstwem włącznie – taka bowiem wersja ciągle była brana przez policję pod uwagę.

Włochy okazał się jednak fałszywym tropem – karabinierzy nie potwierdzili ich pobytu na półwyspie Apenińskim.

– Nadal w sprawie Sobańskich staliśmy więc w miejscu – przypomina prokurator Piotr Żak.

Od 2007 roku w kryminalistyce znacznie wzrosło wykorzystywanie śladów DNA w wyszukiwaniu przestępców dopuszczających się zbrodni. I taki analizujący program wykrywający, pozwala obecnie bardziej wiarygodniej, niż to było dotychczas, badać pozostawione na miejscu zbrodni najdrobniejsze nawet ślady DNA. Bezbłędnie przez to typując sprawcę. I takim śladem poszli gliwiccy śledczy.

– Jeszcze raz, ślad po śladzie, analizowaliśmy przez ostatnie dwa lata cały zebrany dotychczas materiał – opowiada rzecznik Prokuratury Okręgowej w Gliwicach. Pod kątem wygenerowania najmniejszych nawet drobinek DNA, przejrzano każdy z przedmiotów pozostawionych w samochodzie przy ul. Żabińskiego: – I pojawił się taki nowy ślad. Zupełnie inny. Na jednej z kominiarek – mówi prokurator. Ślad nie należał do rodziny Sobańskich.

  – Po sprawdzeniu w genetycznej bazie danych, okazało się, że wygenerowane DNA należą do znanego nam włamywacza i zarazem złomiarza z Łabęd, 38-letniego obecnie Bogdana G.- wyjaśnia Piotr Żak.

Po zatrzymaniu, w grudniu ubiegłego roku, Bogdan G. najpierw zaprzeczał udziału w zbrodni, ale po przedstawieniu dowodów przyznał się: – Dostaliśmy zlecenie na małżeństwo Sobańskich – mówił. – Za długi, których nie spłacili. Mieliśmy odzyskać pieniądze, więc porwaliśmy ich z mieszkania i w bagażniku samochodu woziliśmy po Gliwicach. Straszyliśmy, biliśmy. Przez dwa dni trzymaliśmy ich w bunkrze. A oni nic. Nie oddali pieniędzy. Więc tamci wywieźli ich i zakopali w lesie.

Bogdan G. już wiedział, co mu grozi. Nie było jednak wiadomo, czy mówi prawdę, i czy rzeczywiście jakieś trzecie osoby stały za tym porwaniem. Powiedział również, ile pieniędzy mieli odzyskać: – To było osiemdziesiąt tysięcy złotych.

Okazało się również, że w sprawę zamieszani są Roman C. i Sergiusz W., i to oni byli prowodyrami porwania. Nie trzeba ich było długo szukać, gdyż odsiadują dożywocie za zamordowanie małżeństwa Siudzińskich.

Bogdan G. wskazał miejsce, gdzie miano zakopać małżeństwo: – W rejonie Rzeczyc, za Gliwicami, w wyrobiskach piaskowych koło Jeziora Dzierżno.

Betonowy sarkofag

Po 14 latach teren wokół Rzeczyc i Jeziora Dzierżno zmienił się i prokuratura najpierw nie potrafiła uściślić miejsca, w którym mogły się znajdować zwłoki Sobańskich. Dokonano więc porównań starych map z najnowszymi satelitarnymi i okazało się, że obszar zbrodni może być nawet przesunięty o 50 metrów. Skorzystano również z pomocy Katedry Kryminalistyki Wydziału Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego, która dokonała laserowego pomiaru ukształtowania terenu i dodatkowego jego porównania z mapą.

Na obszarze 10 tysięcy metrów kwadratowych przeprowadziliśmy aż 130 odwiertów – dodaje prokurator Piotr Żak. – Był na miejscu również pies tropiący. W czerwcu tego roku odnaleźliśmy zwłoki.

Przyjechała koparka i w końcu trafiono na szczątki.   Małżeństwo Sobańskich zniknęło z listy zaginionych.

Zwłoki znajdowały się w mało już dziś uczęszczanym, zalesionym wyrobisku piaskowym, w ponad metrowej głębokości dole, wraz ze śmieciami, gruzem i elementami betonowymi. „Grób” – patrząc na niego z góry – sprawiał wrażenie betonowego sarkofagu. Wprost idealne miejsce na zbrodnię, aby ciała zamordowanych nie ujrzały więcej światła dziennego.

– Szkielety zwłok miały zakneblowane usta i skrępowane nogi oraz ręce  – dodaje prokurator – W niektórych miejscach odzież zamordowanych była zachowana w dobrym stanie. Nie było śladów po kulach, ani po ciosach zadanych ostrym narzędziem, nie poderznięto ofiarom gardła i można przypuszczać, że zostali zakopani żywcem.

Czy zabójstwo Sobańskich mogło być zleceniem? Za długi?

– Trudno powiedzieć tak ostatecznie – stwierdza śledczy.

Pod różnym kątem badana jest obecnie ta sprawa. Śledczy uważają, że tacy wierzyciele nie zabijają takich dłużników: – Bo im się to po prostu nie opłaca. Skuteczniej jest ściągać dług.

A jak się „skubie”, to się zawsze coś z dłużnika „wyskubie”. I choćby dlatego nie warto zabijać, gdyż zawsze cenniejszy dla wierzyciela jest żywy a nie martwy dłużnik.

Sobańscy głośno nie opowiadali o swoich długach, ani o obawach o swoje życie. Nie zgłaszali żadnego zagrożenia na policję i do prokuratury, czy choćby tego, że mogą być szantażowani.

Śledczy nie wykluczają również, że łabędzcy złomiarze – tak  jak i w przypadku Siudzińskich – działali sami, i najpierw obserwowali Sobańskich uważając małżeństwo za nadziane: – Za takich, których warto oskubać.

Za tym, że są bogaci, miała przemawiać  liczna rzesza klienteli, która na okrągło odwiedzała ich ogródek piwny na stadionie. I musiała dawać zarobić. Tak przynajmniej mogli myśleć obserwujący ich bandyci.

– I być może porwali ich dla okupu, tylko, że im nie  wyszło – dodaje prokurator.

Bandyci nie śmierdzieli groszem, i zawsze byli gotowi na wszystko. Zastraszać, zbić i porywać. Nawet zabić, jak się okazało.

– Sprawa, jak najbardziej rozwojowa – podkreślają w prokuraturze.

Dożywotnią karę pozbawienia wolności otrzymali Roman C. i urodzony w Rydze Vladimirs A. Trzeci z nich, Piotr S., który współpracował ze śledczymi, otrzymał karę 12 lat pozbawienia wolności. Z kolei oskarżeni o uprowadzenie ze szczególnym udręczeniem, Tobiasz W. i Bogdan G., zostali skazani na 3 lata i 6 miesięcy pozbawienia wolności.

Gliwiccy śledczy analizują kilka dalszych niewykrytych dotychczas zbrodni, w których łabędzka banda mogła uczestniczyć.

Roman Roessler

Reportaż z 2015 roku

Zobacz również: