Gdy wyszedł z restauracji, po chwili napadło go trzech mężczyzn. Mocno go pobili. Wtedy wpadł w szał i zapragnął zemsty. Wrócił do kuchni po nóż. Ale tamtych napastników już nie było. Zabił przypadkową osobę.

Od września 2016 roku 41-letni Damian S. był kucharzem w jednej z restauracji na krakowskim Kazimierzu. W młodości nie unikał marihuany i kokainy. Był rozrabiaką. Taką już miał naturę. Ustatkował się nieco później. Zawadiaką jednak pozostał nadal.

Od kilkunastu lat pracował w gastronomi w Polsce, jak i poza jej granicami. W Anglii. Szefował w kuchniach różnych lokali. I znał się na jedzeniu. Lubił dobrze zjeść, ale jeszcze bardziej napić się. Po wódce dostawał małpiego rozumu. Lepiej nie było mu wtedy wchodzić w drogę. W 2009 roku rozpadło mu się małżeństwo. Jednak dwa lata później para znowu się zeszła i ponownie zamieszkał razem ze swoim 16-letnim synem.

Tego dnia go nosiło

Miał ostatnio pecha. Jego matka pracowała na zmywaku w jednej z restauracji w centrum Krakowa. Podpadła tam kucharzowi. Ten namówił właściciela, aby kobietę zwolnić z pracy. Damian S. wpadł wówczas  we wściekłość i z dwoma kolegami sprał tego kucharza. Przyznał się potem wymiarowi sprawiedliwości do tej napaści i usłyszał, że będzie musiał za to ponieść karę. Złość zatem nim trzęsła. Z tego wszystkiego, przed końcem 2016 roku, znowu zaczął  regularnie zaglądać do kielicha. I ponownie pokłócił się z żoną, przez co i tym razem opuścił mieszkanie. Żona zarzucała mu również zdradę. Zaczęła się w nim rodzić ogólna frustracja. Nic mu nie wychodziło. Jakby ten cały świat się przeciw niemu zaprzysiągł. 2 stycznia 2017 roku wpłynął przeciwko niemu do krakowskiego sądu akt oskarżenia. Za pobicie kucharza, który przyczynił się do zwolnienia z pracy matki Damiana. Z tego powodu miotała nim wściekłość.

Z 2 na 3 stycznia 2017 roku nocował poza domem. U swojej przyjaciółki Agaty W. Od września 2016 roku pracowali razem na Kazimierzu. Był sfrustrowany i również podenerwowany sprawą w sądzie, która go czekała. 3 stycznia 2017 roku wstał około 10.00 i wyruszył do roboty. W restauracji nie było rygoru i postanowił, że pójdzie się rozejrzeć po pobliskich sklepach, bo mocno go  suszyło. Wielokrotnie zresztą tego dnia wychodził przed południem, zaniedbując obowiązki.

– Przestań, weź się w garść i zajmij się wreszcie jakąś robotą – powtarzali koledzy z pracy. Ale nie skutkowało. Nikt go nie pilnował. Około 13.00 znowu go gdzieś poniosło. Koledzy zaniepokoili się, żeby nie zaczął gdzieś pić.

– Staje się wtedy agresywny – mawiali. Bano się go. Wysoki, postawny mężczyzna. Wiedzieli, że uprawiał sporty walki. – Takiemu nie podskoczysz. Wśród krakowskich kucharzy mawiano o nim: – Ma coś z deklem. Trzeba na niego uważać, bo to świr.

Raz o mało nie zabił kolegi w robocie: – Pamiętacie, jak go wyrzucił przez ladę? – wspominano o furii, w jaką wtedy wpadł. Zamartwiano się więc o niego w pracy i próbowano z nim skontaktować. Bezskutecznie. Pomiędzy 15.00 a 16.00 sam się jednak odezwał. Zadzwonił do Agaty. Zdawał się rozmawiać  normalnie, chociaż był lekko  poirytowany.

– Jest już po mnie, już mnie nie ma – powtarzał nerwowo i można było przypuszczać, że ma na myśli akt oskarżenia złożony w sądzie, za tę napaść na kucharza i samosąd na nim wykonany. Koledzy z pracy wysyłali mu zatem sms-y i pytali, gdzie jest. Nie odpowiadał. Nie powiadamiali jednak policji, że uciekł z pracy i może być niebezpieczny.

W końcu się odezwał: „Co, kurwo?” – posłał SMS-em. Na co kolega, który go otrzymał, zaniemówił z wrażenia, i zapytał:  „Damian, co z tobą?”. I znowu ze strony 41-letniego kucharza posypała się SMS-em kolejna wiązanka.  „Nie chce mi się z tobą dalej gadać. Zadzwoń, jak wytrzeźwiejesz” – odpisał mu zdenerwowany kolega. Długo nie musiał czekać. Odpowiedź nadeszła o 17.31: „No to cię rozdupcę, jak cię spotkam!”.

Nikt nie miał już wątpliwości, że coś złego działo się w tym dniu z Damianem. O 41-latka niepokoiła się bardzo Agata: – Jak się znowu pojawi, nie wypuszczajcie go przypadkiem z lokalu, by jakiejś biedy sobie narobił – prosiła.

Po paru godzinach Damian S. jednak wrócił. Nie mówił, gdzie przebywał. Miał ponurą minę. Nie odzywał się. Pokręcił się po kuchni i ponownie gdzieś zniknął. I ponownie nikt nie próbował go zatrzymać. I tak by nie posłuchał, jak sądzono. Była 20.20, gdy znowu wrócił. I ponownie wyszedł. Do sklepu, który był oddalony kilkadziesiąt metrów od restauracji. W pobliżu w tym czasie znajdowało się wielu przechodniów. Szedł ulicą Miodową i nawet nie zauważył grupki ludzi. Obserwowali sytuację po stłuczce dwóch samochodów. Był tam też student, 21-letni Mateusz S. z Krakowa. Za granicą studiował i przyjechał na pogrzeb dziadka. Przypadkowo znalazł się w tym miejscu i zatrzymał się. Stał w ciemnej kurtce, z kapturem na głowie. Stali tam również inni gapie. Przyglądali się, komentowali stłuczkę. Miodowa tego wieczora była zatłoczoną ulicą starego Kazimierza.

Szukał zaczepki

Damian S. nawet nie zauważył stłuczki i gromadzących się przechodniów. Wśród przyglądających się stali również: 24-letni Kamil Ż., 28-letni Marcin K. i 29-letni Krzysztof K. oraz jeszcze jeden ich kolega. Zachowywali się głośno. Byli na rauszu i słownie zaczepiali wszystkich, którzy się nawinęli po drodze. Obrażali też wyzwiskami pracowników pobliskiego kebabu. Fizycznie jednak nie tknęli nikogo. Damian S. wpadł na nich, krzycząc: – Spierdalajcie, szmaty! Wyraźnie szukał przeciwnika, więc w jednej sekundzie go znalazł. I coś złego wtedy w niego wstąpiło. Była 20.36. Podszedł i stanął prowokacyjnie naprzeciwko nich. Mało tego, postąpił jeszcze krok bliżej i niemal twarzą w twarz stanął przed Kamilem Ż. Spoglądał prosto w oczy chłopaka:  – No? – burknął.

– A ty, kurwo, co? – odpowiedział mu ubrany w ciemną kurtkę i jasne spodnie Kamil Ż. Patrząc hardo na 41-latka, niemal czując na swej twarzy jego oddech. Nie mniej zaskoczeni byli pozostali kompani Kamila, którego Damian S. trącił wtedy łokciem. Wywiązała się pomiędzy nimi dość wulgarna wymiana zdań. Po czym złapali się zawadiacko za klapy. 41-latek cofnął się nagle o krok i zasugerował ruchem ręki, że wyciąga zza paska spodni, jakiś przedmiot. Wszyscy myśleli, że to nóż. Kamil Ż. zdecydowanie rzucił się na Damiana S. i potężnym kopnięciem powalił kucharza na chodnik. Zaatakowali kucharza także pozostali kamraci Kamila Ż. Damian S. nie miał szans. Bili go i kopali, i nikt nie zareagował, a przechodniów wokół było mnóstwo. Nie zatrzymał się też ani jeden przejeżdżający samochód. Przechodnie rozstępowali się jedynie, by przy okazji nie oberwać. Nie było też żadnego patrolu policji w pobliżu. Nikt też nie powiadomił policji. Na zamieszanie nie zwrócił też uwagi Mateusz S., który nadal stał po drugiej stronie skrzyżowania, tyłem do całego zajścia, i przyglądał się jedynie temu, co działo się przy samochodowej stłuczce.

– Co, wystarczy ci już? – przestali się w końcu znęcać nad Damianem S. Kucharz podniósł się z chodnika, otrzepał i znowu spojrzał zapalczywie na napastników. Wtedy jeden z nich chciał jeszcze na koniec mu przyłożyć i doskoczył do Damiana. Ale kucharz uchylił się, unikając ciosu. Dopiero wtedy rozeszli się, a 41-latek biegiem ruszył z powrotem w kierunku restauracji, w której pracował. Miał do niej zaledwie kilkadziesiąt metrów. Chciał się jak najszybciej zemścić. Wszystko w nim buzowało. Z kuchni zamierzał zabrać jeden ze swoich noży. Nie panował już wtedy nad sobą. Krwawił. Miał poszarpane ubranie. Czuł, że ma złamane zebro, bolało go przy oddychaniu. Miał również zdarty naskórek i stłuczone czoło. Przechodnie ustępowali mu drogi. Nie zatrzymywano go, nie pytano, co się stało, czy może mu w czymś pomóc? Bano się jego wyglądu. Jakby był w jakimś szale.

Gdy grupka znalazła się na drugiej stronie ulicy, Kamil Ż. odwrócił się jeszcze i krzyknął w stronę oddalającego się kucharza: – Ty cwelu!

 41-latek nie pozostał dłużny  i zawołał: – Zaraz pokażę wam cwela, gdy wrócę! – I pobiegł w kierunku restauracji. – Kiedy pojawił się w głównej sali wśród przerażonych jego widokiem gości, wyglądał koszmarnie – opowiadała jedna z pracownic. – Zakrwawiona odzież, krew na głowie, na spodniach, bluzie i na całej poszarpanej kurtce. Coś wrzeszczał: „Pięciu… sześciu!”. Nie wiedzieliśmy, o co mu chodzi.

Przy głównym zmywaku w kuchni szybko umył zakrwawioną twarz. Podszedł do niego kolega, a Damian gwałtownie odwrócił się do niego i krzyczał: – Chodź ze mną, napadło mnie pięciu!

 – Przestań, opanuj się, nie wychodź z restauracji. – starał się uspokajać kolega. – Nie! Nie ustąpię! – wrzeszczał nerwowo kucharz i ruszył w kierunku głównego zlewu, sięgając nad nim do wieszaka z nożami. Wyciągnął ten z czarną rękojeścią, przypominający tasak. Długość ostrza miała 20-25 centymetrów. Szerokość sięgała do 4,5 centymetrów. Ściągnął jeszcze z siebie bluzę i obnażony i pobudzony ruszył od razu do wyjścia. Wyglądał jak szaleniec. Z tym nożem w ręku nikt mu nawet nie śmiał stanąć na drodze. Goście uciekali z restauracji, przechodnie z ulicy. Zanosiło się na coś strasznego. Ale nadal nikt nie interweniował skutecznie, nie powiadamiał policji.

– Nie widziałam jeszcze faceta w takim amoku – powiedziała potem o Damianie S. jedna z pracownic restauracji.

Przeciął serce na pół

 – Co robisz? Wracaj! – jeszcze krzyczał za nim kolega. Próbowała go zatrzymać kolejna koleżanka z pracy, ale wyrwał się jej i ruszył w kierunku tamtego skrzyżowania. Nóż trzymał w prawej dłoni, skierowany ostrzem ku górze. – Kurwa! Kurwa! – wyklinał tylko na głos, że słyszeli go wszyscy wokoło. Napotykani po drodze, widząc rozjuszonego, z gołym torsem zimą, i z długim, szerokim nożem w ręku, czmychali czym prędzej. Wyszedł za nim jeden z pracowników restauracji: – Nie wygłupiaj się Damian, wracaj! – wołał, ale kucharz nie reagował.

W swym szale Damianowi S. pomyliły się grupy przy skrzyżowaniu. Ci, co go pobili, odeszli już dawno. Wziął za nich tych, którzy nadal stali przy skrzyżowaniu, przy dwóch  rozbitych autach. Gdy zaatakował, byli do niego odwróceni plecami. Zdawało się mu, że ten pierwszy z prawej, to właśnie Kamil Ż. Był to tymczasem Mateusz S., który w kapturze na głowie stał tyłem do Damiana. Ten zaś o 20.52 wpadł na skrzyżowanie pół nagi. Przyhamowało kilka przejeżdżających pojazdów, a on zbliżał się do Mateusza, który nie spodziewał się niczego złego. Półnagiego kucharza dojrzano w ostatniej chwili. Stojący rozpierzchli się dopiero wtedy. Mateusz S. też chciał uciekać, gdy inni wokół wpadli nagle w panikę. Ale nie zdążył. Nie zdążył się nawet odwrócić. I nie zobaczył napastnika. Zdezorientowany drgnął jedynie. Wtedy kucharz chwycił go od tyłu lewą ręka za kurtkę i gwałtownie przyciągnął. Wszystko trwało ułamki sekundy.

– Macie tu skurwysyny za swoje! – krzyknął kucharz. – Ja wam, kurwa pokażę! – krzyczał i równocześnie prawą ręką zadał nożem cios 21-letniemu studentowi. Trafił w lewą część pleców, niemal prosto w serce. 21-latek przewrócił się. Ludzie wokół krzyczeli. Zdezorientowany, nie wiedząc ciągle, co się właściwie stało, Mateusz S. zdołał się jeszcze podnieść się z trotuaru, przebiec około 13 metrów i dotrzeć na drugą stronę ulicy. Po czym upadł bezwładnie na bruk. Rana pod lewą łopatką, którą otrzymał, była szerokości na 3 do 4 palców, że rękę można w nią było włożyć po nadgarstek. Mateusz S. leżał na ulicy pomiędzy samochodami, a kucharz więcej się już nim nie interesował. Stał, triumfując z olbrzymim nożem w ręku, z gołym torsem, i krzyczał w kierunku uciekających:  – No który, który jeszcze? Chodźcie, to wam pokażę!

Uciekali przechodnie, hamowały i wycofywały się przejeżdżające tędy pojazdy. Wiało grozą. Nikt nie interweniował, a półnagi kucharz z zakrwawionym nożem w ręku nadal przechadzał się triumfalnie po skrzyżowaniu, jak rzeźnik po szlachtowaniu zwierzyny.

Obserwując z oddali zajście, kolega z pracy Damiana S. jedynie nawoływał kucharza, by ten wracał. Ale 41-latek nadal tkwił przy skrzyżowaniu.

Dopiero kiedy z sąsiedniego lokalu wybiegli na ratunek Mateuszowi S. jacyś przypadkowi ludzie, kucharz ochłonął i postanowił zawrócić. Cały czas czekał na niego kolega. Widział, co zrobił Damian, ale widocznie w źle pojętej solidarności również i on nie powiadomił policji.

Zatrzymano przejeżdżającą ulicą karetkę. Załoga przystąpiła do reanimacji studenta. Rozpoczęto masaż serca. Wezwano kolejny zespół ratowniczy. Mateusz S. jeszcze żył. Miał otwarte oczy, ale nie był już w stanie nawiązać kontaktu z otoczeniem. Leżał bezwładnie twarzą do ziemi, ale jeszcze ciągle walczono o jego życie. O 20.56 załoga specjalistycznej karetki pogotowia jeszcze przez kolejną godzinę kontynuowała reanimacje, dokładając wszelkich sił, by student przeżył.

 – Ten bandyta przeciął mu serce niemal na pół – mówili lekarze. Nadjechała jeszcze jedna karetka. Po 70 minutach o 22.00 Mateusz S. jednak zmarł. Na miejscu pojawili się również rodzice 21-latka. Trudno opisać ich dramat.

Uciekał w majtkach

 Damian S. z zakrwawionym nożem w ręce wrócił półnagi do restauracji i wystraszył swoim widokiem resztę gości, którzy wynieśli się z lokalu natychmiast. Zaraz wpadł do kuchni i podbiegł do zmywaka. Zaczął w wodzie z octem zmywać krew z ostrza. Pomagali mu koledzy, i nadal nikt nie dzwonił po policję.

– Damian, coś ty narobił?! – mówiono jedynie.

– Mają za swoje! – odpowiadał.

Aby ratować kolegę i zatrzeć ślady, wrzucili nóż wraz z innymi naczyniami do zmywarki i włączyli urządzenie. W tym czasie kucharz ubierał się w odzież, która zrzucił wcześniej z siebie, gdy wybiegał z restauracji w poszukiwaniu zemsty. Przyjechała Agata W. i ujrzała przed restauracją policjantów, których wreszcie ktoś wezwał, informując, że w restauracji przebywa jakiś wariat.

 Agata W. zorientowała się, co zrobił Damian S. Wydała decyzję o zamknięciu lokalu. Pogaszono światła. Ale nie poprosiła policjantów do środka. Starała się uspokoić Damiana. Bezskutecznie. Nadal był pobudzony i wściekły. I zaczął się wydzierać z kuchni: – Wypierdalać stąd, powiedziałem wypierdalać!

 A potem krzyczał, nie wiadomo do kogo: – Zaraz cię zajebię! Ty jesteś kurwą! Ciebie też zabiję!

 A kiedy zorientował się, że coraz więcej policjantów gromadzi się przed głównym wejściem do restauracji, że może są to nawet antyterroryści, postanowił uciec. Z pomocą niektórych kolegów wydostał się na zewnątrz przez okno na zapleczu, nieobstawione przez funkcjonariuszy. Biegł w kierunku Rynku Głównego. Po drodze zadzwonił do swej byłej żony: – Ratuj! – prosił i podał adres, pod którym zatrzymał się na ulicy. Po chwili podjechała taksówka. W środku siedziała jego była żona wraz z 16-letnim synem. Nie rozmawiali o zdarzeniu. Nie okazywali też zdenerwowania. Taksówka zatrzymała się przy aptece. Damian S. wszedł jeszcze do sklepu spożywczego i kupił napój izotoniczny. Pić mu się chciało z tego wszystkiego. W taksówce rozmawiał z synem o lepieniu pierogów.

Wrócili do domu, w którym mieszkał ostatnio. Opowiedział byłej żonie o wszystkim, co się tego dnia wydarzyło. Wykąpał się. Miał już przygotowane do dalszej ucieczki świeże rzeczy do przebrania, paszport oraz telefon komórkowy i przełamaną kartę sim. I wtedy do drzwi mieszkania zapukali policjanci. Rzucił się w samych skarpetkach i majtkach w kierunku balkonu na parterze. Chciał uciec. Ale gdy wyskakiwał, pod balkonem stali już policjanci i go obezwładnili.

Wyraził skruchę

 Po zdaniu międzynarodowej matury Mateusz S. studiował za granicą prawo. Władał kilkoma językami. Chciał pracować  w którejś z dużych kancelarii prawniczych.

 – Nie chciałem zabić tego człowieka, nie wiedziałem, że się pomyliłem, i że w tym wydarzeniu ucierpiała zupełnie niewinna osoba – wyjaśniał swój czyn w śledztwie Damian S. – Całe życie pracowałem i pracą doszedłem do tego, co mam. Mam syna i wiem, jaki ból sprawiłem rodzicom zmarłego. Żałuję tego, co się wydarzyło.

Napisał z aresztu list do rodziców Mateusza S., aby mu przebaczyli. Ale mu nie uwierzyli.

14 lutego 2017 roku Damian S. skazany został przez Sąd Rejonowy dla Krakowa-Śródmieścia za pobicie osoby, która przyczyniła się do zwolnienia jego matki z pracy. Oddzielne sprawy w krakowskim sądzie mieli też trzej pracownicy z restauracji, w której pracował kucharz, którzy pomagali mu w zacieraniu śladów i w ucieczce.

28 marca 2018 roku Sąd Okręgowy w Krakowie skazał Damiana S. na dożywocie. Ma również zapłacić zadośćuczynienie za doznane krzywdy rodzicom Mateusza S. w wysokości 200 tysięcy złotych. 31 stycznia 2019 roku Sąd Apelacyjny w Krakowie podtrzymał ten wyrok.

21 lutego 2019 roku zapadł również wyrok w sprawie pobicia Damiana S. przy ul. Miodowej. Kamila Ż. Skazano na rok więzienia w zawieszeniu na 3 lata. Marcin K. otrzymał 3 miesiące więzienia i rok ograniczenia wolności, w postaci wykonywania prac społecznych. Na karę mieszaną – 3 miesiące więzienia i 16 miesięcy wykonywania prac społecznych – skazano również Krzysztofa K. Musi on jeszcze zapłacić Damianowi S. 1200 złotych zadośćuczynienia za doznane krzywdy. Wyrok w sprawie pobicia Damiana S. nie jest prawomocny.

Roman Roessler

Zobacz również: