W tej historii jest wszystko: ogromna fortuna, zdrada, narkotyki, skandaliczne umorzenie śledztwa i przede wszystkim dużo śmierci. Żadnej z nich nie można nazwać naturalną. W ciągu zaledwie trzech lat z życiem pożegnało się aż pięcioro członków jednej z najbogatszych rodzin Trójmiasta. Wszyscy w tajemniczych okolicznościach.

Miłosz Menard, nestor rodu, miał fach w rękach, znajomości i głowę do interesów. Zaczynał od piwnicy, gdzie otworzył warsztat rękodzieła artystycznego. Drogie, luksusowe pamiątki cenione były zwłaszcza wśród turystów odwiedzających Sopot.

Sympatyczny człowiek. Szczery. Do tego niezwykle pracowity.

– Zaczynałem w latach siedemdziesiątych, to był dobry okres. Szybko się dorobiłem – mówił, gdy spotkaliśmy się kilka lat temu. – Nauczyłem zawodu obu swoich synów. Też mieli do tego talent. Zwłaszcza starszy. Wprowadziłem ich do zawodu i również dorobili się fortun.

Wraz z szybkim wzrostem majątku pogarszała się kondycja jego żony Stefanii. Kobieta popadła w depresję, z której nie udało jej się wyjść do dziś. Nie potrafiły jej wyleczyć ani zagraniczne wyjazdy, ani prezenty, ani luksusowy dom w jednej z gdyńskich dzielnic. A to, co stało się w ciągu ubiegłych trzech lat, zupełnie dobiło jej psychikę.

Na początek samobójstwa

Pierwszy raz śmierć zawitała do rodziny w 2012 roku. Bogusław Menard, młodszy syn Miłosza, nie żył dobrze ze swoją małżonką Wiolettą. Kobieta również zachorowała na depresję. Większość swojego życia spędzała w jednym budynku. Na jednym piętrze prowadziła sklep z pamiątkami, na innym wiodła swoje życie rodzinne. Jej mąż więcej czasu poświęcał rozrywkom niż pracy, zostawiając wiele spraw na jej głowie.

– Boguś prawie cały czas spędzał na golfie. Interes był na barkach Wioli, a jeśli chciała się rozerwać, gdzieś wyjść na spacer, czy zjeść na mieście, to musiała brać synów albo wychodzić sama. Miała smutne życie – opowiada osoba z kręgu jej znajomych.

Wioletta odżywała tylko na zewnątrz. Wtedy na jej ustach pojawiał się uśmiech. Wychodziła jednak rzadko. Gdy po załamaniu psychicznym zaczęła przyjmować tabletki uspokajające, niemal zupełnie zamknęła się w sobie. Mąż się nie zmienił. Kiedy pewnego ranka trzeźwiał, kobieta otworzyła okno w mieszkaniu kamienicy, symbolicznie rozrzuciła róże wokół i wyskoczyła.

Wezwani na miejsce ratownicy medyczni zdołali przywrócić u niej czynności życiowe. Ale uderzyła głową w beton i jasne już było, że co najwyżej będzie tylko oddychać, gdyż mózg był praktycznie martwy. Bogusław podjął decyzję o odłączeniu małżonki od respiratora.

Czarna owca w rodzinie

Po raz drugi śmierć do Menardów przyszła w 2014 roku. Z oficjalnej wersji prokuratorskiej można wywnioskować, że niewidzialny człowiek zakradł się do willi Karola Menarda, starszego syna Miłosza, zabił go, po czym uciekł. Nie zostawiając ani jednego śladu biologicznego po sobie. Portretu pamięciowego niewidzialnego sprawcy też nie sporządzono.

Natomiast osoby, które nie wierzą w niewidzialnych ludzi, mają swoją, znacznie bardziej przyziemną wersję: Karola zabił jego syn Arkadiusz.

To bez wątpienia najbardziej niezwykła postać w całym rodzie. Arek bowiem nie reprezentował niczego, co by wskazywało na klasę rodziny, z której się wywodził.

– Czasem kupował kostkę masła – wspomina jeden z okolicznych handlarzy. – Zawsze każdy dziwił się, po co mu to masło. Aż w końcu go zobaczyłem jak staje na rogu uliczki, odwija to masło i zjada całą kostkę.

Jednak bardziej od masła młody Menard lubił jazdę luksusowymi samochodami i agresję. Do legendy przeszły historie, jak miał rzekomo łamać palce swojej własnej matce. Widywano go często z maczetą, kastetami i nożami. Czasem nosił przy sobie te przedmioty w ten sposób, aby wszyscy je widzieli. Nie każdy ma za to pewność, czy żółte papiery, które mu w końcu przyznano, były legalne.

Wiadomo, że kolegował się ze słynnym gangsterem Zacharem (zamordowano go w 2009 r.), i że policja podejrzewała go o handel narkotykami, przez co przeszukiwano co najmniej raz jego dom. Zarzutów nie usłyszał. Żadnych konsekwencji nie poniósł nawet wówczas, gdy w Gdyni brał udział w umyślnym rozjechaniu człowieka. Już wtedy zaczęły się rozprzestrzeniać plotki, że jest zupełnie bezkarny. Jednak nikt wówczas nie przypuszczał, że płazem może mu ujść nawet zabójstwo.

Byli tylko domownicy

Dysponujemy postanowieniem o umorzeniu śledztwa w sprawie śmierci Karola Menarda. Nawet na podstawie tych akt – w których nie uwzględniono wszystkich istotnych faktów, o jakich wiemy – można dojść do zupełnie innych wnioski niż te, które wysnuł prokurator umarzając śledztwo.

Sprawa była podejrzana od samego początku.

Gdy w położonej nad morzem willi pojawili się policjanci, przy zwłokach Karola byli już ratownicy medyczni. Denat był zimny, nie oddychał, jego ciało znajdowało się przy basenie. Obok można było dostrzec ślad jego krwi. Niewiele dalej siedziała zapłakana Daria Menard, żona ofiary, a blisko niej stał Arek w przemoczonym ubraniu. Twierdził, że znalazł martwe ciało ojca w wodzie i wyciągnął je na brzeg. Podano im leki uspokajające.

Rozpytywany przez mundurowych syn zmarłego patrzył na nich „spod łba”, po czym rozsiadł się na kanapie, położył nogi na stole i kopniakiem zrzucił szklankę na policjantkę, oblewając ją sokiem. Funkcjonariuszka zeznała, że czuła się wówczas zagrożona. W tym czasie nieustalona osoba zabrała kilka dowodów z okolic basenu i posprzątała jego okolice, usuwając również fekalia, które mogły być ważnym dowodem.

Najbardziej szokuje fakt, że to wszystko działo się wówczas, gdy na terenie posesji był prokurator, który mógł zwrócić uwagę, że dowody znikają mu niemal sprzed nosa. Jednak tego nie zrobił.

Przy wstępnych oględzinach zwłok znaleziono ranę na łopatce i otarcie biodra. Podczas sekcji odkryto wylewy w głowie, szyi i otarcia naskórka w kilku miejscach ciała. Stało się oczywiste, że Karol nie utopił się w basenie, tylko ktoś go pobił, a potem udusił.

Śledczy sprawdzili zapisy kamer, z których wynikało, że przez całą noc nikt nie wchodził na teren posesji, ani go nie opuszczał. Przebywały tam tylko cztery osoby: zamordowany Karol, jego małżonka Daria oraz ich dzieci: najukochańszy Arkadiusz oraz córka Sandra. Ta ostatnia dwukrotnie (dzień po dniu) zeznała, że to Arek zabił ojca, ale później te zeznania odwołała. Pozostała dwójka domowników konsekwentnie odmawiała składania jakichkolwiek wyjaśnień.

Natomiast na kostkach palców obu rąk Arka znaleziono zaczerwienienia. Stwierdzono również, że cierpi na schizofrenię paranoidalną, i że bezwzględnie wymaga leczenia psychiatrycznego, ponieważ stanowi poważne zagrożenie dla porządku prawnego. Dzięki tej opinii nie musiał uczestniczyć w czynnościach procesowych.

Podejrzany o zabójstwo Arek trafił do aresztu, podobnie jak – podejrzana o nieudzielenie pomocy mężowi i zacieranie śladów – jego matka. W tym czasie śledztwo wyniesiono poza Trójmiasto, bo okazało się, że najpierw prowadził je prokurator, który zna się z Darią. Dziennikarzom podano dwa różne rodzaje tej znajomości i do dziś nie wiadomo, która jest prawdziwa.

Umarzanie po pomorsku

Z Miłoszem Menardem, nestorem rodu, spotkałem się niemal miesiąc po morderstwie. Nie był jeszcze przesłuchany. Co było o tyle dziwne, że wówczas najlogiczniejszym powodem zbrodni były nieporozumienia rodzinne w domu jego syna Karola, o których senior wiedział bardzo dużo. Był przekonany, że współwinni śmierci byli jego wnuk Arek i synowa Daria.

 – Mówiłem synowi, aby zostawił żonę, ale nie chciał mnie słuchać – utyskiwał.

Dużo mówił o tym, jak musiał interweniować, gdy odkrył romans Darii z trenerem sportowym: – Karol skupiał się na pracy, a ona na rozrywkach, romansach i operacjach plastycznych – podkreślał. – Planowała skremować mojego syna już dwa dni po jego śmierci! Wyobraża pan sobie? Dobrze, że szybciej ją zamknęli.

Pobyt w areszcie okazał się jednak krótki. Wynajęty prawnik Mariusz Fajfunia szybko wyciągnął z aresztu Arka i Darię, po czym zaczął mówić dziennikarzom, że Karola mógł zamordować ktoś z zewnątrz domu.

Kilka miesięcy później prokuratura oficjalnie umorzyła śledztwo. Jak można wywnioskować z akt, śledczy nie byli w stanie określić, czy sporych gabarytów Karola mogła własnoręcznie zatłuc, i wrzucić jego zwłoki do basenu, szczupła Daria. Czy też zrobił to słynący z agresji, regularnie uczęszczający na siłownię Arkadiusz? Mimo, że miał zaczerwienia na palcach, wskazujące na możliwą bójkę z ojcem, i którego obciążyła wstępnymi zeznaniami jego siostra. Ostatecznie prokuratorzy nie rozstrzygnęli tej niezwykle skomplikowanej zagadki. Dlatego nikt nie usłyszał z powodu zbrodnię zarzutów i sprawa nie trafiła nawet do sądu. Rzekomo chory psychicznie Arek nie znalazł się też oczywiście na przymusowym leczeniu.

„Brak jest dowodu bezpośredniego pozwalającego na stwierdzenie sprawstwa podejrzanych. Nie ma na przykład zeznań naocznego świadka przestępstwa, bądź przyznania się podejrzanych do zarzutów” – napisał prokurator w uzasadnieniu.

Daria mogła teoretycznie zostać pociągnięta do odpowiedzialności przynajmniej z tytułu poplecznictwa, czyli pomagania w uniknięciu kary sprawcy przestępstwa. Ale nie usłyszała nawet tego zarzutu. Gdyż, po pierwsze: nie wiadomo czy to nie ona jest mordercą, a po drugie: ewentualny morderca – czyli Arek – i tak był rzekomo niepoczytalny, czyli w świetle prawa nie popełniłby przestępstwa, nawet jeśli to on zabił.

Życie po śmierci

Gdyby nie morderstwo Karola Menarda, i skandaliczne okoliczności śledztwa, to zapewne do dziś żyłoby pięć innych osób, które śmierć zabrała w kolejnych miesiącach.

Najpierw ofiarą padł nestor rodu Miłosz Menard. Od wielu lat chorował na wątrobę. Chociaż wcześniej niemal nigdy nie pił, to po śmierci swojego pierworodnego częściej sięgał po alkohol. Przez nerwy niemal całkowicie przestał spać. Ledwie dwa miesiące od pogrzebu Karola źle się poczuł, i położył się w łóżku. W tym samym pomieszczeniu, w którym umarli jego rodzice. Bogusław, jego drugi syn, nazywał je „umieralnią”.

– Nie kładź się tato w umieralni, bo sam zejdziesz – prosił półżartem.

Miłosz umarł dwa dni później, z powodu choroby trzustki.

Śmierć chyba chciała zachować równowagę, gdyż krótko potem zabrała także ojca Darii: – On wiedział co się stało i nie mógł z tym żyć. Powiesił się – mówi mi osoba blisko związana ze zmarłym.

Daria Menard, nie chodziła w żałobie.  Natomiast zadziwiająco szybko znalazła sobie nowego męża. Został nim młodszy o niemal 20 lat syn znanego, bogatego biznesmana. Według naszych informatorów ów mężczyzna miał być w bliskiej relacji z Darią, gdy nie była jeszcze wdową. To on miał być pierwszą osobą, która dowiedziała się o śmierci Karola, i to on miał wpaść na pomysł, aby po ojcobójstwie syn wrzucił ciało Karola Menarda do basenu. Uratował więc swojego przyszłego pasierba przed odpowiedzialnością.

Gdy już okazało się, że rodzina wyjdzie cało z morderstwa, pojawiła się idea, aby jeszcze na tym jeszcze zarobić. Daria wpadła na pomysł, by pozywać dziennikarzy, którzy mieli czelność opisać kulisy śmierci Karola. Nie o jakieś tam sprostowania, tylko od razu o milionowe odszkodowania. Nie znamy ani jednego przypadku, w którym by się to udało.

Kobiecie udało się jednak wygrać inną sprawę: przetarg na dzierżawę bardzo atrakcyjnie położonego lokalu w jednym z pomorskich miast: – Przez kilka miesięcy wszyscy o tym trąbili i mieli wątpliwości, czy ten przetarg był na pewno przeprowadzony w uczciwych warunkach – zdradza jeden z konkurencyjnych przedsiębiorców.

Zgon za zgonem

Dwóch kolejnych Menardów przywitało się ze śmiercią w tym roku. I to niemal w tym samym czasie oraz z podobnych powodów. Choć od zabójstwa Karola byli zagorzałymi wrogami i łączyła już ich tylko wzajemna nienawiść.

Bogusław, podobnie jak jego ojciec Miłosz, nie mógł pogodzić się z tym, że nikt nie odpowie za morderstwo. Walczył z Temidą o sprawiedliwość, jednak bez efektów. Walił głową w twardy trójmiejski mur, aż w końcu załamał się. Zaczął zbyt pochopnie inwestować w nietrafione interesy, a do tego przepuszczał pieniądze na prawo i lewo. Według naszych nieoficjalnych źródeł w nieco ponad rok roztrwonił prawie 6 mln zł. Potrafił wydawać po kilkadziesiąt tysięcy dziennie. Do tego jeździł pod wpływem alkoholu nowo niezwykle drogim samochodem i wdawał się w bójki. Swoją – trawioną coraz cięższą depresją – matkę Stefanię oddał do domu starców, a z resztą krewnych pokłócił się o pieniądze.

Na początku  tego roku próbował popełnić samobójstwo. Zostawił list pożegnalny. Ocalił go jednak znajomy.

Wrócony do życia Bogusław pomyślał, aby ratować swój stan finansowy. Z kolegą wyjechał do Indii, aby otworzyć tam biznes. Szło dobrze, aż nadeszła trzecia rocznica śmierci jego żony Wioletty. Wtedy nie wytrzymał i mocno przesadził z używkami.

Po trzech dniach zaniepokojony jego nieobecnością kolega poprosił właściciela wynajmowanego mieszkania o otwarcie drzwi.

 – Okazało się, że Boguś leży martwy. Wokół niego były porozrzucane zdjęcia Wioli. Musiał bardzo za nią tęsknić – wzdycha jego znajomy. – Niestety zaczął łączyć leki, które dał mu jakiś azjatycki znachor, z alkoholem. To musiało się tak skończyć. Za dużo było wokół niego śmierci. Chyba nikt by tego nie wytrzymał.

W Trójmieście mówi się, że ostatnią ofiarę rodu Menardów zabrał duch Bogusława. Przyszedł po osobę, którą obarczał winą za śmierć swojego brata Karola. Zabrał Arkadiusza, który odszedł szybko i niespodziewanie Młody mężczyzna oficjalnie zmarł z powodów krążeniowych. Nieoficjalnie przez dopalacze, które uwielbiał, i z którymi często eksperymentował.

Gdyby Trójmiasto było prawowitym miejscem, miałby co najwyżej dostęp do lekarstw w szpitalu psychiatrycznym, w którym od dawna powinien przebywać.

Po śledczych, którzy nie zdołali wskazać winnego zabójstwa Karola, nie przyszedł duch Bogusława. Czekają na kolejne, niesamowicie skomplikowane sprawy kryminalne, w których nie uda im się znaleźć żadnych bezpośrednich dowodów winy, i których nie będą mogli wyjaśnić.

Mikołaj Podolski

Nazwiska, imiona bohaterów, ich zawody, niektóre daty oraz lokalizacja niektórych zdarzeń zostały w artykule zmienione

 

Zobacz również: