Fot. Irena Jarosińska,

Na bar „Gastronomiczny” w Augustowie nie mówiło się inaczej niż mordownia. W mordowni piło się za swoje i za cudze, piło się za pożyczone i  za ukradzione. W mordowni piło się wódkę pod piwo i piwo pod wódkę. Czasem z mordowni wychodziło się w przedostatnią drogę.

Tak, jak Franciszek Malinka, 19 grudnia 1970 roku, wieczorem. Zwłoki, z rzeki Netty, wyłowiono 27 marca następnego roku. Tak, jak Ryszard Kłopocki, 13 stycznia 1971, późnym popołudniem. Zwłoki wyłowiono z Netty 19 marca. Tak, jak Stefan Żuber, 29 maja 1971, wieczorem. Zwłoki wyłowiono z Netty 2 czerwca.

Wiaczesław Pankiewicz wczesną nocą 4 czerwca 1970 roku opuścił inną augustowską knajpę – „Albatrosa” (wyższa kultura, wieczorami nie wpuszczano panów bez marynarki i krawata). Zmasakrowanego znalazł przechodzień na podwórku spółdzielni Witamina. To jemu Wiaczesław zdołał jeszcze wyrzęzić, że napastnikiem „był ten, który przed chwilą odszedł”. Jednak świadek tylko przez moment go widział i nie umiał dokładnie opisać. Pankiewicz umarł po sześciu dniach w szpitalu.

Na małe miasto i tego byłoby dość, nawet gdyby to było wszystko.  Ale nie było.

14 kwietnia 1970 roku w nowo budowanym domu znaleziono zwłoki Stefana  Jabłońskiego. Ciało Leszka Wolnego wyłowiono z Netty, 18 września 1972. A Wiktora Korniejuka z bagiennego jeziorka Ślepego, 28 kwietnia 1974. 

Wcześniej, w domku tuż za niedaleką wsią Grabowo, zamordowano małżonków Barbarę i Adama Protasiewiczów; ich ciała odkryto 25 kwietnia 1967 roku.

Augustów opanował strach; wieczorami ludzie bali się w pojedynkę wychodzić na ulice, nad jezioro, nad rzekę. Strach nie minął nawet wtedy, kiedy już było po wszystkim.

Upijali i zabijali

Śledczy nie mieli kłopotów z określeniem sposobu działania (modus operandi) sprawców. Był prymitywny i sprowadzał się do dwóch schematów.

Augustowska restauracja Albatros znana choćby z piosenki „Beata” Janusz Laskowskiego/ fot Ludwik Jaworski

Zwykle była to napaść na mocno pijanego gościa zauważonego w knajpie lub w  jej pobliżu, obcego lub poznanego przy kielichu. Zabijano  go cegłą, pięścią lub kopniakami, niekiedy zatapiano ciała pod lodem. Tylko raz został zamordowany zupełnie przypadkowy, ale też pijany przechodzień. Czasami zwabiano zawczasu wytypowaną ofiarę w odosobnione miejsce, upijano alkoholem i bestialsko bito na śmierć, a ciało porzucano gdzieś na uboczu.

Jedynie Protasiewiczów zamordowano w ich własnym domu.

Celem głównym każdego napadu było zdobycie pieniędzy lub czegoś, co da się spieniężyć. Bandyci potrafili się wywiedzieć, że ktoś (jak Jabłoński) dostał 30-40 tysięcy złotych spłaty za spadkową ziemię, że ktoś (jak Lewandowski) ma 5 tysięcy na motorower lub (jak Protasiewiczowie) cenne monety do sprzedania. Albo pije za swoje, znaczy wziął wypłatę, zaliczkę, rozliczył delegację. To wystarczało.

Wystarczało nawet trzydzieści czy pięćdziesiąt złotych, choć Leszka Wolnego ograbiono z tysiąca, przebiegle zostawiając trochę w portfelu. Miało to zmylić śledczych w razie wyłowienia zwłok, bo skoro jest portfel z pieniędzmi, to nie może być mowy o napadzie na tle rabunkowym, i chyba o żadnym napadzie. 

Tak zwany przekrój socjalny ofiar był w miarę – bo nie w sposób zaskakujący – zróżnicowany. Kierowca PKS, niskiej rangi urzędnik z powiatu, traktorzysta, elektromonter, dozorca, para rolników, ktoś z dołów społecznych, dorywczo zarabiający na – jak mawiano – kieliszek chleba. Do wspólnego mianownika sprowadzało ich (i morderców) ponadprzeciętne umiłowanie alkoholu.

Czas już na przedstawienie gangu: trzech mężczyzn i dwóch kobiet.  Gang ten niekiedy nazywany był Grupą Trojanki.

„Czarny szatan” i reszta

Oto oni, alfabetycznie.

Jan Benicki – w chwili rozpoczęcia procesu miał 29 lat. Bez zawodu, Nie pracuje, choć marna bo marna, ale jednak praca, leżała wtedy na ulicy. Wcześniej nie karany. Prostak, alkoholik. Współudział w jednym z zabójstw.

Alicja Czajewska – też 29 lat. Rozwiedziona, karana za drobne przestępstwa; dwoje dzieci, niepracująca. Podobnie jak Trojan, pełniła czasem rolę wabika, atakowała i ograbiała ofiary („Rusza się jeszcze” – uprzedzała Dąbrowskiego lub Wołyńca i któryś dobijał). Z opinii psychiatrycznej: „Uczuciowość wyższa wypchnięta ze świadomości”.  

Jan Dąbrowski – szef gangu. 37 lat. Wujek Wiesławy Trojan. Z zawodu stolarz, ale nie pracuje. Wcześniej skazany na 2 lata więzienia za znęcanie się nad żoną. Fatalna karta z wojska: cechy sadystyczne. Przy raptem 171 cm wzrostu i 52 kg wagi, potężnymi ciosami pięści potrafił ogłuszyć każdą ofiarę. Jeden ze świadków nazwie go „czarnym szatanem”. Z opinii psychiatrycznej: „osobowość nieprawidłowa, psychopatyczna, ale nie uchyla odpowiedzialności za czyny”.  

Wiesława Trojan – 28 lat, panna z dwojgiem dzieci, z zawodu krawcowa, nie karana. Działała podobnie jak Czajewska, ale z jeszcze większym zapałem. Przede wszystkim jednak bezpośrednio przyczyniła się do śmierci Protasiewiczów, tłukąc ich po głowach młotkiem ukrytym w papierowej torbie. „Uczuciowość wyższa obniżona. Rysy psychopatyczne. Skłonność do agresji i lekceważenia norm społecznych. IQ 92 punkty, przy górnej granicy dla grupy z podstawowym wykształceniem 110 punktów”.

Jan Wołyniec – zastępca szefa. I on miał 29 lat. Narzeczony – choć tego określenia nie należy traktować poważnie – Wiesławy Trojan. Kawaler z dzieckiem, murarz-tynkarz pracujący dorywczo, pijący od 12 roku życia, damski bokser, awanturnik karany przez kolegium. Pomagał zabijać, albo sam zabijał (Jabłońskiego). „Nie stwierdzono zaburzeń ani choroby psychicznej, która w chwili czynu mogłaby wpłynąć na poczytalność”.

Ta piątka przez lata terroryzowała Augustów. Także wskutek nieudolności organów ścigania. 

Sprawa Lewandowskiego pokazała, jak bardzo potrafili spaprać śledztwo panowie śledczy, ale i jak wielki postrach budził  „Czarny szatan” i jego gang.

Słońce ślepka wypali

Sześć dni i sześć nocy przeleżał Marian Lewandowski w kartoflisku, zanim 12 sierpnia 1970 roku, obłoconego i nieprzytomnego, z temperaturą 39 stopni, znalazł jadący po ziemniaki mieszkaniec Augustowa. Leżący człowiek, but i skarpetkę z prawej nogi miał zdjęte, tylną kieszeń spodni wywróconą.

Lekarze nie wiedzieli zrazu, czy leczyć śpiączkę, czy gruźlicę, a po bliższych oględzinach doszli do wniosku, że przyczyną nieprzytomności pacjenta były urazy zewnętrzne, zwłaszcza głowy. Lewandowski cudem przeżył 140 godzin w kartoflisku, a na ten cud złożyło się działanie alkoholu (!), w pewnych granicach przeciwdziałające wstrząsowi, zmienność temperatury, a przede wszystkim ulewne deszcze, dzięki którym organizm nie został śmiertelnie odwodniony.

Dąbrowski, Czajewska i Trojan nie raz i nie dwa przychodzili do szpitala, odwiedzając swoją ofiarę / fot Ludwik Jaworski

Przez półtora miesiąca Lewandowski nie odzyskał przytomności, kiedy zaś  odzyskał, to powiedział tylko tyle, że krytycznego dnia miał pieniądze na motorower, który zamierzał kupić wspólnie z ojcem.

O wiele więcej do opowiedzenia miała Wiesława Trojan. Pili razem alkohol stawiany przez Lewandowskiego; w kompanii byli jeszcze Czajewska i Dąbrowski. To on polecił kobietom, aby zwabiły Lewandowskiego w pobliskie zarośla. Tam „Dąbruś” (zdrobnienie Trojanki) zażądał pieniędzy, a po odmowie skatował fundatora do utraty przytomności. Następnie: – Przeciągnął go do bruzdy w ziemniakach, pozostawiając w pozycji na wznak – relacjonowała  Trojan. Jeszcze ktoś zauważył: – Do września słońce mu ślepka wypali – i towarzystwo rozeszło się po domach, unosząc łup w postaci około trzech tysięcy złotych.

Po Augustowie szybko rozeszła się wieść o nieprzytomnym człowieku, znalezionym w kartoflisku. Sprawcy, którzy nie spodziewali się, że Lewandowski przeżyje, postanowili się z nim skontaktować, zanim będzie mógł zeznawać.

Gdyby ludzie, prowadzący wówczas śledztwo, mieli nieco lepsze wykształcenie kryminalistyczne, gdyby mieli trochę więcej wyobraźni, a nawet, po prostu, przeczytali trochę więcej książek detektywistycznych – bez trudu doszliby do wniosku, że ktoś zechce skontaktować się z Lewandowskim i nakłonić go do zeznań po myśli przestępców. Albo zabić.

I rzeczywiście, choć Dąbrowski, Czajewska i Trojan nie raz i nie dwa przychodzili do szpitala, to nikt ze służb tym faktem się nie zainteresował. Dąbrowski uciekł ze szpitala, gdy zobaczył czuwających przy łóżku krewnych niedoszłego denata, natomiast kobiety twierdziły, że udało im się nie tylko rozmawiać, ale i nakłonić Lewandowskiego, aby zeznawał tak, jak rzeczywiście zeznawał. A raczej nie zeznawał, konsekwentnie zasłaniając się niepamięcią. Według tzw. źródeł operacyjnych milicji (tajnych informatorów), Lewandowski miał się zwierzać znajomym, że zdrowia i tak nikt mu nie przywróci, natomiast Dąbrowski ze swą bandą może jego stan znacznie pogorszyć. W kolejnej wersji, że zapłacono mu za milczenie.

Sprawa Lewandowskiego była tylko jedną z wpadek organów ścigania.

Przegapione tropy

Inną – posadzenie na wiele miesięcy w areszcie śledczym niewinnego człowieka, właśnie w związku z pobiciem Lewandowskiego.

Jeszcze inną była sprawa Pankiewicza. Podwórko spółdzielni Witamina, świadek goni zabójcę. Wpada na dozorczynię, która jednak zaprzecza, jakoby kogokolwiek widziała i z kimkolwiek rozmawiała.

Milicja porzuca ten wątek, choć aż się prosi, aby mu się bliżej przyjrzeć. Bo skoro dozorczyni ukrywa fakt rozmowy, to – w świetle opowieści mężczyzny, który znalazł Pankiewicza – jedno z nich musi mówić nieprawdę. Jeśli dać wiarę niebudzącym wątpliwości zeznaniom (dokładnie prześwietlonego) świadka, to powstaje pytanie, dlaczego dozorczyni kłamie, mówiąc że w ogóle z nim nie rozmawiała? Może kryła kogoś znajomego? Gdy sprawy wezmą w swoje ręce śledczy z prawdziwego zdarzenia, okaże się, że tak właśnie było: Dąbrowski poprosił swoją znajomą, aby „go nie widziała”.

Kolejne, znów zadziwiające poniechanie tropu. Podczas szarpaniny z rannym Kłopockim, została poplamiona krwią tunika Czajewskiej. Kobieta rzuciła ją nieco dalej, w zarośla. Gdy po wyłowieniu zwłok przeszukiwano pobliski teren i milicjanci znaleźli tunikę, skomentowali: – Pewnie jakaś k… gziła się tu z chłopami i ciuch został w krzakach.

Jednak najważniejszą przyczyną, z jakiej sprawy niektórych zabójstw były umarzane, stały się opinie lekarza-anatomopatologa po kolejnych oględzinach kolejnych ciał wyciąganych z wody. W wyławianych zwłokach lekarz stwierdzał typowy i daleko posunięty proces hemolizy, czyli gnicia krwi. I to mu wystarczało, by „wykluczyć udział osób trzecich”. Jest prawdą, że hemoliza uniemożliwia bądź znacznie utrudnia znalezienie obrażeń na ciałach denatów, ale gdyby pan doktor postępował zgodnie z prawidłami sztuki medyczno-anatomopatologicznej, to bez zastanowienia szukałby i innych możliwych przyczyn zgonów, eliminując jedną po drugiej, aż do stwierdzenia śmierci z rzeczywistym wykluczeniem udziału… gdyby tak istotnie było.

Na pierwszy rzut oka, wobec zakrawających na wręcz celowe błędów organów ścigania, nie mogły dziwić plotki o nietykalności zbrodniczej szajki, z zapleczem w postaci jakiejś grupy trzymającej władzę. Być może znaczenie miał i ten fakt, że Wołyniec był członkiem ORMO (Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej – przybudówki PZPR o charakterze niekiedy bojówkarskim). Nie wiadomo, czy i na ile ta ewentualność została wyjaśniona – i zapewne już nigdy nie będzie wiadomo. A, sam fakt przynależności Wołyńca do ORMO, nie mógł być wówczas publicznie ujawniony wobec zapisu cenzury.

Na drugi rzut oka, pomysł z „wkręceniem” lokalnych prominentów wydaje się wprawdzie atrakcyjny, ale mało prawdopodobny. Zbyt prymitywni byli bowiem członkowie bandy, zbyt prostackie ich metody działania, zbyt nikłe – nieproporcjonalne wobec skali bandyckich przedsięwzięć i związanego z nimi ryzyka – profity. Trudno jednak na sto procent wykluczyć, że ktoś po znajomości starał się ukręcać łeb jednej czy drugiej sprawie.

Czynności i męki

Przełom nastąpił wiosną 1973 roku. Utajniono, co się wtedy dokładnie stało. Wiadomo tyle, że „w toku czynności operacyjnych milicja zdobyła poszlaki świadczące przeciw Wiesławie Trojan” – czytamy w akcie oskarżenia. Czyli, albo zadziałali tajni współpracownicy, albo ktoś – do dziś nieujawniony – złożył wiarygodny donos. Po którym –  mówiąc żargonem tamtych dni – Trojanka pękła.

Był też drugi przełom. Niejaki Mrugała, złodziejaszek – recydywista, w innej i całkiem drobnej sprawie wpadł w panikę: 

– Pan prokurator ciemnoty wciska, a ja dobrze wiem, za co mnie sadza.

– No to mów, Tadziu.

– Bo nie powiedziałem o Trojanach i Jabłońskim.

– To powiedz teraz, Tadziu.

Przed sądem Tadziu próbował odwołać zeznania ze śledztwa (a był świadkiem zabójstwa Stefana Jabłońskiego). Żalił się, że go męczyli.

– Jak Mrugałę męczyli? – dociekał sąd.

 – Cały czas przesłuchiwali, stawiali do oczu, podłączali do takiej maszyny do mówienia prawdy. Zdrowie straciłem.

Bandycka czwórka (bo z wyjątkiem Benickiego) jeszcze na wolności umówiła się, że w razie kłopotów będzie maksymalnie gmatwać śledztwo, kierować podejrzenia na inne osoby, w ostateczności mówić tylko część prawdy.

Wpadkę zawdzięczali nieletniej kuzynce Wiesławy Trojan, na stałe mieszkającej w domu dziecka w Suwałkach, a przebywającej w Augustowie. Jej zeznania doprowadziły do zatrzymania obu kobiet.

Tuż po zatrzymaniu, Trojan i Czajewska zeznawały tak, jak wcześniej ustalono. Z czasem jednak pojawiła się u nich skrucha, a przede wszystkim strach. Ucieczki spod szubienicy poszukały w szczerych zeznaniach. „Od tej pory ich przyznanie do winy ani przez moment nie było zachwiane, nie próbowały się też wycofać. Istotną rolę odegrała na pewno chęć skorzystania z dobrodziejstw szeroko zakrojonej amnestii z 1974 roku. Gdyby nie mówiły prawdy – nie mogłyby z niej skorzystać„ -konkludował później Sąd Wojewódzki w Białymstoku.

 

Trojan ma się opamiętać!

Przed sądem Alicja Czajewska, drobna brunetka o długich włosach, rozgląda się po sali, gryzie palce i sprawia wrażenie, jakby wszystko rozgrywało się gdzieś poza nią. Odmiennie niż Wiesława Trojan, wysoka, szczupła blondynka, która uważnie śledzi bieg procesu, robi notatki i uśmiecha się do oficerów śledczych, którzy od czasu do czasu przysłuchują się rozprawie.

Oskarżeni zaprzeczają wszystkiemu.

– Nie wiem, dlaczego Czajewska i Trojan mnie obciążają. Uważam, że po prostu kogoś kryją – stwierdza lakonicznie Benicki.

Jan Wołyniec, krępy blondyn, zabiera głos o wiele chętniej: – Psychopaci – tłumaczy sądowi – są skłonni do fałszywych oskarżeń ludzi niewinnych, a taka osoba jak Trojan to w ogóle do wszystkiego. Uważam, że oskarżone obciążają mnie, aby otrzymać jak najniższy wymiar kary. Ja – powiada – wódkę piję tylko czasem, przy okazji. Gdy ktoś mnie raz, drugi zaczepi, nic nie zrobię, dopiero za trzecim uderzę. Nie jestem skłonny do awantur.

Najbardziej obciążony (sześcioma zabójstwami) jest Jan Dąbrowski, szczupły i raczej niepokaźny brunet o metalicznym głosie. Aktywny, każde pytanie do świadków, a ma tych pytań wiele, zaczyna od: „Proszę świadka!”. Do Trojan i Czajewskiej zwraca się per „oskarżone”.

– O zabójstwach, które są mi obecnie zarzucane, nic nie wiedziałem, mimo że przez cały czas mieszkam w Augustowie. Uważam, że jestem człowiekiem spokojnym, chyba żeby ktoś mnie zaatakował. Oskarżona Trojan obciąża mnie dlatego, że kogoś kryje, ale kogo i dlaczego – nie wiem.

Dąbrowski zapowiadał w śledztwie złożenia rewelacyjnych wyjaśnień przed sądem. Miały dowieść jego niewinności. I rzeczywiście:

– Istnieje czterdziestu świadków, podoficerów Wojska Polskiego, którzy muszą potwierdzić, że w krytycznym okresie (napadu na Protasiewiczów) przebywałem w województwie kieleckim na ćwiczeniach wojskowych.

Sprawdzono, nic podobnego. Wkrótce sam Dąbrowski przyznał: – To było kłamstwo z tymi ćwiczeniami. Chciałem tylko, żeby oskarżona Trojan się opamiętała, żeby się przekonała, że nie uczestniczyłem w tych zabójstwach.

Każdego z oskarżonych mężczyzn, sąd lub prokurator co krok przyłapują na kłamstwach, sprzecznościach, mataczeniu.

Szwagier i nie wie?

Bywa, że i ze świadkami idzie jak po grudzie. Zwykle to ludzie równie prości, co wystraszeni. Wciąż nie mogą się otrząsnąć z koszmaru czasów, gdy Augustów terroryzowała banda, którą teraz mają przed sobą na wyciągnięcie ręki. Najchętniej bez słowa wróciliby do swych domów, zagród, bo: – Panie! Słowo wróblem wyleci, a wołem powróci.

Wysiłki sądu, aby rozwiązać świadkom języki, oraz świadków, aby nic nie powiedzieć, stały się swoistym rytuałem tego procesu, czasami rozrzedzającym jego gęstą atmosferę. Oto zeznaje starsza kobiecina, kręci się, coś tam bąka w kierunku okna. 

– Proszę się nie bać – uspokaja ją Wiesław Sieklucki, sędzia przewodniczący – To jest mikrofon i trzeba się do niego przysunąć, zamiast odsuwać. Trzeba mówić tak, jak to pani widziała w telewizji.

Od innej kobiety sąd usiłował się dowiedzieć, gdzie mieszka. Raz, drugi. Bezskutecznie. Wreszcie przyciśnięta do muru pani świadek uchyla rąbka tajemnicy: – Jak to gdzie?! Normalnie!

Szwagier Kłopockiego na pytanie obrońcy Dąbrowskiego: Czy za życia ofiara, jak już piła, to dużo piła? – odpowiada, że Kłopocki dbał o rodzinę.

– Świadek chyba źle zrozumiał pytanie – śpieszy z pomocą przewodniczący – Chodzi o to, czy oraz ile lubił i mógł wypić, a na takie pytanie chyba każdy szwagier potrafi odpowiedzieć.

 

Wyrok zapadł

8 czerwca 1978 roku. Wcześniej, w ostatnim słowie, oskarżone raz jeszcze wyraziły skruchę i prosiły o sprawiedliwy, lecz łagodny wyrok. Również panowie prosili o wyrok sprawiedliwy, czyli – wobec tak oczywistej pomyłki, jaką było postawienie ich przed sądem – o uniewinnienie.

Jan Dąbrowski i Jan Wołyniec zostali skazani na karę śmierci.

Na 25 lat pozbawienia wolności (dożywocia wtedy nie było) sąd skazał Wiesławę Trojan. Czajewska i Benicki dostali po 15 lat.

Podsądni przyjęli wyrok bez oznak emocji, poza Czajewską, która się rozpłakała. A Dąbrowski – jak mi opowiadali adwokaci – po wyprowadzeniu z sali rozpraw do kiepsko przewietrzonego pomieszczenia, w którym miał czekać na więzienny transport, zabłysnął jeszcze, nomen omen, wisielczym poczuciem humoru: – Zdaje się, że zostałem skazany na karę śmierci przez powieszenie, a nie przez uduszenie?

Z uzasadnienia wyroku: „Podstawowym materiałem dowodowym są wyjaśnienia oskarżonych Trojan i Czajewskiej. Obrońcy określali je mianem pomówienia. Nietrafnie, gdyż pomówienie to jest coś, co ma w samej istocie negatywną treść, co jest niesprawdzone i co jest powiedziane złośliwie. Sąd zwracał i zwraca uwagę, iż wyjaśnienia oskarżonych są takim samym dowodem, jak każdy inny i należy je – ze względu na ewentualny interes oskarżonych – oceniać ze szczególną ostrożnością, a ściślej mówiąc: uzasadnić, dlaczego konkretny dowód się przyjmuje lub odrzuca. W tej sprawie z całą odpowiedzialnością można powiedzieć, że istnieją argumenty, które przemawiają za tym, że oskarżone Trojan i Czajewska mówią prawdę. Ich wyjaśnienia należy bowiem ocenić jako szczere, logiczne i nie zdradzające żadnych cech konfabulacji. W powiązaniu z tym, niezwykle istotne są okoliczności dodatkowe, zbieżności, które sprawiają, że ten podstawowy dowód, na którym sąd oparł ferowany wyrok, zasługuje na zaufanie. Łańcuchy, takich logicznych ciągów, występują we wszystkich rozpatrywanych przypadkach”.

Zaryzykuję stwierdzenie, że obie kobiety stały się kimś na kształt dzisiejszych świadków koronnych, choć wówczas o takiej instytucji procesowej nikomu się nie śniło. Sąd przyznał jednak, że nie zawahałby się przed skazaniem na karę śmierci Wiesławy Trojan, gdyby nie fakt, że w chwili zabójstwa Pankiewiczów miała zaledwie 17 lat.

Natomiast (wracamy do uzasadnienia wyroku): „Wołyniec i Dąbrowski starali się osłabiać wrażenie, jakie na sądzie i publiczności wywierały słowa oskarżonych kobiet. Nie powstrzymywali się od podstępów i oczywistych kłamstw, które natychmiast, albo bardzo szybko były wykrywane. Czynili to w imię „przemawiania Trojan lub Czajewskiej do rozsądku, tak, aby  zmieniły zdanie”.

Sąd Najwyższy utrzymał w mocy wyrok Sądu Wojewódzkiego w Białymstoku, podzielając argumenty przedstawione w jego uzasadnieniu. Rada Państwa PRL – ówczesny zbiorowy odpowiednik dzisiejszego Prezydenta RP – nie skorzystała z prawa łaski.

Dąbrowskiego i Wołyńca powieszono we wrześniu 1979 roku, w Warszawie. Wiesława Trojan umarła w 2010 roku w Augustowie.

Piotr Ambroziewicz

 

Personalia ofiar i świadka zmienione.

Zobacz również: