Publikujemy fragment książki Janusz Szostaka „Bandyci i celebryci”.

KSIĄŻKĄ TU DO KUPIENIA

– Mazowszanka Pruszków i koszykówka, były zawsze obecne w moim życiu – zapewnia Jarosław Sokołowski i po chwili dodaje – Najpierw klub nazywał się MKS MOS Pruszków, i kierował nim Janusz Wierzbowski, późniejszy wiceprezes Widzewa, a obecnie prezes Polskiej Ligi Hokeja na Lodzie. Gdy jeszcze była u nas trzecia liga koszykówki, to ja już fundowałem prezenty dla zawodników. Janusz mówił: „Dawaj sponsorów” i ja ich mu dawałem.

Janusz Wierzbowski, ówczesny szef klubu, zaprzecza jednak związkom pruszkowskiej koszykówki z miejscowymi gangsterami. Twierdząc, że Jarosław Sokołowski ma duże poczucie humoru.

– Zacznijmy od tego, że ja naprawdę czułem się mocno związany z klubem, zawsze kibicowałem tej drużynie. Cieszyło mnie, że moje miasto ma mistrzostwo Polski w tej dyscyplinie – „Masa” uzasadnia swoją miłość do klubu. – A, że było mnie na to stać, to wspomagałem klub, gdy był jeszcze w trzeciej lidze. Dziś niektórzy mogą zaprzeczać, że brali od nas kasę. Bo to niepolitycznie przyznać się do kontaktów z gangsterami. Ale nie zaprzeczą, że klub przez pewien czas nazywał się Komaton MKS MOS Pruszków. To ja dałem prezesowi Wierzbowskiemu na sponsora „Żabę”, który miał firmę Komaton, tę od słynnej afery rublowej. No i wtedy ładnie zaczęło to żreć. Potem niestety trafiłem do pudła na jakiś czas. Gdy już wyszedłem, to dzięki mojej kapuście kupiliśmy im Tyrice’a Walkera i potem Keith’a Williamsa i tak naprawdę oni nam zapewnili ekstraklasę – zaznacza Sokołowski i dodaje – Byłem chyba na każdym meczu, i chociaż hala Znicza był zawsze pełna, to ja musiałem mieć zarezerwowane dla siebie dwa rzędy najlepszych miejsc. Czasami musiałem zapanować nad kibicami. Pewnego razu do Pruszkowa przyjechała ekipa kibiców „Legii”, z „Bosmanem” na czele. W czasie meczu zaczęli dymić, jakby byli na Łazienkowskiej. Nie musiałem wiele robić, wystarczyło że wstałem, i zrobił się spokój.

– Za kibicami piłkarskimi ponoć do dziś nie przepadasz. Masz ponoć z nimi kosę? – odbiegam nieco od głównego wątku.

– Nie mam żadnej kosy. Po prostu nie lubię obłudy. Bo, tak jak z gitami, tak z kibicami, ich ideologie są parszywe i kretyńskie. Trzeba odróżnić kibica od bandyty. Tak jak na Legii Warszawa, gdzie tak zwani Teddy Boys to w połowie są bandyci. Większość z nich latała kiedyś u mnie w ekipie. A teraz „Czerwus” i jego kumpel „Pałka”, to szefowie kiboli Legii. Panoszą się, wchodzą tam gdzie chcą, a nie powinni. No hulaj dusza, piekła nie ma.

– Od czasu do czasu próbujesz ich pouczać.

– Były takie przypadki, że kibice coś nawywijali, narobili wstydu i ja się wtedy odzywałem, i jechałem po nich. Ale są kibice i kibole. Ci, którzy wchodzą na stadion, kibicują i są spokojni, to nie są moi wrogowie. Są też kibice, którzy bardziej żywiołowo reagują – odpalą racę, pokrzyczą. To też mieści się w granicach normy. To też są ludzie, których szanuję – wyłuszcza nawrócony gangster – Ale tacy, którzy ganiają z maczetami, organizują ustawki, to dopiero są idioci. To z takimi jadę. W tej chwili oni zastąpili mafię, to są doskonale zorganizowane grupy przestępcze. I takim ludziom zawsze powiem: nie. Bo to jest patologia i nie powinno się ich utożsamiać z kibicami.

– Ale nie mam kosy z kibicami, bo sam byłem kibicem – zastrzega „Masa”, który przed laty nie tylko temperował kiboli w pruszkowskiej hali.

Także koszykarze byli pod opieką pruszkowskich gangsterów. Gdy Williamsowi skradziono poloneza, odzyskano go momentalnie. W tym czasie sportowcy imprezowali z gangsterami w lokalach i wspólnie ćwiczyli na klubowej siłowni.

Koszykarze i gangsterzy spotykali się wówczas niemal na co dzień na pruszkowskich ulicach. Jak to wyglądało, wspominał w jednym z wywiadów Keith Williams:

„W Pruszkowie była stacja benzynowa, na którą raz w tygodniu jeździłem tankować. Nie wiem, czy to przypadkowy zbieg okoliczności, czy co, ale praktycznie zawsze spotykałem tam „Kiełbasę” i „Masę”. Nie wiem, co i dlaczego robili na stacji benzynowej, ale ich widywałem. Wysiadałem z tego swojego poloneza, oni wychodzili ze swoich mercedesów i zawsze zagadywali: „Williams!”. Odpowiadałem im po polsku: „Hej, cześć, co słychać?”. Mówili coś w stylu: „Wygrajcie następny mecz!”. Odpowiadałem: „Dobra, dzięki” i tyle. To były moje kontakty z mafią”.

Williams błyszczał nie tylko na parkiecie. Koszykarz w swoim dorobku ma także rolę w komedii „Chłopaki nie płaczą” w reżyserii Olafa Lubaszenki. Oczywiście zagrał gangstera, ubranego w niebieski garnitur i złotą koszulę, do tego w kapeluszu na głowie. W filmowej scenie rzucił piłkę do kosza na parkingu, po czym pobił pechowego przeciwnika.

Relacje między gangsterami a sportowcami zacieśniały się. Sokołowski zapraszał wybrańców do swojego luksusowego domu.

– Nie raz gościłem Jeffa Massey’a czy Tyrice Walkera. Zwykle po wygranym meczu zasiadaliśmy w fotelach i płynęła błękitna whiskey.

Nie da się zaprzeczyć, że „Masa” jak mógł rozpieszczał pruszkowskich koszykarzy.

– To był chyba 1995 rok, zdobyliśmy mistrza Polski i ja ich zaprosiłem do zajazdu w Nadarzynie, to była wtedy najlepsza knajpa w okolicy. I tam im odjebałem bankiet na 50 osób.

Jak mówi były gangster, bawili się koszykarze i jego ochroniarze. Najpierw był świętowanie i pijaństwo. Potem prezesi, działacze i trenerzy pojechali do domów, a koszykarze zostali z gangsterami.

Samo picie to dość monotonna rozrywka, zatem „Masa” przygotował dla swoich gości niespodziankę, swoisty gwóźdź programu.

– Chłopaki chcecie poruchać? – zapytał niespodziewanie sportowców. Oni krzyczeli jeden przez drugiego: – Jasne, jasne!

– No to ja wówczas wykonałem telefon do „Mięśniaków” i zaraz mieliśmy pełno pięknych prostytutek. W tamtym czasie nie było z tym problemów, bo miałem pod sobą ze sto burdeli. Gdy pojawiły się dziewczyny, wpuściliśmy je wszystkie pod stół, piliśmy wódkę i graliśmy w kamienną twarz. Nigdy nie zapomnę, jak niektórzy się wykręcali, jak te im robiły loda. Mnie to nie ruszało, ja spokojnie jadłem śledzia i chuj, kamienna twarz. Przyzwyczajony człowiek do luksusu był – zapewnia świadek koronny.

– To nawet nie pytam, kto wygrał?

– Pierwszy odpadł rozgrywający, od razu zaczął dziwne miny strzelać. Potem pozostali, ja wytrwałem do końca z niewzruszoną twarzą – „Masa” nie pozostawia złudzeń.

Nie da się ukryć, że sukcesy pruszkowskiego klubu skończyły się wraz z zatrzymaniem Jarosława Sokołowskiego w 1999 roku.

– Wtedy miałem już inne problemy niż finansowanie klubu – wyjaśnia świadek koronny.

– Nie lepiej było zainwestować w triumf Znicza Pruszków w Champions League? – pytam ironicznie.

– Piłka mnie tak nie kręciła, wokół niej było zbyt wielu ludzi, w tym niechętnych nam działaczy. Mogliśmy co prawda ich wszystkich dojechać i ustanowić swoje zasady. Nie opłaca się jednak inwestować w coś, co nie daje zysków, a wymaga dużych nakładów.

Niewiele jednak brakowało, a dzięki „Masie” Pruszków miałby ekstraklasę bokserską.

– W 1999 roku siedzimy u Arka Fita, w tym czasie mój syn Mariusz chodził na boks do Piotrka Prokopa. Ten były bramkarz Znicza, prowadził w Pruszkowie szkółkę bokserską. Gadamy tak z Fitem, a on mówi: „Chodź, zrobimy ligę bokserską w Pruszkowie”.

– Dobra, ale mnie inna liga niż ekstraklasa nie interesuje – zgodził się Sokołowski, który dzięki Mazowszance Pekaes Pruszków przywykł do sportu na wysokim poziomie.

– Dwa telefony wykonałem i już wiemy, że jak kupimy kilku dobrych zawodników, to przebudują specjalnie dla nas ekstraklasę i się wpierdalamy do niej. To do kogo dzwonić? Kogo wziąć na szefa klubu? No to kręcę do Jurka Rybickiego. Zadzwoniliśmy do niego i przywieźli nam go do La Chucaraci.

– Słuchaj, będziesz szefem naszego klubu bokserskiego, ściągniesz najlepszych szkoleniowców, najlepszych bokserów. Ja za to zapłacę i robimy ekstraklasę – wspomina „Masa” – Zgodził się na to i ta szkółka ruszyła, to była jesień 1999 roku. Za chwilę mnie zamknęli i ekstraklasę bokserską w Pruszkowie chuj trafił. Jak mnie nie było, to nie miał kto tego finansować, a na początku roku mieliśmy ruszyć z ligą (…).

Janusz Szostak

Zobacz również: