fot.AG

Ta zbrodnia czeka na wyjaśnienie od blisko 27 lat. Tymczasem jej rozwiązanie powinno być proste i szybkie. Byłoby tak, gdyby nie zaniechania, zacieranie śladów oraz zmowa milczenia osób, które brały udział w jej przygotowywaniu.

 Nie zabija się wszak premiera (choćby byłego) dużego kraju europejskiego bez konsekwencji. Każde państwo i jego służby robią w takich sytuacjach wszystko, aby ująć morderców. W tej sprawie zrobiono wszystko, aby sprawców nie wykryć.

Gdy okazało się, że na ulicy Zorzy w Aninie doszło do zabójstwa Piotra Jaroszewicza i jego żony Alicji Solskiej, byłem na miejscu w pół godziny później. Potem, jako dziennikarz Expressu Wieczornego, przez kilka lat zajmowałem się tą sprawą: rozmawiałem z policjantami, prokuratorami, rodziną i sąsiadami Jaroszewiczów.

W tej sprawie całkowicie zbagatelizowano trop, który szybko mógł naprowadzić śledczych, zarówno na morderców, jak i ich zleceniodawców. O ile, śledczy nie byli tylko marionetkami w tej grze?

 Na miejscu zbrodni

Była środa rano, 2 września 1992 roku, gdy w komisariacie policji przy ulicy Skrzyneckiego zjawił się Jan Jaroszewicz i poinformował o zabójstwie swojego ojca – byłego premiera Piotra Jaroszewicza. O tym, że nie żyje Alicja Solska, wówczas jeszcze nie wiedział.

Jan Jaroszewicz nie mógł powiadomić policji o zbrodni telefonicznie, gdyż w domu jego rodziców kable były powyrywane i poprzecinane. Wsiadł więc do samochodu i pojechał na komisariat.

Tam, oficer dyżurny przyjął od niego zawiadomienie o śmierci ojca. Obok notatki o zgłoszeniu śmierci Piotra Jaroszewicza, pojawiła się osobista uwaga policjanta: „Nie widać po nim było oznak specjalnego zdenerwowania”.

Kilka lat później, gdy policjant ten zeznawał w sądzie jako świadek, stwierdził: – Ja, na miejscu tego pana nie byłbym tak spokojny.

12 września 1992 roku, po sporządzeniu notatki, oficer dyżurny komisariatu przekazał informację o morderstwie do KRP Praga Południe. Natychmiast na miejsce wyruszyła ekipa wywiadowców.

Na ulicy Zorzy w Aninie, czekał na nich Jan Jaroszewicz. Od wielu godzin telefonował do rodziców. Zaniepokojony ich milczeniem przyjechał 2 września do Anina, czerwonym hyundaiem, było około wpół do pierwszej w nocy.

Teraz ponownie wszedł do willi w towarzystwie policjantów. Po chwili okazało się, że nie żyje także Alicja Solska. Jan Jaroszewicz, na wieść o śmierci matki zasłabł.

Wkrótce na miejscu zjawiła się grupa dochodzeniowo – śledcza, technik kryminalistyki, specjalista od daktyloskopii i biolog.

Niewiele później i ja pojawiłem się w Aninie przed willą Piotra Jaroszewicza, na ulicy Zorzy 19. Stały tam już policyjne samochody, zjeżdżali się dziennikarze.

W tym czasie o zbrodni nie wiedział jeszcze Andrzej Jaroszewicz – starszy syn Piotra Jaroszewicza.

– Wtedy prowadziłem firmę w Gdańsku, przyjechałem rano do pracy, o godzinie chyba 8.30, było to 2 września – wspomina Andrzej Jaroszewicz – Doba minęła od zbrodni. Mieliśmy w pracy taki zwyczaj, że sekretarka rano przynosiła mi teczkę i kawę, i tego dnia mówi: „Szefie chciałam Ci powiedzieć smutną nowinę, podali w radiu, że Pańscy rodzice nie żyją”. Ja za telefon i dzwonię do żony. Ona nic nie wiedziała, o tym co wydarzyło się w Aninie. Oddzwoniła do mnie po 15 minutach, że dzwoniła do Janka i zastała go w Aninie, ale on ją uspokajał, że nic się nie stało. Ale ja, już w radiu usłyszałem komunikat o śmierci. Potem zapytałam Janka, dlaczego nie powiedział nam o śmierci ojca? On stwierdził, że prokuratorzy mu zabronili. Nie sądzę, aby prokuratorzy tak się zachowali. Cały świat już o tym wiedział, a on ukrywał to przed nami. O godzinie 10.00 wyjechałem do Warszawy, przyjechałem do Warszawy przed 14.00. Dopiero w Aninie dotarło do mnie, co się wydarzyło. Była masa ludzi na ulicy, a w domu policjanci, prokuratorzy.

 Zapis zbrodni

 Zbrodni dokonano w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 roku. Byłego premiera zaatakowano w salonie telewizyjnym na parterze. Potem napastnicy przenieśli Piotra Jaroszewicza na górę. Jego ciało znaleziono w gabinecie na pierwszym piętrze. Zwłoki znajdowały się na fotelu, w nienaturalnej pozycji. Szyja była związana rzemieniem, skręconym góralską ciupagą. Ponadto prawa ręka Jaroszewicza nie była skrępowana, być może w celu wskazania, albo podpisania czegoś. Gospodarzowi zadano wiele ciosów w głowę i klatkę piersiową, twardym narzędziem w rodzaju tłuczka do mięsa. Miał rozpiętą koszulę i mocno zakrwawiony tors. Wbijano mu w pierś korkociąg, przygaszano na nim niedopałki. A jednocześnie bandażowano mu głowę, podawano leki i wodę.

– Ojciec był bardzo maltretowany, bili go, cucili, przechodził bardzo ciężkie tortury, mocno cierpiał. Wytrzymał do końca – wspomina Andrzej Jaroszewicz Nie spałem, po tym co zobaczyłem, przez 2,5 tygodnia.

Mordercy maltretowali go prawdopodobnie od godziny 23.50, w dniu 31 sierpnia. Piotr Jaroszewicz umarł około 4.00, 1 września. Blisko półtorej godziny wcześniej zginęła Alicja Solska.

Dom był splądrowany. Ale w specyficzny sposób, jakby na pokaz, aby zasugerować rabunkowy motyw zbrodni. Wyważono drzwi sekretarzyka, z biblioteczki wyrzucono kartony ze zbiorami banknotów – żadnego nie zabierając. Nie została skradziona biżuteria, kolekcja znaczków pocztowych, cenne obrazy czy książeczki czekowe. Otwarta na oścież była szafa „Skarbiec”, a jej zawartość wyrzucona na podłogę. W metalowej szafie, przeznaczonej do przechowywania broni, brakowało sztucera Steyr Mannlicher.

Bandyci zadali sobie sporo trudu, aby zrobić bałagan w kuchni – wyrzucili na podłogę zawartość wszystkich szuflad i szafek. Tymczasem nie usiłowali (a może nie musieli) włamywać się do sejfu.

Z mieszkania zniknął jedynie damski zegarek „Schaffhausen”, dwie krótkie sztuki broni oraz unikatowy fiński nóż – podarowany przez ministerstwo obrony Finlandii.

Alicję Solską znaleziono w małej łazience (miała swoją, a Jaroszewicz swoją – większą). Leżała w wannie na kołdrze. Skrępowano jej ręce i nogi, a pod głowę podłożono poduszkę. Wyglądało to tak, jakby napastnicy zatroszczyli się, aby było jej wygodnie. Nie mogła się jednak z tych więzów uwolnić. Solska nie była maltretowana przed śmiercią.

– Dziwna sytuacja, związali ją i położyli w wannie, nikt jej nie maltretował. Jakby miała uniknąć śmierci? – dzieli się ze mną swoimi wątpliwościami jeden z policjantów obecnych wtedy na miejscu zbrodni – Być może potem zmieniły się warunki gry i ona musiała zginąć? Wtedy jednak nikt na to nie zwracał uwagi. Pod uwagę był praktycznie brany tylko jeden motyw: rabunek.

Przyjęto, że Solską zastrzelono ze sztucera Steyr Mannlicher. Jednak łuski od sztucera nie znaleziono. Ponadto, w tak małym pomieszczeniu jak łazienka, oddanie strzału ze sztucera mogłoby być fatalne w skutkach dla strzelającego. To niewątpliwie musiał być bardzo wprawiony strzelec.

Był bardzo ostrożny

Noc z 31 sierpnia na 1 września 1999 roku była deszczowa, wiał wiatr.

– Spałem już, gdy obudziło mnie szczekanie psa, a właściwie natarczywe ujadanie – powiedział mi, 2 września 1992 roku, sąsiad byłego premiera – Oni mają dużego czarnego sznaucera, ten pies jednak nigdy nie zachowywał się w ten sposób. Pies Jaroszewiczów był szkolony, wpuszczał do domu tylko około 30 osób, których zapachy znał.

Kobieta mieszkająca nieopodal willi Jaroszewiczów powiedziała mi, że około godziny 2 w nocy słyszała strzały: – Bałam się wyjść przed dom, gdyż tu często zdarzały się napady na przechodniów.

Sąsiedzi Jaroszewicza twierdzili, że był on wyjątkowo mało kontaktowym, ale bardzo opanowanym człowiekiem: – Żył praktycznie w izolacji, z nikim nie utrzymywał kontaktów. Czasami tylko pod dom podjeżdżały samochody. Przyjeżdżali jego synowie lub koledzy z dawnych czasów – opowiadała mi wówczas Krystyna Kwiatek, sąsiadka byłego premiera – Dwa miesiące temu widziałam, jak około północy przyjechał tu Gierek. Wcześniej przez kilka dni była u nich rodzina pani Alicji z Kanady.

Inni sąsiedzi także utrzymywali, że goście do Jaroszewiczów przyjeżdżali głównie nocą: On w dzień praktycznie nie wychodził, a pani Alicja przychodziła czasami do sklepu. Jaroszewicz nie wychodził na spacer z psem wcześniej niż o 23. Gdy ktoś szedł ulicą, to on szybko przechodził na drugą stronę. Kiedyś widziałam go nieogolonego, z dużym zarostem. Sprawiał wrażenie człowieka wystraszonego.

Sąsiad mieszkający naprzeciwko Jaroszewiczów powiedział mi, że wcześniej mieli gosposię, ale była to osoba spoza Anina i z nikim nie rozmawiała: Jakieś pięć lat temu ona odeszła i od tej pory, raz w tygodniu przychodził ktoś do sprzątania.

W dzień po zabójstwie rozmawiałem także z księdzem Wiesławem Kalisiakiem, ówczesnym proboszczem parafii pod wezwaniem Matki Bożej Królowej Polski w Aninie. Powiedział mi, że z Jaroszewiczem zetknął się dwukrotnie: Pierwszy raz spotkałem Piotra Jaroszewicza w jego gabinecie w Alejach Ujazdowskich. Miałem wówczas poważne problemy z załatwieniem blachy na pokrycie kościoła. Następnego dnia, po wizycie u premiera, miałem telefony z kilku hut. Drugi raz spotkałem go na jego posesji, gdy pracował w ogródku. Powiedział mi, że to dla niego najlepszy relaks i odpoczynek. Nie, do kościoła nie chodził.

Zdaniem osób, które dobrze znały Jaroszewiczów, w grę nie wchodził napad rabunkowy: – Tu wokół mieszka wiele znacznie majętniejszych osób. Stanowiących łatwiejszy i lepszy cel napadu.

 Wypuścili zabójców

 – W domu nie było żadnych śladów włamania. Nic wartościowego nie zostało skradzione. Mordercy nie zabrali złota czy obrazów, zginęło tylko kilka zegarków – mówił Andrzej Jaroszewicz.

– Mordercy zabrali notatki ojca, nie ma ich w domu – tak mówił zaraz po wykryciu zbrodni Jan Jaroszewicz. Potem jednak dodał, że z domu zginęło 3000 dolarów, które dzień wcześniej oddał ojcu. I zapewne w tym momencie śledczym ulżyło, mieli bowiem motyw rabunkowy a nie polityczny.

Do domu przy ulicy Zorzy 19 nie było łatwo się dostać. To solidna przedwojenna willa, wybudowana przez holenderską rodzinę Lotte. Po wojnie rząd oddał ją do dyspozycji Juliana Tuwima, który wrócił ze Stanów Zjednoczonych. Na początku lat 60. zamieszkał tu Piotr Jaroszewicz. Od tego czasu willa była zawsze dobrze strzeżona. Zaś w stanie wojennym przed domem stało zawsze kilka milicyjnych „suk”. W latach 90. nikt nie widział tam już jednak żadnej obstawy. Znikła wraz ze starym ustrojem.

Znając ostrożność Jaroszewiczów, trudno przypuszczać, aby wpuścili do domu obcą osobę. Klucze do domu mieli tylko oni i syn Jan. Nie miał ich natomiast Andrzej Jaroszewicz.

Niepożądany gość mógł się tu dostać jedynie przemocą. Jednak, gdy dzień po zbrodni oglądałem z zewnątrz dom, nie zauważyłem nigdzie śladów włamania. Również policjanci i prokuratorzy nie potwierdzali, aby do niego doszło. Pomimo oględzin przez licznych (a być może zbyt licznych) śledczych, nie znaleziono odpowiedzi, w jaki sposób zabójcy dostali się do domu Jaroszewiczów.

W kilka dni po zbrodni wróciłem na ulicę Zorzy 19, szukać odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób zabójcy weszli do domu byłego premiera?

Na ulicy jest pusto, pod domem stoi jednak policyjna nysa, a na podwórku polonez. Na bramie ktoś zawiesił wiązankę czerwonych kwiatów. Dzwonię, po kilku minutach drzwi otwiera mi cywil, odmawiając jakichkolwiek informacji. Jednak udaje mi się z niego wydobyć, że na miejscu zbrodni znaleziono wiele śladów, które mogą pomóc w wykryciu sprawców. Jak ustaliłem, były to m.in. ślady chińskiego trampka „Double Coin” oraz odciski palców. Do dziś ślady te nie naprowadziły na trop zabójców. Wtedy jednak wydawało się, że rozwiązanie tajemniczej zbrodni jest na wyciągnięcie ręki.

Próbuję sprawdzić, jaką drogą mordercy dostali się na teren posesji Jaroszewiczów. Obchodzę hektarową działkę. Przedostanie się na jej teren, nie powinno stanowić problemu nawet dla dziecka. Jednak, aby dostać się do willi, należałoby sforsować kraty w oknach lub wdrapać się na piętro, co także wykluczyli śledczy.

Oczywistym jest, że mordercy zostali wpuszczeni do domu, a być może byli nawet wcześniej do niego zaproszeni, przez któreś z małżonków?

Ta zbrodnia na pewno nie była dokonana na tle rabunkowym. Bandyci mieli w zasięgu rąk wiele cennych przedmiotów, jednak nie wzbudziły one ich zainteresowania. Przyszli tu w konkretnym celu. Interesowały ich dokumenty będące w posiadaniu Piotra Jaroszewicza. Dokumenty, kompromitujące dla wielu wpływowych osób. Mordercy dokładnie wiedzieli, po co przyszli. Piotr Jaroszewicz nie wiedział, jakie są intencje nocnych gości.

Niestety w czynnościach śledczych na miejscu zdarzenia popełniono dziesiątki szkolnych uchybień. Zignorowano między innymi zeznania świadka, który twierdził, że widział, jak z willi – 1 września nad ranem – wychodziła kobieta i dwóch mężczyzn. Tego wątku nikt nie podjął. Prawdopodobnie odjechali czerwonym polonezem, który był widziany na ulicy w pobliżu domu Jaroszewiczów, w nocy z 31 sierpnia na 1 września. Jak ustaliłem, ten sam samochód widywano przez kilka dni – przed zbrodnią – w okolicy domu byłego premiera.

Mordercy na pogrzebie?

 Pogrzeb Piotra Jaroszewicza i Alicji Solskiej, ściągnął na Cmentarz Komunalny (dawny Wojskowy) tłumy. Wśród żałobników pojawili się policyjni wywiadowcy. Wnikliwie obserwowali wszystkich uczestników pogrzebu. Licząc zapewne na to, że pojawią się tam także mordercy. Czy zabójcy przyszyli na pogrzeb swoich ofiar? Tego nie wiem, i nie wie tego policja, mimo skrupulatnej obserwacji żałobnego konduktu.

Był natomiast Edward Gierek z żoną Stanisławą, towarzyszył im Jan Szydlak (w latach 1976–1979 wicepremier). W Domu Pogrzebowym Gierkowa serdecznie przywitała się z mieszkająca w Kanadzie córką (ta wydawała się jakby obojętna) Alicji Solskiej. Edward Gierek witał się z nielicznymi żałobnikami. Nie przywitał się jednak z Wojciechem Jaruzelskim. Już wtedy pojawiły się spekulacje, że to autor stanu wojennego mógł mieć związek z mordem w Aninie. Obok Jaruzelskiego stali: Jerzy Urban, Leszek Miller, Aleksander Kwaśniewski i Mieczysław Rakowski.

Zaś wartę przy trumnie pełnili: Edward Gierek, Edward Babiuch, Józef Czyrek, Władysław Kruczek, Tadeusz Wrzaszczyk, Mieczysław Jagielski, Józef Kępa, Józef Pińkowski, Stanisław Kociołek – stara gwardia partyjnych towarzyszy.

Warty wyznaczał Aleksander Kopeć (były wicepremier), główny organizator uroczystości pogrzebowych, i to on a nie Gierek przemawiał nad grobem. Kopeć przypomniał zebranym, że żyją w państwie prawa, i że on wierzy, iż to państwo prawa doprowadzi do postawienia sprawców mordu przed obliczem sprawiedliwości: – Historia oceni, które z zarzutów wobec niego pozostaną prawdziwe – powiedział między innymi o Jaroszewiczu.

– Mam pretensję, że ojca nie pochowano z honorami należnymi premierowi, że nie miał pogrzebu wojskowego. Ojciec był wielkim patriotą, szedł do Polski z dalekiej Syberii, trafił do wojska do oddziału Berlinga. Przeszedł od Lenino do Berlina. Miał stopień generała. Był osiemnaście lat wicepremierem, dziesięć lat premierem. Czy nie zasłużył sobie na wojskowy pogrzeb? – pyta dziś retorycznie Andrzej Jaroszewicz.

Od dnia zbrodni pojawiały się liczne spekulacje na temat jej motywów. Od początku sugerowano działania KGB lub zemstę polityczną. Mówiło się wówczas, że następny do odstrzału będzie Edward Gierek. Niektórzy dziennikarze niepokoili się o bezpieczeństwo, mieszkającego także w Aninie, Edwarda Babiucha (premier w 1980 roku). Pytali go, czy nie boi się podobnej zemsty ze strony KGB lub agentów innych wywiadów.

Jednak śledczy od początku na poważnie pod uwagę brali jedynie pospolity bandycki napad. I wydaje się, że chcieli koniecznie na ten trop skierować śledztwo.

„Zbrodni na tle politycznym wydarzyło się w Polsce niewiele (…). Natomiast zabójstw starszych ludzi, mieszkających samotnie, a uchodzących za zamożnych, było w Warszawie w ciągu ostatnich lat kilkanaście. Niektóre z nich miały nawet podobne cechy, a ich sprawcy nie zostali wykryci do dziś…” – padały wyraźne sugestie, w wydawanym przez Komendę Główną Policji Magazynie Kryminalnym 997.

Tymczasem oficjalnie prokurator Zbigniew Żelaźnicki zdawał się nie ograniczać do wątku rabunkowego: – Żadnego motywu tej zbrodni nie można wykluczyć – mówił wówczas.

– Wyniki ekspertyz, jakie wpłynęły w ostatnich dniach, wydają się potwierdzać naszą hipotezę, co do liczby sprawców i sposobu dostania się do willi. Są podstawy, aby twierdzić, iż zbrodni nie dokonała jedna osoba. Jest pewna grupa osób, którą się interesujemy – stwierdził, w niemal dwa lata po zbrodni, prokurator Zbigniew Goszczyński.

Nie ulega wątpliwości, że w pierwszej fazie śledztwa dopuszczono się wielu zaniedbań i przeoczeń, a wiele śladów po prostu zadeptano lub zignorowano. Niefrasobliwość śledczych była wielka. Zlekceważono m.in. sposób wiązania ofiar oraz fakt, że jednocześnie znęcano się nad Piotrem Jaroszewiczem i podawano mu lekarstwa. Nie brano pod uwagę przyzwyczajeń gospodarzy domu, sugestii rodziny.

– Miałem przewagę nad śledczymi, ponieważ znałem ojca, pewne sprawy mogłem wyczuć, na przykład przyzwyczajenia ojca – wspomina Andrzej Jaroszewicz Uderzyła mnie natomiast wówczas duża ilość funkcjonariuszy, prokuratorów i innych ludzi, którzy swobodnie chodzili po całym domu, jakby go zwiedzali. To wyglądało tak, jakby nikt nie panował nad tym śledztwem.

 Błędny trop

 Dopiero w kwietniu 1994 roku, Zenon Smolarek – ówczesny komendant główny policji – powołał specjalną grupę policyjną, która miała znaleźć morderców. Na jej czele stał Ryszard Wojaczyk, legendarny poznański policjant, który wsławił się ujęciem nekrofila grasującego na poznańskich cmentarzach oraz zatrzymaniem złodziei sarkofagu świętego Wojciecha z Bazyliki Archikatedralnej w Gnieźnie.

Ryszard Wojaczyk zmarł w 2010 roku. Jednak w 1995 roku przez kilka dni byłem z nim w Sudetach. Wtedy dużo rozmawialiśmy o zbrodni w Aninie.

– Śledztwo w sprawie morderców państwa Jaroszewiczów było najważniejszym w moim życiu – mówił mi Wojaczyk – Moi poprzednicy zrobili wiele błędów w fazie wstępnej. Niektórych nie sposób już było odwrócić.

Wojaczyk twierdził, że istotna dla śledztwa okazała się ekshumacja sznaucera Jaroszewiczów. „Remus” był bardzo przywiązany do zamordowanych. Jednak tuż po zbrodni zniknął, gdy wrócił po pewnym czasie, był jakiś nieswój i niebawem zdechł. Nikogo to nie zdziwiło, nikt się tym nie interesował, gdyż kynolodzy twierdzili, że to naturalna reakcja na śmierć właścicieli. Wojaczyka to jednak nie przekonywało. Trochę nieformalnie, zakradł się do ogrodu Jaroszewiczów i odkopał psa. Sekcja wykazała, że zwierzę zostało ogłuszone potężnym ciosem.

W tym samym czasie, Ryszard Wojaczyk trafił w Aninie do domu samotnie mieszkającej 74-letniej kobiety. 19 maja 1992 roku był na nią napad. Do jej mieszkania wtargnęło dwóch bandytów, którzy zabrali cenną biżuterię. Kobieta była też torturowana. Na miejscu napadu widziano syrenę bosto na numerach z Mińska Mazowieckiego.

Tak Wojaczyk trafił na trop Wacława K., pseudonim „Niuniek”, do którego należał samochód, oraz jego kompanów. W kwietniu 1994 roku prokuratura aresztowała podejrzanych: Wacława K., Jana K., ps. „Krzaczek” i Henryka S., ps. „Sztywny”. Szef tej grupy Krzysztof R., ps. „Faszysta”, w tym czasie już siedział w areszcie. Gdyż zabił nożem mężczyznę, który wtrącił się do kłótni między nim a jego konkubiną Jadwigą.

Cała czwórka pochodziła z Mińska Mazowieckiego. W domu „Niuńka” znaleziono fiński nóż, taki sam, jaki zginął z willi Jaroszewiczów. Wacław K. twierdził, że nóż kupił na bazarze.

Główną rolę w bandzie odgrywał „Faszysta”. Ten syn milicjanta wielokrotnie przechwalał się, że jednym ciosem „uspokajał” najgroźniejsze psy.

– To jest wyjątkowo niebezpieczny człowiek, nieobliczalny i wysportowany. Imponuje mu filmowy „Rambo” – mówił mi jeden z mińskich policjantów – Sam bałbym się do niego pojechać.

Krzysztof R. wsławił się jako przywódca buntu więźniów w Zakładzie Karnym w Czarnym, w 1989 roku. Przez lata miał wyjątkowe poważanie wśród recydywy.

– Gdy pytałem go o sprawę Jaroszewiczów, to milczał – wspominał Ryszard Wojaczyk – Natomiast bardzo chętnie rozmawiał na inne tematy. Jest bardzo elokwentny.

Nie do końca jednak „Faszysta” unikał tematu zbrodni w Aninie. Byłem jedynym dziennikarzem, z którym Krzysztof R. korespondował z więzienia. Pisał do mnie m.in.: „Kto zabił Jaroszewiczów? Na pewno nie recydywa. Morderców trzeba szukać w jego mrocznej przeszłości. To jest tajemnica, którą zabrał do grobu. Tak mroczna, jak droga do piekła…”. „Faszysta” pisał także do mnie, że domaga się przesłuchania w stanie hipnozy. Było to efektem tego, że wcześniej został poddany badaniom wariografem. Wtedy – początkujący w tej specjalizacji – biegły stwierdził, że prawdopodobieństwo, iż to właśnie podejrzani dokonali tej zbrodni, wynosi 9 (w skali od 0 do 10). Prokurator Artur Kassyk, powołując się na ten dowód stwierdził, iż z testów na wykrywaczu kłamstw wynika, że oskarżeni mogli dokonać morderstw. Wobec czego „Faszysta” zażądał przesłuchania w stanie hipnozy. Na co nie chciała zgodzić się prokuratura. W styczniu 1995 roku „Faszysta” napisał do mnie: „Ja mam czyste sumienie i nie obawiam się żadnej hipnozy, to może oni się tego obawiają? Bo ze świadomości można wymazać wszystko, ale nie z podświadomości. A tak prywatnie, do pana wiadomości, to mam to w wszystko w nosie, bo nie ja ich pomordowałem”.

21 października 1996 roku, w Sądzie Wojewódzkim w Warszawie rozpoczął się proces oskarżonych o zabójstwo Jaroszewiczów. Głównym dowodem w sprawie miało być zeznanie konkubiny Krzysztofa R., która zeznała, że on i Wacław K. planowali napad na „starego pryka z Anina”. Jednak w czasie rozprawy kobieta odmówiła zeznań i zakomunikowała, że w czasie śledztwa zmuszono ją do obciążenia konkubenta.

Żaden z podejrzanych nie przyznał się do winy.

– Nie jestem najemnikiem Mosadu ani KGB, co sugeruje syn zamordowanych, Andrzej Jaroszewicz – mówił podczas rozprawy „Faszysta” – To on może mieć coś wspólnego z tymi zabójstwami. Odziedziczenie spadku rozwiązałoby jego problemy finansowe.

Krzysztof R. wnioskował wówczas (bezskutecznie), aby pozbawić Andrzeja Jaroszewicza prawa występowania w procesie jako oskarżyciel posiłkowy. Twierdził, że syn byłego premiera sugerował w wywiadach prasowych, że morderstwo ma podtekst polityczny, a oskarżeni działali na zlecenie Mosadu lub KGB.

– Gdybym to ja zabił Jaroszewiczów, to nikt z moich wspólników nie przeżyłby tego – zapewniał „Faszysta” – Jaroszewiczów zabili esbecy, a to dochodzenie to bzdura – niemal krzyczał.

Prawdziwy zwrot w  procesie nastąpił, gdy Andrzejowi Jaroszewiczowi ponownie okazano nóż fiński, który miał należeć do jego ojca.

Nie mogłem wtedy zeznać, że to jest ten sam nóż, który mój ojciec dostał od prezydenta Finlandii – wyjaśnia dzisiaj syn premiera – Wiedziałem, że do Polski trafiło 16 takich noży, dlatego powiedziałem, że on jest taki sam.

Proces zakończył się w 2000 roku prawomocnym uniewinnieniem oskarżonych. Po latach cała czwórka dostała po 40–50 tysięcy złotych odszkodowania za niesłuszne aresztowania.

Jednak prawdopodobnie gang „Faszysty” był w willi Jaroszewiczów, ale już po dokonaniu zbrodni. Taką wersję wydarzeń przedstawił mi klika lat temu Ryszard Wojaczyk. Gdy rabusie zobaczyli, co się wydarzyło, pospiesznie uciekli zabierając ze sobą to, co mieli pod ręką.

Wojaczyk wiedział, że „Faszysta” i jego ludzie nie mieli związku ze zbrodnią. Ale śledczy potrzebowali znaleźć winnych. Więc kurczowo trzymali się wersji o złodziejach, którzy stali się okrutnymi mordercami.

Śmiertelna wiedza

Niewątpliwie mordercy przyszli po dokumenty lub informację, którą chcieli uzyskać od Jaroszewicza.

– On mógł zginąć, zarówno ze względu na swoją wiedzę, jak i niewiedzę. Dlaczego ona zginęła, nie wiem – mówi osoba blisko zaprzyjaźniona z rodziną Jaroszewiczów.

Dotychczas pojawiły się trzy wersje, o jakie to dokumenty mogło chodzić.

Redaktor Bohdan Roliński twierdził, że Jaroszewicz dowiedział się od Karola Świerczewskiego o tzw. „matrioszkach”, czyli radzieckich agentach, którzy pełnią funkcję sobowtórów ważnych polskich polityków. Jaroszewicz miał ponoć mieć wiedzę na temat konkretnych „matorioszek” w polskiej polityce. I dlatego zginął. Wersja ta jest mało prawdopodobna, gdyż ewentualne „matrioszki” – w dniu śmierci Jaroszewicza – zapewne były już na tamtym świecie, lub bardzo blisko. Nic im już nie mogło zagrażać.

W 2007 roku Biuro Wywiadu Kryminalnego Komendy Głównej Policji stwierdziło, że zabójstwo Jaroszewiczów miało związek z archiwum hitlerowskim, którego część Jaroszewicz zatrzymał w Radomierzycach w 1945 roku, gdzie dotarł wraz z Tadeuszem Steciem i generałem Jerzym Fonkowiczem. Według analityków policyjnych, dokumenty te trafiły do prywatnego archiwum Jaroszewicza i zawierały informacje kompromitujące polityków i biznesmenów z wielu państw. Za tą wersją miałyby przemawiać tajemnicze okoliczności śmierci Tadeusza Stecia, Jerzego Fonkowicza i samego Piotra Jaroszewicza.

To hipoteza, moim zdaniem daleka od prawdy, ale jest znacznie wygodniejsza dla zleceniodawców morderstwa byłego premiera. Kto bowiem, będzie ścigał mścicieli strzegących mrocznych tajemnic hitlerowskiego archiwum? Pomysł dobry na film sensacyjny, ale nie na rozwiązanie tej zbrodni.

Znacznie bliższa prawdy może okazać się wersja, że w archiwum Jaroszewicza znajdowały się dokumenty obciążające Wojciecha Jaruzelskiego, Czesław Kiszczaka i innych polityków z lat osiemdziesiątych.

Wątek ten pojawił się podczas procesu bandy „Faszysty”. Zeznający wówczas jako świadek Aleksander Kopeć, zeznał, że Piotr Jaroszewicz w 1981 roku pokazał mu teczkę, w której było około 50-70 stron dokumentów. Nigdy wcześniej niepublikowanych. Był tam m.in. raport o proteście robotników z Radomia w czerwcu 1976 roku, materiały o kulisach VIII zjazdu PZPR, dokumenty o strajku w Lublinie w 1980 roku. Kopeć stwierdził, że: – Były to dokumenty naganne dla pewnych osób.

Świadek nie chciał jednak ujawnić, kogo ma na myśli. Zeznał jednak, że Jaroszewicz, z którym przyjaźnił się od lat, pisał na maszynie pamiętnik. Miał on około 1800 stron objętości. Były premier chciał ponoć, aby wydano go dopiero po jego śmierci. Jednak pamiętnika nigdy nie odnaleziono.

Gdy pytam Andrzeja Jaroszewicza, czy wie, o jakie dokumenty mogło chodzić mordercom, odpowiada: – Wiele razy pytałem ojca, czy ma jakieś dokumenty, które dla innych mogłyby być niewygodne. Odpowiadał mi niezmiennie, abym dla własnego bezpieczeństwa nie pytał go o to nigdy.

Oni zaraz przyjdą tu

 Nikt ze śledczych nie szukał jednak tajnych dokumentów, o których istnieniu mówiło wielu świadków. Śledczych nie zainteresował też wątek rodzinny. Wychodzono z założenia, że Jaroszewiczowie byli zgodną rodziną, zatem nie próbowano szukać ewentualnych konfliktów. Choć ich nie brakowało.

Na miesiąc przed tragedią, z Kanady do Anina przyjechała z dziećmi córka Solskiej Hanna. Solska uwielbiała swoje wnuki. W tym czasie Andrzej Jaroszewicz wyjechał do rodziny we Włoszech. Po powrocie odwiedził ojca i macochę. Było to w piątek, 28 sierpnia: – Wtedy ostatni raz widziałem ich żywych. Zastałem w domu lodowatą atmosferę, jaka nigdy wcześniej nie miała tam miejsca. Czułem, że coś jest nie tak.

Andrzej Jaroszewicz nie chce wchodzić w szczegóły. Wspomina jedynie, że pod koniec wizyty zapytał, kiedy może przywieźć prezenty, które ma dla nich z Włoch. Zaś Alicja Solska odpowiedziała pospiesznie, że tylko nie w poniedziałek (31 sierpnia), ale innego dnia – tak.

W poniedziałek do Kanady odlatywała córka i wnuki Solskiej. To by mogło tłumaczyć, że nie chciała planować żadnych spotkań na ten dzień. Jednak tym razem nie odprowadziła ich na lotnisko, co zawsze robiła. Została w domu, co było bardzo dziwnym zachowaniem.

Zaskakującym był też fakt, że tego dnia (poniedziałek, 31 sierpnia) nie wpuszczono do domu Tadeusza Wrzaszczyka (byłego wicepremiera). Mimo że w tym dniu był umówiony z Piotrem Jaroszewiczem.

Wyglądało to tak, jakby na kogoś czekano. Na kogoś, dla kogo rezygnuje się z własnych przyzwyczajeń i planów. Czy ktoś w tym domu wiedział, jaka to będzie wizyta?

– Braliśmy pod uwagę także udział rodziny w zbrodni, ale to szybko upadło. Nikt tym na poważnie się nie zajmował – mówił mi przed laty jeden ze śledczych – Chociaż ja czułem, że może być jakieś drugie dno tej sprawy, że ci ludzie mogą sporo wiedzieć. To nie była idealna rodzina. Nie zauważyłem, aby Jan przejmował się śmiercią ojca. Jednak na wieść o śmierci matki zasłabł. Tak, jakby był przygotowany na śmierć ojca, a na matki nie.

Warto przypomnieć, że Jan odmówił policji ujawnienia zawartości tajemniczej wiśniowej  kasetki, która była w sejfie, i którą zabrał bez czyjegokolwiek sprzeciwu.

Były dwa protokoły otwarcia sejfu. Pierwszy z 4 września i drugi protokół, sporządzony kilkanaście dni później. W pierwszym zapisano po kolei, co było, m.in. „pudełko z białymi kamieniami” (brylanty). Natomiast w drugim protokole już nie było „pudełka z białymi kamieniami”.

Zastanawiające jest również, że nie odnaleziono testamentu Piotra Jaroszewicza, chociaż wiadomo, że istniał. Nikt go nie szukał. Był tylko testament Solskiej, w którym wydziedziczony został Andrzej Jaroszewicz.

W tej sprawie rzeczą charakterystyczną jest, że sprawcy działali jak agenci ze służb specjalnych. Z jednej strony stworzyli pozory napadu rabunkowego, ale nie zostawili śladów. Torturami wyciągali informacje. Zaś, podwójne zabójstwo stało się koniecznością.

Jeszcze wiele lat po zbrodni, jej mocodawcy skutecznie zacierali ślady. W rękach policji były trzy odciski palców: z ciupagi, okularów słonecznych leżących na biurku byłego premiera i z szafy w jego gabinecie. Żaden nie należał do zamordowanych, członków ich rodziny, znajomych czy też do śledczych. W 2001 roku wprowadzono system automatycznej identyfikacji odcisków palców, pojawiła się zatem szansa na identyfikację śladów. Czekano z tym cztery lata! Gdy jednak w 2005 roku postanowiono wrócić do sprawy, okazało się, że z akt, które policja dostała z warszawskiego sądu, znikły folie daktyloskopijne z tymi śladami! Jak to się stało, tego nikt nie wyjaśnił. Nikogo w tej sprawie nie ukarano, nie przeprowadzono również śledztwa.

Wydaje się, że po niefortunnym procesie bandy „Faszysty”, organy ścigania skapitulowały i nie chcą podejmować ponownie próby rozwiązania tej mrocznej tajemnicy

– Sprawa jest prawomocnie zakończona przed sądem. Uniewinnieniem – stwierdza prokurator Przemysław Nowak, z Prokuratury Okręgowej w Warszawie – Tak więc, akta sprawy są w sądzie i nie wiem, jaki jest ich los. Prokuratura nie planuje wznowienia śledztwa w tej sprawie – zaznacza prokurator Nowak.

To, że zatrzymano i potem uniewinniono przypadkowe osoby, nie wystawia prokuraturze najlepszej oceny i nie zwalnia jej też z postawienia przed sądem zabójców.

Zastanawia też fakt, czemu część dokumentów w sprawie zbrodni w Aninie została utajniona na 30 lat?

Budzi moje wątpliwości fakt, że służby specjalne oficjalnie zaprzeczały, aby badały sprawę zbrodni w Aninie. Jeśli by tak było, to źle o nich świadczy. Ginie były premier i służby to lekceważą?

– Jestem pewien, że zajmowały się tym nie tylko polskie służby – mówi były oficer kontrwywiadu – Wokół tej sprawy chodziło też KGB, Mosad oraz CIA. Oni po prostu chcieli wiedzieć, co się stało i kto za tym stoi. I zapewne się dowiedzieli.

Jestem pewien, że w Polsce, i nie tylko w Polsce, żyje jeszcze co najmniej kilkanaście osób, które mają wiedzę na temat tego, co stało się w Aninie.

– Moim zdaniem, zbrodnia ta znajdzie kiedyś swoje rozwiązanie – mówi w rozmowie ze mną były współpracownik Piotra Jaroszewicza W tym maczały palce służby. Być może ktoś z rodziny też ma wiedzę o tym, co tam zaszło. Podejrzewam, że wiedział o tym Jaruzelski, pewnie Kiszczak może coś wiedzieć? Dużo ludzi jeszcze żyje, jest szansa, że się ktoś przełamie i poznamy prawdę. Według mnie wyjaśnienie zbrodni w Aninie powinno stać się częścią polskiej racji stanu.

 Janusz Szostak

 

Reportaż z 2014 roku

 logo REPORTER

Zobacz również: