Z Barbarą Markowską, gdańską policjantką operacyjną, znająca plejadę przestępczą Wybrzeża, rozmawia Gabriela Jatkowska

 Jaka była Pani droga do zostania policjantką operacyjną? 

Kobieta policjant ma znacznie trudniej aniżeli jej koledzy. Bardzo ważne jest, po co się idzie do tej roboty. Ja poszłam, bo wiedziałam, że mam powołanie i nieodpartą chęć i wolę pomocy ludziom. Zaczynałam prawdziwą pracę jako policjant Wydziału Prewencji, zajmujący się nieletnimi – sprawcami czynów karalnych, tak zwanymi nieletnimi zagrożonymi. Następnie zaproponowano mi służbę w Wydziale Dochodzeniowo-Śledczym Komendy Rejonowej Policji w Gdańsku-Wrzeszczu, gdzie służyłam kilka lat do czasu, gdy otrzymałam rozkaz o delegowaniu do Wydziału do Walki z Przestępczością Zorganizowaną KGP.

I tak w połowie lat dziewięćdziesiątych byłam przez 2,5 roku w grupie specjalnej zajmującej się, krótko rzecz ujmując, zwalczaniem przestępczości zorganizowanej, bezpośrednio przy PZ-ach. Naczelnik był z Komendy Głównej. Był to bardzo konkretny przełożony. Do PZ-ów, późniejszego CBŚ byli wybierani najuczciwsi funkcjonariusze. Byłam matką wychowującą samotnie dwoje małych dzieci. Nie było lekko pogodzić bardzo absorbującą, stresującą służbę i obowiązki domowe. Tym bardziej, że bezwzględny świat przestępczości zorganizowanej wydał na jednego z nas wyrok śmierci.

Po tym niezwykle ciekawym doświadczeniu trafiłam do Wydziału Kryminalnego Komendy Miejskiej w Gdańsku. Wcześniej, proponowano mi pozostanie w PZ-ach, ale w wydziale dochodzeniowo-śledczym. Ponieważ miałam doświadczenie w „procesówce” i liznęłam  pracę operacyjną, jej forma bardziej mnie pociągała. Tak zwane  „rozkminianie tematów kryminalnych” było dużo ciekawsze. Wielką satysfakcję sprawiało wykrywanie spraw i stwarzanie sytuacji operacyjnej, która przekładała się na język procesowy. Zawsze drążyłam problem, starałam się dociekać od nitki do kłębka. Naczelnicy ówczesnego Wydziału Kryminalnego KMP w Gdańsku wiązali ze mną duże nadzieje  związane z tym, że dobrze pociągnę temat. Nie było w tym czasie i miejscu dobrego rozpoznania dotyczącego agencji towarzyskich. Wiadomo, że jak agencje, to i prostytucja, narkotyki, wymuszenia i inne przestępstwa. Na początku lat dziewięćdziesiątych zlikwidowano na przykład książeczki zdrowia dla prostytutek, co według mnie było dużym błędem. Jedyna podeszłam do tego tematu bardzo poważnie, wiedziałam zawsze, co się dzieje na mieście. Na bieżąco miałam „spis” pań do towarzystwa. A brutalna prawda była taka, że przedtem nikt specjalnie tymi agencjami się nie zajmował, a te zaczęły powstawać, jak grzyby po deszczu. Praca operacyjna w tym zagadnieniu na początku lat dziewięćdziesiątych „leżała”. A już szczególnie w temacie prostytucji i czerpania z niej korzyści. Nadmieniam, że samo zjawisko i uprawianie prostytucji w naszym kraju nie jest karalne. Państwo też ma problem, nie da się opodatkować tego „najstarszego zawodu świata”, ponieważ okazałoby się, że byłoby to już sutenerstwo, co jest przestępstwem.

Zawsze wiedziałam, gdzie jest jaka agencja. Nieliczne były wtedy tak zwane „domówki” (agencje towarzyskie tworzone w prywatnych mieszkaniach – przyp. red), ale agencje towarzyskie pod płaszczykiem innych działalności gospodarczych. Społeczeństwo lokalne miało problemy, bo agencje były prowadzone choćby w domkach jednorodzinnych. Jedna z nich, na Przymorzu działała w bezpośrednim sąsiedztwie kościoła. Często robiłam wjazdy na agencje. To też było balansowanie na granicy, ale byłam zawsze do tego przygotowana. Potrafiłam znaleźć szereg przepisów i instytucji, takich jak PIH, Sanepid, Straż Pożarna, Urząd Skarbowy, PIP i inne, które bardzo chętnie mi pomagały i uczestniczyły w kontrolach. Nie miałam żadnego problemu, aby zapukać do drzwi agencji po 22.00. Bardzo dobrze współpracowało mi się ze Strażą Graniczną. Nigdy nie spotkałam się z odmową ze strony tych instytucji. Za każdym wjazdem i kontrolą był „urobek”, wyciągaliśmy dziewczyny między innymi Ukrainki, Białorusinki, nielegalnie przebywające w Polsce. Za każdym razem bardzo to uderzało we właścicieli i osoby czerpiące korzyści z nierządu. Do moich kolegów i przełożonych docierały informacje, że jestem niewygodna i stanowię dla nich duży problem. Było to uderzenie w kieszeń świata przestępczego. Między sobą skarżyli się, że mają straty w biznesie, przez odsyłanie prostytutek. Trzeba podkreślić, że są to bardzo duże nieopodatkowane pieniądze.

Jak to jest być „operatorem” w spódnicy?

Zawsze lubiłam chodzić w mini oraz w szpilkach. No, ale w pracy operacyjnej najważniejsze jest rozpoznanie środowiska, które się rozpracowuje, umiejętność rozmowy. Koledzy często powtarzali, że jestem ewenementem – miałam siłę przebicia,  docierałam tam, gdzie dotrzeć nie udawało się innym. Koledzy mówili, że mam „jaja”. Kilka lat pracy dochodzeniowo-śledczej – w wydziale PZ prowadziłam także czynności procesowe  – dało mi dobry kontakt z prokuratorami. Co też nie jest bez znaczenia przy tego rodzaju pracy. Mam wrażenie, trochę się mnie bano. W jakimś sensie byłam niewygodnym funkcjonariuszem. Kiedyś mało nie zrzuciłam faceta ze schodów, który przyszedł z siatką wypełnioną słodyczami, miała to być forma łapówki.

Dane mi było pracować przy głośnych sprawach. Niektórzy nie wytrzymywali narzuconego tempa. Inni – nie potrafili przekonująco rozmawiać z potencjalnym źródłem, nie wzbudzali zaufania. Niektórzy mężczyźni ponadto wchodzili w relację ze źródłem dzięki wódce – nie jestem pewna, czy później coś z tych spotkań, których celem przecież jest zawsze pozyskanie informacji, pamiętają. Z uwagi na zagadnienie, które miałam w rozpoznaniu, zawsze miałam wiedzę na temat tego, co się dzieje w Trójmieście, jak dokładnie wyglądają struktury przestępcze i gdzie mają wpływy, kto jest kim. Nie jest tajemnicą, że cały kraj był podzielony na strefy wpływu.

Miałam dużą łatwość pozyskiwania źródeł informacji, wynika to chyba z tego, że nie miałam nigdy oporów, aby nawiązać kontakt. Byłam bardzo bezpośrednia, jednocześnie nie dałam nikomu zbliżyć się do siebie, mową ciała powodowałam, że ludzie mieli do mnie respekt. Nie wystarczy sama robota operacyjna; tę trzeba jeszcze przełożyć na materiał procesowy, z którym prokurator pójdzie do sądu. Poprzednie doświadczenie w służbie dawało mi przewagę i wiedzę, jak zbierać dowody, żeby oskarżyciel nie musiał się wstydzić za policjanta w Sądzie. Nie raz sprawy kolegów padały przed sądem, ponieważ materiał dowodowy był cienki. Zazwyczaj wiemy więcej, niż możemy udowodnić.

To był okres potężnych grup przestępczych, oddziałujących na wyobraźnię. Jakie Pani zapadły w pamięć?

W trakcie mojej pracy w Trójmieście, w świecie przestępczym na szczytach byli zarówno „Nikoś”, po którym nastała era „Zachara”. Po nim przyszła grupa „Makaronów”, czyli  „Maki” i „Makaron”. Jan P. „Tygrys” ze Stogów, Tomas K. „Klapa”, gang „Wróbla” i „Piasta” – ze wszystkimi tymi grupami w jakiś sposób miałam do czynienia. Przestępczość trójmiejska jest bogata, ciekawa i wielowątkowa. Zabójstwo „Schwarzeneggera” czy Nikodema Skotarczaka do dziś pozostają niewyjaśnione. Ale zetknęłam się także z „Pruszkowem”. Najmocniej w pamięć zapadł mi niejaki Jarosław S. „Piast”, który  dostał  na mnie zlecenie – podobno miałam być oblana kwasem. Taką informację przekazał mi kolega z Komendy Wojewódzkiej Policji w Gdańsku. Jak ta informacja wyszła, został w tym czasie na szczęście zamknięty. „Piast” tak wielce utożsamiał się ze „Schwarzeneggerem”, że ożenił się z jego kobietą „Dongragrą”, przyjął jej nazwisko. Chociaż nie miałam okazji go „zawijać”,  to pamiętam, że był niebezpieczny. Grup przestępczych i osób zajmujących się gangsterką mogłabym wymienić bardzo dużo, ale chyba nie starczyłoby czasu.

Pamięta Pani swoje spotkanie z „Nikosiem”?

Raz jedyny zetknęłam się osobiście z „Nikosiem”. Na kilka miesięcy przed jego zabójstwem. To był 1998 rok. Nawet w pracy lubiłam być w szpilkach, w spódnicy. To był dzień, kiedy robiliśmy objazdy po kilku agencjach towarzyskich, między innymi na Przymorzu. Kiedy się do nich wchodziło, towarzyszył mi stres, nigdy nie wiadomo było, kogo w takiej agencji zastaniemy. Na pewno nie zwykłych śmiertelników, raczej przedstawicieli grup przestępczych. Miałam tę wątpliwą przyjemność wchodzić jako pierwsza. To był moment, kiedy Skotarczak w końcu został złapany. Miał stanąć przed sądem. Wróciliśmy na komisariat, wówczas znajdujący się na ulicy Krynickiej, o godzinie 24.00. Widzę, że Skotarczak idzie podpisać dozór. Dwa razy w tygodniu miał się stawiać na policji. No to sobie wymyślił, że będzie podpisywał dwa za jednym razem – przychodził w piątek przed 24.00 i tuż po północy podpisywał drugi. Formalnie wszystko się zgadzało.

Sprytnie!

To nie był pierwszy lepszy szmundak. Wcześniej, pamiętajmy, w latach osiemdziesiątych skazany został Henryk K. „Pepsi”, przyjaciel Skotarczaka. Siedział głęboko w przemycie  alkoholu i papierosów. Wcześniej w samochodach. Brałam udział w jego zatrzymaniu, pracując w grupie specjalnej. To co utkwiło mi w pamięci, to zabezpieczony – nieformalnie – akt oskarżenia do sprawy kradzieży samochodów, wspólnie i w porozumieniu z Nikodemem Skotarczakiem. Pamiętam była to  książka formatu A4 oprawiona w czerwoną okładkę, ciekawa lektura. Wracając do „Nikosia”. Jak go wówczas zobaczyłam, pomyślałam, że to dobry moment do nawiązania „dialogu operacyjnego”. A był to, umówmy się, rasowy gangster. Miałam takie swoje powiedzenie o przestępcach, „szmaciane łby”. Brałam pod uwagę to, że Skotarczak mógł współpracować z Warszawą i można było przypuszczać, że był na kontakcie z  Naczelnikiem Wydziału do Walki z Przestępczością Zorganizowaną.

Po wejściu do komisariatu włączyła mi się umiejętność szybkiej analizy sytuacji i jej wykorzystania. Tak się złożyło, że  akurat dzień wcześniej oglądałam film „Sztos”, w którym Nikodem zagrał rolę epizodyczną.

A jego przyjaciel, Wojtek K. ps. „Kura” sfinansował ten film.

Oczywiście, pamiętam także i „Kurę”. Po pierwszym spotkaniu nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jest to człowiek specyficzny, żeby nie rzec dziwny. Wie pani, policjant operacyjny ma „nosa”. Szczególnie kobieta glina ma rozwiniętą intuicję i wyczuwa, albo dostrzega rzeczy niedostrzegalne przez innych.

Śliski?

Gangsterzy mają swoją klasę. Polska to co prawda nie  Las Vegas, ale w naszym polskim ogródku Skotarczak, „Kura” to byli gangsterzy jakich mało. Po pierwszym spotkaniu z „Nikosiem” określiłabym go jako bardzo zmanierowanego, strasznie zepsutego. Rasowy gangster, nie kundel. Tak bym to określiła, jako analogię do zwierząt. Są różne typy przestępców. On był na szczycie tej hierarchii. Działalność biznesowa, którą stworzyli, czyli firma ubezpieczeniowa założona z pieniędzy „Nikosia”, na której czele stał „Kura”, jest mówiąc delikatnie podejrzana. Wyrosła przecież ze szmuglowania samochodów w latach osiemdziesiątych. Wiele osób związanych z tą przestępczością, to dziś przecież poważani biznesmeni. Wielu obecnie uchodzących za szanowanych przedsiębiorców, zaczynało od samochodów, przemytu alkoholu, papierosów czy narkotyków.

Wróćmy jednak do Skotarczaka.

Widzę go w tym korytarzu, podpisał dozór za te dwa dni. Odwrócił się do mnie. Krótko rzecz ujmując, stanęliśmy face to face. Pamiętam do dziś jego wzrok. To jest może śmieszne, ale czułam, jak mnie skanuje z góry na dół.

Zaczepiłam go, zagadując na temat jego przyjaciela, którego kiedyś zamykałam. Widać było, że moja prowokacja była skuteczna. Mówię do niego, pamiętam do dziś tę chwilę: „Panie Nikodemie, nieszczególnie długi był ten pana epizod w filmie”. Widziałam w jego oczach, że zaintrygowało go to, dało się wyczuć, że jest chętny do rozmowy. Zaczęliśmy rozmawiać. Miałam punkt zaczepienia „Sasza” – Aleksander R. Pomyślałam, jest temat, który da mi możliwość dalszej rozmowy. Zainteresował się. Po chwili mówi do mnie: „Czy mógłbym Panią zaprosić na kawę ?”. A było grubo po północy, więc ta kawa trochę nie po drodze. Powiedziałam sobie – trafiony zatopiony. Będziesz dla mnie pracował. Przeprowadziłam szybką analizę i mu odpowiadam: „Na kawę jest troszkę za późno. Ale może mnie Pan podwieźć do Wrzeszcza”. Idę do chłopaków, żeby ich ostrzec, gdzie jadę. Skotarczak jeździł wtedy mercedesem S klasy, czarne skóry w środku, na bogato. Koledzy się przeżegnali, jak zobaczyli, że wsiadam z nim do tego samochodu. Zdawałam sobie sprawę, że za tym facetem chodzi Technika Operacyjna, że natrzepią mi fotek. Mieliśmy wtedy może ze dwa telefony komórkowe na wydział. Naczelnik dał mi na akcję swoją komórkę.

„Nikoś” ruszył z impetem, pamiętam, że była to zawrotna prędkość, że  mnie wbiło w fotel. Wyczułam, że chce się przede mną popisać. Ciemno, głucho, puste ulice, a my pędzimy tą jego wypasioną furą. Na wysokości ulicy Grunwaldzkiej zwierzył się:  „Pierwszy raz od bardzo długiego czasu nie wziąłem ze sobą ochrony, wie pani?”. Powiedział mi, że grożą mu  Ormianie,  że wie o zleceniu na niego. Acha, myślę sobie, siedzę koło tykającej bomby. W jednej chwili zadałam sobie pytanie, a co, jeśli postanowią dziś go odpalić, w tym samochodzie ze mną w środku? Matka w takiej chwili myśli o dzieciach. Całe życie przewinęło mi się jak taśma filmowa. Nie była to komfortowa sytuacja. Adrenalina w takiej sytuacji sięga zenitu. Porachunki to wtedy była codzienność – chwilę wcześniej zginął „Schwarzenegger” (Wiesław K. – prawa ręka „Nikosia” – przyp. red.) zastrzelony serią z karabinu maszynowego pod domem swojej konkubiny.

Czy on wiedział, z kim jedzie?

Na pewno. Choć oficjalnie nic nie zostało powiedziane. Rozmawialiśmy, nadstawiałam ucha. Była to doskonała sytuacja, jakiej mogli mi pozazdrościć koledzy policjanci, oczywiście mam na myśli dialog operacyjny i doskonałego kandydata do pozyskania w charakterze źródła informacji. W trakcie jazdy, pewnym momencie dzwoni do mnie mój naczelnik. Słyszę w słuchawce: „Jak tam sytuacja operacyjna?”. Ja na to: „ Szefie jest „si”, sytuacja jest opanowana i napięta, jak baranie jaja”. „Nikoś” spojrzał uważnie, zaintrygowany. Wyglądało to z boku komicznie, ponieważ trzymał kierownicę, odwrócił się w moim kierunku i tak przez chwilę jechał, nie patrząc na drogę. Zaparkował przed sklepem Zatoka we Wrzeszczu. Poprosił mnie o telefon do siebie. Miałam wówczas swoją komórkę prywatną, ale wiedziałam, że jej mu nie dam z wiadomych względów. Dałam mu numer na moje biurko. Ponowił zaproszenie na kawę, przekornie odpowiedziałam mu: „Panie Nikodemie, jesteśmy po dwóch różnych stronach barykady i do tego z innej bajki”. Jak wysiadałam, upewnił się jeszcze, czy będzie mógł dzwonić i przypomniał się w kwestii tej kawy.

Ja bym poszła na kawę z „Nikosiem”.  Choćby z czystej ciekawości.

Kiedy zadzwonił po tygodniu, odmówiłam. Po tej nocnej przejażdżce musiałam zameldować się u naczelnika. W tej trudnej robocie jest tak, że każdy policjant chce mieć cenne źródło. „Nikoś” to byłaby prawdziwa kopalnia diamentów, każdy chciał go mieć jako osobowe źródło informacji. Dwa miesiące później nie żył.

Tu powiem tylko, że miałam już wtedy bardzo dobrze rozbudowaną sieć informatorów, wśród nich ludzie, którzy pracowali dla Skotarczaka. Czasami te osoby wychodziły w innych sprawach.

Kto zabił „Nikosia”?

Hipotez jest cała masa, no i był ten wątek Ormian. I tu opowiem akurat nie o tym, kto „Nikosia” zabił, bo tego nie wiemy do dziś, ale o Ormianach, którzy zagięli parol na Cześka J. Czesiek był osobistym ochroniarzem „Tygrysa”. Jan P.  szanował  Cześka. Darzył go bardzo dużym zaufaniem. Stał on kiedyś na bramce w „Fantomie” takiej modnej kiedyś knajpie w Sopocie, to znane miejsce spotkań gangsterskich. Braci J. było zresztą dwóch – Czesiek i Władek. A „Tygrys” to przecież król Stogów (dzielnica Gdańska – przyp. red). „Tygrys” według mnie był zawsze na swoim, miał swoją grupę. Mówi się, że wiele intratnych nieruchomości w Gdańsku należy do niego.

Dostałam  informację, że w pewnej agencji doszło do pobicia Ormian. Była to słynna agencja „Rozi” (istniejąca do dziś – przyp. red). Okazało się, że jeden z Ormian został pobity przez Cześka J. Ormianin bowiem nie chciał zapłacić za usługę, no to Czesiek interweniował. Ormianin wylądował na chirurgii, a jednocześnie miało mu zginąć  całe złoto, które posiadał przy sobie.

Miał je w agencji?

To byli ludzie, którzy obnosili się z takimi kosztownościami. Zaraz po tym wydarzeniu uzyskałam informację, że Ormianie planują zamach na Cześka. Miało dojść do spotkania „Tygrysa” z przedstawicielem Ormian. Mowa była o tym, że za dwa tygodnie jeden z braci J. zostanie odpalony. Naczelnik dostał mój meldunek o planowanym zabójstwie. Proszę mieć jednak na uwadze, że ten, kto w policji przyniesie temat, niekoniecznie będzie go „robić”.

Chyba się nie dogadali, bo Czesiek faktycznie został zamordowany pod swoim domem. Jedną z przyjętych wersji miała być wendeta za pobicie Ormianina. A pamiętajmy, że jest to charakterny naród. Był okres, kiedy wielu przestępców zza wschodniej granicy odnajdowało się w naszym kraju.  Byli choćby tacy bracia ze wschodu o nazwisku Malkomian – Gagik i Rafik. Rosjanie, Ormianie tworzyli zorganizowane struktury – uprowadzenia, narkotyki. Byli bardzo niebezpieczni, stały za nimi duże pieniądze. Rasowa bandyterka. Ewakuowali się z Rosji i instalowali w Trójmieście. Po zabójstwie Cześka, jego brat zaczął montować ekipę do zemsty. Doszło do strzelaniny na plaży w Stogach. Wiedziałam, kto za tym stoi. Klient z raną postrzałową nie trafił do szpitala – mieli swoich własnych lekarzy! Wcześniej Jan P. „Tygrys” został zatrzymany przez białostocki CBŚ z zarzutem kierowania grupą. Jego adwokatem był słynny mecenas Piotr P.  (oskarżony później o płatną protekcję przy ustawianiu wyroków – przyp. red. dziś nie żyje). Jan P. siedział, zatrzymany przez białostocki CBŚ. Idę do naczelnika, ten mnie pyta o okoliczności tej strzelaniny, kto za nią stoi. Nie chciałam zdradzać szczegółowo śledztwa przy cywilu, adwokacie „Tygrysa”!

Z „Tygrysem” zetknęłam  się jeszcze w trakcie mojego „polowania” na agencje towarzyskie. W jednej swojej ulubionej siedział przy barze, całkowicie otumaniony alkoholem. Wówczas gdzieś wydzwaniał, zwracając się: „Mecenasie, prokuratorze, masz wyciągnąć moich ludzi z aresztu!”.

To się nazywa być solidnie umocowanym.

Tak to wyglądało. „Tygrys” miał dużo za uszami. Do dziś jego sprawa przecież ciągnie się przed sądem okręgowym.

Kiedyś przyszedł do mnie facet, mówi, że był szantażowany, musiał zapłacić dużą kasę lichwiarzowi. Umówił się w Hotelu Szydłowski we Wrzeszczu – to także miejsce półświatka i kopalnia wiedzy dla funkcjonariuszy operacyjnych. Do hotelu przyjechał „Tygrys”. Facet naszykował torbę pieniędzy, miał oddać dług. A  „Tygrys” ot tak wziął tę torbę pełną pieniędzy i wyszedł. Kiedy pojechałam zabezpieczyć monitoring, był on już skutecznie wyczyszczony. Takich sytuacji jest, było multum.

Wtedy, kiedy „Tygrys” był zatrzymany i zrobiono tak zwaną „pacyfikację Stogów”, badano wiele wątków. W  tym czasie przyjechał naczelnik PZ-ów z Białegostoku wraz z prokuratorem, który osobiście nadzorował i prowadził akcję. Wówczas powychodziło wiele ciekawych informacji,  niektóre z nich zostały pogłębione z tzw. przyczyn „obiektywnych”, o których wiedzą sami zainteresowani…

Miała Pani zasługi także w zatrzymaniu „Słowika”?

To za dużo powiedziane. W wydziale  kryminalnym również zajmowałam przestępstwami na tle seksualnym i walką z pedofilią. W tym czasie dorosłe dziecko jednego z funkcjonariuszy z mojego wydziału miało wyjechać do Hiszpanii, na zaproszenie jakichś Hiszpanów. Ładna latorośl, tuż przed osiemnastką. Był modelem, marzył o wielkiej karierze. Wydało mi się to trochę niefrasobliwe ze strony rodzica, że jego dziecko jedzie do obcych ludzi. Pojechał. W tym czasie  policjant ten przeniósł się do sekcji poszukiwań. Kiedy dziecko wróciło z wojaży po Hiszpanii, odwiedziłam policjanta w jego pokoju. Nad jego biurkiem wisiała korkowa tablica, a na niej zdjęcia zaginionych, osób niezidentyfikowanych czy poszukiwanych oraz… zdjęcie jego dziecka z pobytu w Hiszpanii. Kiedy przyjrzałam mu się z bliska, własnym oczom nie mogłam uwierzyć. „Wiesz, kto stoi obok twojego dziecka” – zapytałam?  „Przyjaciele z Hiszpanii” – odpowiedział. Na fotografii rozpoznałam „Słowika” – wtedy numer jeden na liście poszukiwanych w Polsce. Był na liście gończym! Natychmiast, za pośrednictwem dobrego kolegi z Wydziału Kryminalnego KWP, powiadomiliśmy o adresie, pod którym ukrywa się „Słowik” w Hiszpanii, Komendanta Wojewódzkiego Policji w Gdańsku. Szybko też został namierzony w Hiszpanii. Kilka miesięcy później specjalna grupa wyruszyła, aby go tam zatrzymać, ale to już nie moja historia. W każdym razie strzał był niewiarygodny, posunął sprawę poszukiwania „Słowika” w ekspresowym tempie do przodu. „Słowika” w Hiszpanii odwiedzał też świętej pamięci „Mindak”. Notabene zamordowany prawdopodobnie przez „Klapę” (Tomasza K.) – wyjątkowo niebezpiecznego przestępcę. Ale to historia na odrębną rozmowę.

i

Zobacz również: