fot. Facebook/Jarosław Sokołowski

 Jest to fragment książki „Jak stałem się bestią. Od pakera do gangstera”.

KSIĄŻKA TU DO KUPIENIA

 O swoim dzieciństwie Jarosław Sokołowski „Masa” mówi niechętnie. Mimo że ukazało się wiele książek na jego temat, to ten fragment życia najsłynniejszego świadka koronnego  jest w nich zwykle pomijany, żeby nie rzec, celowo przemilczany.

 Także rozmawiając ze mną,  „Masa” w pewnym momencie przyznał: Nie chcę się na ten temat  uzewnętrzniać.

Mam wrażenie, że rany z dzieciństwa nie zabliźniły się do końca, że bolą nadal. Szczenięce lata   trudno uznać za szczęśliwy okres w jego życiu. Nawet gdy mówi, że miał „chujowe dzieciństwo”, to jest to za mało powiedziane.

– Wychowywałem  się w tak zwanej  dzielnicy cudów, czyli na ulicy Komorowskiej, to miejsce w Pruszkowie cieszyło się bardzo złą sławą. Po zmroku lepiej było tam nie chodzić – wspomina „Masa”. – Mieszkaliśmy w małym, dwudziestopięciometrowym mieszkaniu.  Było ono wydzielone z większego mieszkania. Drugą jego część zajmowali dziadkowie, rodzice mojej matki. To było stare budownictwo. Wchodziło się do przedpokoju i on był wspólny dla mieszkania naszego i dziadków. W naszym mieszkaniu był wydzielony kotarą kącik na kuchnię, tam stało wiadro ze zlewkami.  Jak chciało się siku, to robiło się  do wiadra, a potem to wszystko wynosiło się z domu. Ewentualnie można było iść  do  wychodka na podwórku. Co było niemałym wyczynem i bardzo stresującą czynnością. Dla mnie, gdy poszedłem do kogoś, to skorzystanie z normalnej łazienki było świętem  – wraca pamięcią do uciążliwości dnia powszedniego.

Ojciec zaszczekał i zniknął

Gdy Jarosław Sokołowski przyszedł na świat, jego  matka miała zaledwie 20 lat. Dwa lata później zostawił ich ojciec, który w wychowaniu Jarka nie odegrał żadnej roli. Jednak „Masa”, jak sam mówi, odziedziczył po nim w genach siłę.

– Mój ojciec nie był odpowiedzialnym człowiekiem. To był bokser, wiadomo, dostał kilka razy w głowę i może mu się w niej od tego coś poprzestawiało – zastanawia się  Sokołowski –  Zachowywał się bardzo niekonwencjonalnie. Jak wyszedł z domu, gdy miałem 2 lata, to pojawił się tam dopiero po wielu latach, gdy chodziłem już do podstawówki. Zajrzał do pokoju, gdzie byłem z matką, uchylił tylko drzwi i zaszczekał: „Hau, hau” – i zamknął drzwi. Popatrzyliśmy się z matką na siebie bez słów. Byliśmy pewni, że poszedł przywitać się do dziadków i zaraz wróci.  Czekamy 15 – 20 minut,  w końcu matka tam poszła sprawdzić, co się dzieje:  „Był tu Miron?” – zapytała, a oni zgodnie z prawdą odpowiedzieli, że go tam nie było.  Przyszedł tylko zaszczekać i poszedł sobie. Potem pojawił się dopiero, gdy byłem w ósmej klasie. Obiecał mi, że jak skończę szkołę, to kupi mi rower kolarski. Oczywiście nie kupił. Do obiecywania to był złoty człowiek – stwierdza z wyraźnym żalem w głosie „Masa”. –   Gdy mieszkał z nami, to i tak go ponoć wcale nie było w domu, bo  sporo trenował i dużo pił.

Ojciec Masy trenował na Legii boks, walczył w lidze bokserskiej. Jego kolegami byli tacy utytułowani zawodnicy, jak Jan Gałązka czy Józef Grudzień.

–  Ojciec miał duży talent do boksowania. Osiągnąłby zapewne znaczące sukcesy, gdyby nie wódka. Był nawet powołany do kadry Polski i miał jechać na zgrupowanie, ale się upił i nie pojechał. Rozmienił talent na drobne. Tak, jak wielu sportowców przed nim i po nim.

– Po wódce wyłaził z niego chuligan? – pytam w  nadziei na barwne opowieści o tradycjach chuligańskich w rodzinie Sokołowskich.

– Tego nie można o nim powiedzieć, chociaż urka z niego był, i obawiali się go w mieście. Legendy na jego temat do dziś żyją w Pruszkowie. Piłem kiedyś wódkę z  byłym bokserem T., znałem go jako rówieśnika ojca. Razem trenowali w Legii. Ale też razem balowali, i w efekcie T. się nieco stoczył. Ale opowiadał  mi, że ojciec to był kozak. Jeszcze wtedy w Pruszkowie były tylko trzy knajpy: Arkona, Popularna i Urocza. Oni zwykle chodzili do Arkony, gdzie nieraz ktoś się do nich sadził, to ojciec zawsze takiego unieszkodliwiał. Nigdy nie przegrywał w takich potyczkach.

Później jednak wyprowadził się nie tylko z mieszkania  na Komorowskiej, ale i z Pruszkowa. Zamieszkał  w Piastowie i pracował jako inżynier w Ursusie.

Nasiąknąłem zepsuciem

 – A ja nadal mieszkałem z matką, która  cały czas szukała partnera i miłości – Masa snuje opowieść o dzieciństwie.

„Bardzo kręciło ją męskie towarzystwo i nigdy go jej nie brakowało. W sumie miała trzech mężów, ale „przechodnich” kochanków, którzy pomieszkiwali u nas jakiś czas, naliczyłbym kilkunastu. I ja, chcąc nie chcąc, nasiąknąłem taką atmosferą zepsucia. Jako ośmiolatek musiałem oglądać swoją matkę – znaną w mieście jako Ruda Danka – w „pornosach na żywo”  z rozmaitymi facetami. Szczególnie zapamiętałem jednego z nich i dopiero po latach dowiedziałem się, że był to Ryszard P. „Krzyś”, jeden z najważniejszych pruszkowskich gangsterów. Generalnie przychodziło do nas wielu recydywistów, ale jako że mieli kapustę, moja matka chętnie trzymała  z nimi. Wiesz, kiedyś wydawało mi się, że ci faceci patrzyli na mnie z szacunkiem, a potem zrozumiałem, że w jakimś sensie było im mnie szkoda. Nie przeszkadzało im to jednak robić przy mnie „tych rzeczy” z moją starą” – wyznał Jarosław Sokołowski  w książce „Masa o kobietach mafii” w 2014 roku.

Gdy rozmawiamy kilka lat później Masa stara się usprawiedliwiać matkę:

 – Trudno jej się dziwić, była młodą kobietą i szukała cały czas partnera. Jednak zawsze źle trafiała.

Jednym z jej  mężów był harcmistrz W.  Masa nie kryje, że za nim nie przepadał: – Biegał w krótkich spodenkach, zupełnie niedojrzały facet. Zabierał nas na wycieczki do lasu, kazał mi tam samemu ognisko rozpalać. Niby takiego survivalu nas z matką uczył, ale ja go za to nienawidziłem. Żebym wtedy był silniejszy, to bym go napierdolił, że kazał mi coś robić, czego nie lubiłem i nie umiałem. Inne dzieci gdzieś jeździły z ojcami w ciekawe miejsca, i ci ojcowie kochali te dzieci. A mi brakowo miłości ojcowskiej. Byłem hartowany od początku.

– Czy któryś z partnerów matki starał się zastąpić ci ojca? – pytam w nadziei, że może był jakiś jaśniejszy moment w dzieciństwie mojego rozmówcy.

– No nie, nie było takich relacji z nikim.  Może się któryś  starał, ale te starania  były słabe. Pamiętam,  jak  kiedyś matka chciała, aby ten W. wczuł się w rolę ojca i żeby  skarcił mnie, bo dostałem w szkole pałę. „Ojcem jesteś dla niego, weź mu tam paskiem przetrzep tyłek” – zarządziła.

Ale W. nie wiedział, jak zakomunikować Jarkowi, że ma mu wymierzyć karę za brak postępów w nauce: – Gdy powiedział, że mam spodnie ściągnąć, to go zajebałem śmiechem – wspomina świadek koronny.

Stanowiłem balast

– Ciepła ojcowskiego nigdy nie odczułeś, a miłość matczyną? 

– Tak naprawdę to matczyną miłość poczułem w wieku 16 lat od mojej przyszłej teściowej, do której się wówczas przeprowadziłem. Ta kobieta zajęła się mną tak, jak swoimi dziećmi. To było dla mnie coś wielkiego i ja wiedziałem, że ona jest dla mnie ważna. Bo tak naprawdę to ona się mną zajmowała, a nie moja rodzicielka.

– A gdy jeszcze mieszkałeś z  matką, to czy robiła ci prezenty?

– Nie przypominam sobie takiej sytuacji. Kiedyś na zakończenie roku szkolnego dała mi swoje dżinsy, byłem bardzo zadowolony z tego, bo wyglądałem wreszcie tak, jak inni moi  koledzy. Ale ona zaraz po tym zabrała mi te spodnie. Jedyne rzeczy, które mi ktoś kupował, dostawałem od babci albo cioci, czyli siostry babci, która mieszkała na Ostoi. Ta ciocia była zakochana we mnie, byłem jej oczkiem w głowie. Ona nauczyła mnie modlić się i chodzić do kościoła. Dzięki niej nabrałem jako takiej ogłady. Jeździłem do niej na rowerku, bo ona była dobrą gospodynią i zawsze miała dla mnie jakiś kompocik  ze śliweczek czy z truskaweczek, albo jakieś ciasto. Bez cioci to bym nie znał smaku słodkości – wyznaje były gangster.

W książce „Masa o kobietach mafii”, Sokołowski krótko wspomina swoją matkę: „Żyliśmy ubogo, jak wiele rodzin w tamtych czasach, ale matka robiła wszystko, aby zła sytuacja materialna jeszcze bardziej mnie uwierała. O siebie starała się dbać, chętnie latała po kawiarniach, można ją było spotkać w Sokole czy Uroczej. Kawka, wino, bita śmietana – ona to bardzo lubiła i nie odmawiała sobie. To, co zarabiała w Porcelicie przy malowaniu porcelany, wydawała głównie na siebie. Ja najwyraźniej stanowiłem dla niej balast”.

– Z tego cytatu wynika, że  matka cię całkiem zaniedbywała? – pytam, domyślając się odpowiedzi, jednak „Masa” stara się usprawiedliwić swoją rodzicielkę.

– Trochę mnie zaniedbywała, ale i czasy były ciężkie. Nikt nie miał wtedy pieniędzy. Na kurczaka to czekałeś cały tydzień, bo zwykle był w niedzielę z rosołem. Matka malując talerze w Porcelicie, niewiele zarabiała. Młoda była i też musiała sobie kupić jakiś ciuch. Czasami jakieś talerze wyniosła z fabryki i sprzedała na lewo, to sobie coś kupiła. Mogła wtedy pójść do kawiarni na kawę i wuzetkę, żeby przy pustym stoliku nie siedzieć. I nie było już szansy, aby jakieś finanse zostały dla mnie, na moje potrzeby – wyjaśnia niechęć swojej matki do inwestowania w niego.

Uliczne wychowanie

 „Masie” wyjątkowo utkwiły w pamięci pewne Mikołajki w szkole podstawowej. Jak mówi, jego matka nigdy nie akceptowała podobnych uroczystości:

– Po prostu szkoda jej było wydać kilkanaście złotych na prezent – nie ma złudzeń „Masa”. –  Ja  się jednak uparłem, że musi być jakiś prezent. To wtedy ona wyciągnęła jakąś starą książkę i mi ją zapakowała w szary papier. Nie brała pod uwagę, że komuś może być przykro, jeśli dostanie taki podarunek. Nie przewidziała chyba też, jaki ja obciach będę miał przy całej klasie. Pamiętam jak dziś, że ten chłopiec, który mnie wylosował, kupił mi  samolot do sklejania. To była wówczas wspaniała zabawka. Natomiast chłopiec, który dostał książkę ode mnie, poszedł poskarżyć się wychowawczyni. I oczywiście zostałem zlinczowany publicznie, jakby to była moja wina. Byłem wykluczony z Mikołajek, a Mikołajki to była jedna z najpiękniejszych chwil w szkolnym życiu. Oddali mi książkę, a samolot, który był dla mnie, poszedł dla tego chłopaka. Zatem pełna chujnia.

– Masz  żal do matki za takie dzieciństwo?

– I tak, i nie. Wtedy miałem, z biegiem lat to się zmienia.  Co prawda miałem beznadziejne dzieciństwo, ale ono zahartowało mnie, i to mocno.

– Kiedyś mówiłeś mi, że nie utrzymujesz z matką żadnych kontaktów, ale słyszę w twoim głosie, że coś się chyba zmieniło.

– Utrzymuję z nią kontakt, pomagam jej, ale nie jest tak, jak powinno być. To są bardzo szorstkie relacje. Chyba jednak cały czas pamiętam, jakie miałem dzieciństwo. Chociaż ona deklaruje, że mnie zawsze kochała. Ja bynajmniej tego nie czułem. Być może kochała mnie, jakąś swoją głupią miłością, której nigdy mi nie okazała. Wiem, że to jest moja matka, ale nie ma między nami jakiejkolwiek więzi uczuciowej. Wiem, że jest taka kobieta, która mnie urodziła i jest moją matka, i to wszystko. Ja sobie przysiągłem kiedyś, że jak będą miał rodzinę i dzieci, to będę o nie dbał. Aby miały to wszystko, czego ja nie doświadczyłem, rodzina była dla mnie zawsze najważniejsza. Zrobiłbym wszystko dla dzieci i dla rodziny. Całą tą swoją bandę, hałastrę gangsterską trzymałem z dala od mojej rodziny. Oczywiście jeździliśmy z  żoną na różne urodziny, imieniny i inne spotkania towarzyskie w gronie pruszkowskich, ale nigdy mojej żonie to nie odpowiadało. Ona nie utożsamiała się z tymi pozostałymi żonami. Traktowała to jako zło konieczne, Elżbieta była mocno rodzinna. Podobnie jak ja – zapewnia Masa

To jednak nastąpiło dopiero po latach, wcześniej mały Jarek pobierał uliczne wychowanie.

Jak  wyznaje „Masa”, z braku ojca wychowywały go takie tuzy lokalnej przestępczości jak Grzyb, czy Śledź:

– To były zakapiory, od których banda „Barabasa” dopiero się uczyła bandyckiego fachu. I może źle się uczyli, bo to byli bandyci dużego kalibru. Ale mnie, dzieciakowi który nie miał ojca, oni imponowali. Gdy miałem trzy – cztery lata, to już najbieglej na osiedlu składałem wiąchy. Tak mnie wyszkolili. Grzyb ze Śledziem mieli też inne rozrywki.  Kazali mi kłaść się na ulicy, a sami czaili się w bramie. Wtedy samochody były rzadkością, a jak jeździły, to jakieś warszawy, syrenki czy wartburgi. I jak już taki pojazd nadjechał i kierowca zobaczył mnie leżącego na jezdni, to nieraz stał kilkadziesiąt minut, i bał się wysiąść. Bo wiedział, że w bramie tylko na to czekają, i jak wysiądzie, to zaraz wpierdol dostanie. A ja leżałam cały czas. Takie mieli zabawy. Ja zakapiorstwa uczyłem się od dziecka. Nie bez przyczyny mówi się, że czym skorupa za młodu nasiąknie – zauważa Sokołowski.

Janusz Szostak

 

Zobacz również: