Gdy w sierpniu 1996 roku policja zatrzymała Kazimierza U. – statecznego rencistę z Hrubieszowa – podejrzanego o gwałt i zabójstwo 36 –letniej kobiety, społeczeństwo odetchnęło z ulgą. Niemal wszyscy wierzyli, że wreszcie udało się złapać seryjnego mordercę, który w bestialski sposób gwałcił i mordował głównie staruszki. Niecały rok później znaleziono kolejne zwłoki. Oznaczało to, że zwyrodnialec jest nadal na wolności. I nadal poluje.

Młody, postawny (183 cm wzrostu), całkiem niebrzydki. Fizjonomia Mariusza Sowińskiego  nie licuje ze zbrodniami, jakich się dopuścił. Chłopak jakich wielu – pomyślałby każdy na jego widok.

Nic dziwnego, że sąsiedzi, mieszkańcy jego rodzinnych Stefankowic (małej wioski pod Hrubieszowem leżącej tuż przy granicy polsko – ukraińskiej) nie mogli uwierzyć, że chłopczyk, który bawił się z ich dziećmi, chodził z nimi do szkoły, wyrośnie na seryjnego mordercę, jakich mało.

Sowiński przez swoje zbrodnie zapisał się w annałach kryminalistyki, jego przypadek (dewiację seksualną) w celach naukowych dogłębnie badali psychiatrzy z Akademii Medycznej w Lublinie. A media ochrzciły go „wampirem ze Stefankowic”.

Preferował staruszki

 Mordował raz do roku. Pierwszą jego ofiarą była 63 –letnia Zofia K. z jego rodzinnej wioski.

9 października 1994 roku, gdy miał niespełna 18 lat, rozpoczął pracę na składzie buraczanym w sąsiedniej miejscowości. Po zakończonej zmianie, wspólnie z kolegami wypili parę głębszych. Wracając w nocy do domu, przechodził obok posesji Zofii K. Znał ją. W jej mieszkaniu odbywały się lekcje religii, na które uczęszczał będąc uczniem podstawówki. Zazwyczaj, gdy był pod wpływem alkoholu, odczuwał silne pobudzenie seksualne. Tak było i tym razem. Postanowił więc zaspokoić swoje chore żądze. Zapukał do domu samotnie mieszkającej kobiety.

-Kto tam? – zapytała.

-To ja, Mariusz Sowiński – grzecznie odpowiedział, a kobieta nie przeczuwając niczego złego – znała go przecież od małego – spokojnie otworzyła drzwi. Nawet nie zdążyła zapytać czego chce o tak późnej porze, gdy została zaatakowana. Była bardzo drobna i niziutka. Nie miała najmniejszych szans w starciu z rosłym facetem. Złapał ją za szyję i zaczął dusić aż straciła przytomność. Potem nieprzytomną zawlókł do pokoju, cały czas ściskając za szyję. Następnie rozebrał do naga i brutalnie zgwałcił na wersalce.

Gdy już było po wszystkim, dla zatarcia śladów zbrodni, wrzucił ciało do studni.

– Byłem spokojny, rozluźniony. Nie żałowałem, że ją zabiłem. Wychodząc od niej miałem zakrwawione ręce, bo najpierw wkładałem jej palce, później członka – relacjonował policjantom.

Następnego dnia sąsiadki zaniepokojone nieobecnością Zofii. K, zaczęły jej szukać. I znalazły.

Kolejny raz zapolował 26 listopada 1995 roku. Tego dnia był na zabawie w Teratynie. Z imprezy, na której razem z kumplami ostro popijał, wracał na piechotę przez Kułakowice. Zauważył światło dobiegające ze stojącego na uboczu domku. Alkohol szumiał mu w głowie, wywołując silną żądzę. Ochota na seks była nie do przezwyciężenia. Wiedział, że mieszka tam samotnie starsza kobieta. Podszedł do budynku i zastukał w okno. Z wnętrza dobiegł głos staruszki. Antonina E. miała 80 lat.

– Kto tam – dało się słyszeć z wnętrza domu.

Tym razem nie odpowiedział. Wystraszona i przeczuwająca najgorsze staruszka szybko weszła na strych i przez okno zaczęła wzywać pomocy. Zboczenie błyskawicznie wyważył futrynę okna i wszedł do środka. Dopadł staruszkę i zaczął ją dusić. Gdy upadła, kolanami uciskał jej klatkę piersiową łamiąc żebra. Nieprzytomną rozebrał z bielizny i zgwałcił. Następnie znalezionymi zapałkami podpalił słomę i trociny leżące na strychu. Kobieta ostatkiem sił zdołała zejść na parter. Pożar zauważyli sąsiedzi. Wynieśli staruszkę z płonącego domu, wezwali karetkę i straż pożarną.

Kobieta w ciężkim stanie trafiła do szpitala. Po 5 dniach zmarła. Przyczyną śmierci było zapalenie płuc, do którego doszło na skutek złamań żeber. Badający ją jeszcze za życia lekarz stwierdził, że była zgwałcona. Kobieta jednak najwidoczniej wstydziła się o tym mówić. Córce powiedziała, że dwaj mężczyźni wyważyli drzwi i żądali od niej pieniędzy (za rabusiów najprawdopodobniej wzięła strażaków). Policjanci, ze względu na zły stan zdrowia, nie zdążyli jej przesłuchać.
Zadowolenie ze zbrodni
 Kolejny mord miał miejsce w Hrubieszowie. 5 sierpnia 1996 roku. Wiesława Ł., 36 – letnia matka dwóch dorastających chłopców, udała się po warzywa na działkę (pracownicze ogródki działkowe Oaza znajdują się kilka kilometrów za Hrubieszowem). Traf chciał, że tą drogą przejeżdżał rowerem Sowiński. Na prośbę ojczyma pojechał zapłacić za dzierżawę łąki. Po uregulowaniu należności, w drodze powrotnej do domu zachciało mu się pić. Zajechał na działki.
– Pojadłem trochę agrestu. Wtedy zobaczyłem pracującą w ogrodzie młodą kobietę. Zachciało mi się z nią kochać. Skryłem się więc za krzakami i obserwowałem co robi. Gdy zaczął padać deszcz, schowała się pod domek – relacjonował podczas wizji lokalnej.
Ukrył rower i jak tygrys zaczaił się, by w odpowiedniej chwili zaatakować.
Gdy uznał, że ten czas nadszedł, wyskoczył zza krzaków, zarzucił swojej ofierze drut na szyję i zaczął dusić. Kobieta broniła się jak mogła, wtedy oprawca jeszcze silniej uciskał i bił po twarzy. Straciła przytomność, wtedy przerzucił ją przez ramię i zaniósł na sąsiednią działkę. Tam rzucił na ziemię, rozebrał do naga i dwukrotnie zgwałcił. Słyszał jak oddycha. Dlatego wyciągnął scyzoryk, którym zadał jej śmiertelny cios prosto w serce. Potem położył jej głowę i szyję na druty, aby – jak zeznał – szybciej umarła. Na koniec zabrał jej zegarek kwarcowy i jak gdyby nigdy nic wrócił do domu.

– Czułem samozadowolenie – wspominał – Słyszałem potem, jak ludzie mówili o tym zabójstwie.

Bo wiadomość o grasującym seryjnym mordercy szybko rozeszła się wśród mieszkańców Hrubieszowa i okolic, wywołując psychozę. Kobiety bały się same wychodzić po zmroku. Organa ścigania działały pod ogromną presją przerażonego społeczeństwa. Policja musiała kogoś zatrzymać. I zatrzymała. Ludzie odetchnęli z ulgą, cieszyli się z sukcesu mundurowych. Śledczym pozostało tylko dowieść, iż za kratkami siedzi prawdziwy morderca.

Policja pod presją

 Mariusz Sowiński mógł czuć się bezkarny, a zatem dalej mordować. Przez kilka lat chodził wolno, podczas gdy w areszcie – za jego zbrodnie – siedzieli dwaj Bogu ducha winni ludzie.

Nieżyjący już Kazimierz P. został nawet oskarżony o zabójstwo Zofii K. W trakcie śledztwa przyznał się do zbrodni i przesiedział w areszcie 19 miesięcy; nie był jednak w stanie podać żadnych szczegółów dotyczących zabójstwa, ostatecznie został przez sąd uniewinniony. Z kolei 56–letni Kazimierz U., cichy, nie wadzący nikomu rencista z Hrubieszowa podejrzany o mord na Wiesławie Ł. (miał działkę na terenie Oazy), od początku zaprzeczał, jakoby miał z tą zbrodnią coś wspólnego. Obciążały go jedynie badania osmologiczne (trzy psy tropiące użyte do eksperymentu potwierdziły, że na odzieży denatki oraz kwiatach leżących na jej rowerze znajduje się indywidualny zapach Kazimierza U.).

Mężczyzna został zatrzymany 15 dni po morderstwie kobiety. Choć badania DNA treści z pochwy denatki, jednoznacznie wykluczyły, aby plemniki pochodziły od U., nie skutkowało to rychłym wypuszczeniem go z aresztu. „To dowód wyłącznie tego, iż to nie on odbył z pokrzywdzoną stosunek zakończony wytryskiem nasienia. Nie wyklucza to odbycia przez niego stosunku poza drogi rodne lub bez wytrysku nasienia” – argumentowano w trakcie śledztwa. Ale nie tylko badania genetyczne wykluczyły udział rencisty w morderstwie. Ani zabezpieczone przy zwłokach na miejscu zbrodni włosy, ani ślad spodu obuwia nie pochodziły od podejrzanego.

Kazimierz U. stał się kozłem ofiarnym, na którego śledczy tylko czekali, ofiarą zdesperowanej policji, która przez kilka lat nie potrafiła złapać prawdziwego mordercy. Zaczęły pojawiać się niewygodne pytania, czy w toku śledztwa przypadkiem nie tworzono fałszywych dowodów (ślady zapachowe). Prokuratura Wojewódzka w Zamościu (nadrzędna nad hrubieszowską) wszczęła w tym kierunku postępowanie, które zostało umorzone wobec niestwierdzenia przestępstwa.

A tracący nadzieję na sprawiedliwość Kazimierz U. nadal siedział za kratami. „Trzyma się mnie w myśl zasady, dajcie mi człowieka, a znajdę na niego paragraf. Dziwi mnie podejście organów ścigania do tej sprawy. Morderca i gwałciciel chodzi sobie po wolności, a niewinnego człowieka trzyma się w areszcie” – pisał do sądu – „Jeśli tak ma wyglądać sprawiedliwość i praworządność w państwie prawa, to ja rzeczywiście, albo nadaję się do domu wariatów, albo do więzienia”.

Rencista wyszedł z aresztu dopiero po pół roku. A po roku oczyszczono go z zarzutów.  Wyjechał z Hrubieszowa. Ludzie nie dali mu żyć. Wytykali go palcami, coś szeptali.

– A kto tam wie, jak dokładnie było – mówili, nie zastanawiając się nad tym, jak bardzo ranią człowieka, który nawet muchy by nie skrzywdził.

Długie miesiące spędzone w areszcie i to pod zarzutem dokonania tak makabrycznej zbrodni, odcisnęły piętno na jego psychice. Podupadł na zdrowiu i kilka lat później zmarł.

Wyżywał się na truchle

Mariusz Sowiński, w czasie gdy nie mordował kobiet, wyżywał się na zwierzętach. Głównie krowach i kurach. Kurom ukręcał łby, a dopiero potem gwałcił. Podobnie robił z krowami. Najpierw dusił, a potem na truchle zaspokajał swoje żądze. Ale zrobił wyjątek.

– U nas w domu była taka spokojna krowa, odbywałem z nią stosunki za każdym razem, jak byłem na przepustce – opowiadał bez skrępowania policjantom.

Ale gwałcił krowy również w okolicach Sanoka, gdzie odbywał zasadniczą służbę wojskową w Nadwiślańskich Jednostkach MSWiA  (w marcu 1997 r. „poszedł w kamasze”).

Pewnego razu, gdy wracał z przepustki, nie mogąc doczekać się na autobus, postanowił kawałek drogi przejść pieszo, aż złapie jakąś okazję. Na okolicznych łąkach rolnicy wypasali krowy. Upatrzył sobie jedną dorodną krasulę. Potrzebne mu było jeszcze drzewo. Wychowany na wsi doskonale wiedział, jak podejść do krowy, by go nie ubodła. Wyciągnął łańcuch z ziemi i zaprowadził krówkę w ustronne miejsce. Tam zarzucił łańcuch na gałąź i ciągnął aż truchło bezwładnie opadło na ziemię. Podniecony do granic możliwości samym duszeniem, przystąpił do dzieła.

Zabawa, alkohol, zbrodnia

 Na trop Sowińskiego policja wpadła dopiero na początku września 1997 roku, gdy zaatakował po raz czwarty. 31 sierpnia w Stefankowicach były dożynki a potem zabawa. Mariusz (miał wtedy 21 lat) przyjechał wówczas do domu na przepustkę.

Na imprezę wybrał się z dalekim kuzynem, studentem Uniwersytetu Łódzkiego, który przyjechał do Stefankowic do babci. To on  zeznał, że w trakcie potańcówki doszło do bójki Sowińskiego z jakimś gościem. O co poszło? Nie wiadomo. Można przypuszczać, że miejscowi, wiedząc już co nieco o jego zboczonych zapędach i „zabawach” z krowami, nabijali się z niego. Na wsi plotki szybko się rozchodzą – ktoś widział, jak prowadził krasulę w odosobnione miejsce, a potem okazywało się, że właśnie tam leżało truchło. Miejscowi szybko skojarzyli fakty.

Podczas zabawy Mariusz wypił sporo wina i około godziny 2 poszedł do domu. Ale od razu tam nie dotarł. Tradycyjnie, po alkoholu zachciało mu się seksu. Zaszedł do znanej mu kobiety Genowefy S. (67 l.), schorowanej i niewidomej. Wiedział, że mieszka samotnie. Później zeznał, że zgwałcił ją po raz pierwszy gdy miał 18 lat; prokuratura prowadziła śledztwo, które z uwagi na niewykrycie sprawcy zostało umorzone. Tym razem włamał się przez okno. Kobietę obudził hałas. Zdezorientowana siadła na łóżku i nasłuchiwała. Mariusz wiedział, że go nie widzi, spokojnie odłączył przewód elektryczny od radia tranzystorowego, zarzucił jej na szyję i dusił. Ale już nie wystarczało mu duszenie, by się podniecić. Spirala przemocy nakręcała się. Bił ją pięścią po twarzy, łamał żebra.

– Gdy już nie krzyczała i leżała nieprzytomna na podłodze, rozebrałem ją do naga i dwa razy się z nią kochałem. Od przodu i od tyłu. Przed stosunkiem uderzyłem ją pięć razy w twarz. Nie wiem czy żyła, nie było słychać czy oddycha  – opowiadał bez skrępowania.

Potem wrócił na zabawę a rano, bladym świtem wstał i wyjechał do jednostki do Sanoka. Zanim stawił się w wojsku, w Stefankowicach już wrzało. Cała wioska mówiła tylko o jednym.

Policjanci przesłuchali niemal wszystkich uczestników potańcówki, w tym kolegów Sowińskiego. I tak wpadli na jego trop. Już 4 września morderca został zatrzymany. Z Sanoka przewieziono go do Zamościa, gdzie postawiono mu zarzut morderstwa i gwałtu Genowefy S.

I wtedy, ku zaskoczeniu przesłuchujących go mundurowych, przyznał się do morderstwa staruszki, ale również do innych zbrodni, których się dopuścił. Zaczął od tej ostatniej. Ze szczegółami opowiedział o tym, jak gwałcił i mordował. Gdy policjanci pytali go, co zwróciło jego uwagę w mieszkaniach ofiar, wskazywał, to na placki ziemniaczane leżące na stole, to na radio stojące na parapecie. Policjanci wiedzieli, że nie konfabuluje. Opowiadając o swoich zbrodniach, miał minę bezbronnego dziecka, które tylko bawiło się, nie wiedząc, że to jest złe. Zeznania potwierdził w trakcie wizji lokalnej, która została przeprowadzona 7 września 1997 roku. Bez jakiegokolwiek skrępowania i emocji pokazywał, którędy wchodził do domu ofiar, jak je rozbierał, dusił, mordował.

Podczas wizji lokalnej Mariusz Sowiński prezentuje jak zabijał

Później niespodziewanie zmienił zdanie. Z Kliniki Psychiatrycznej, gdzie był poddawany wielomiesięcznej obserwacji pisał: „Wszystkie fakty zostały przeze mnie wymyślone podczas przesłuchania (…) kazali mi pod groźbą potwierdzić przed prokuratorem. Nie popełniłem żadnych zbrodni, o wszystkich denatkach przeczytałem w gazecie. Pochodzę z bardzo małej wioski, w której nic się nie dzieje, dlatego chciałem stać się osobą sławną, być opisanym w gazetach i mediach. Cel oczekiwany uzyskałem. Zdałem sobie sprawę, że (…) moja bujna wyobraźnia pociągnęła nieobliczalne skutki. Posiadam na każdy dzień alibi. Dlatego już nie chcę składać żadnych wyjaśnień”.

 Spokojny i posłuszny

 Sowiński był badany przez cały sztab psychiatrów, psychologów, w tym gwiazdę polskiej seksuologii prof. Zbigniewa Lwa Starowicza. Poddano go psychologicznej wiwisekcji – przez kilka miesięcy obserwowano w oddziale Psychiatrii Sądowej AM w Lublinie. Chętnie współpracował. Opowiadał o swojej rodzinie, przyrodnim rodzeństwie (17 –letnim bracie i 8 –letniej siostrze), edukacji (po szkole podstawowej nie chciał się dalej uczyć, pomagał rodzicom w gospodarstwie). Gdy miał 10 lat powiesił się jego o rok młodszy brat.
– Bawił się z innymi dziećmi w janosików. Ja byłem wtedy u sąsiadów. Brat pobiegł w krzaki się wysikać i już nie wrócił. Znalazłem go w krzakach, miał pod brodą sznurek do suszenia bielizny. Od tamtej pory wszystko się we mnie zamknęło – wspominał. Czy była to próba usprawiedliwienia swoich makabrycznych zbrodni, zrzucenia swojej dewiacji na karb traumatycznego wydarzenia z dzieciństwa? Czy rzeczywiście tragiczna śmierć brata wywarła tak negatywny wpływ na kształtującej się dopiero psychice chłopca? Nie wiadomo.
Matka Mariusza opowiadając o synu, często używała określeń „spokojny, powolny, posłuszny”.
– Nigdy nie bił się z kolegami. Gdy widział kłótnie, raczej się wycofywał. Był pracowity, można było na nim polegać. Pomagał mi nawet przy małym dziecku. Nigdy nie widziałam go pijanego, nie palił też papierosów. Na zabawy zaczął chodzić dopiero, gdy poszedł do wojska. Miał kilku kolegów, z którymi dorastał. Grali w piłkę lub siedzieli przy magnetofonie, słuchając muzyki. O dziewczynach nic nie wiem  – mówiła psychiatrom.

Biegli stwierdzili, że Mariusz ma przeciętny iloraz inteligencji, cechuje go mała pewność siebie, woli trzymać się na uboczu, stara się unikać konfliktów, dlatego raczej ulega innym, jest nieśmiały i mało spontaniczny.

Zoofil  i sadysta

Przyznał lekarzom, którzy go badali, że już od 15 roku życia miał kontakty seksualne z kurami. Nie zabijał ich, ale one same zdychały. Potem dobrodusznie postanowił zaraz po stosunku ukręcać im głowy. Żeby się nie męczyły. Z czasem zauważył, że ukręcanie głowy jest równie przyjemne jak sam stosunek. Od tamtej pory, najpierw zabijał, a potem gwałcił. Potem spróbował jak to jest z krową i z klaczą. Żeby nie wierzgały, przywiązywał je do belki. Z czasem zauważył, że duszenie krowy wzmaga u niego podniecenie. Zaczął więc zabijać.

3
Jedna z ofiar potwora

Inicjację seksualną miał w wieku 18 lat – zgwałcił wówczas niewidomą kobietę (tę samą, którą w 1997 r. zabił).

– Nie miałem zbyt często ochoty na kobiety. Czasami kupowałem pisma erotyczne Wampa, Twój weekend, Cats, podobały mi się, ale nie onanizowałem się. Nie przepadam za pornografią. Widok nagiej kobiety niekoniecznie wywołuje u mnie podniecenie, ale duszenie tak – opowiadał seksuologom.
Pytany przez biegłych o ocenę swojego postępowania, powiedział, że wie, iż źle zrobił, ale to była siła wyższa i nie ma wyrzutów sumienia.
W swojej opinii biegli pisali: „Dominującym zachowaniem seksualnym podejrzanego stał się sadyzm. Zadawanie cierpień ofiarom (kobietom lub zwierzętom) ulegało stopniowej transformacji i ostatecznie stało się nie mniej ważne, a w istocie ważniejsze od samego współżycia. Duszenie kobiet i zwierząt było początkowo dokonywane głównie w celu obezwładnienia ofiar. Jednak z czasem na skutek wyuczenia, zachowania agresywne stały się elementem koniecznym praktyk seksualnych (bodźcem seksualnym)”.
Według seksuologów, dewiacja seksualna określana jako sadyzm polimorficzny z zoofilią i nekrosadyzmem (ofiara martwa lub nieprzytomna jako warunek odbycia aktu płciowego), nie jest schorzeniem psychicznym, tylko zaburzeniem preferencji seksualnej (parafilią).
Wszyscy powołani przez sąd biegli uznali, iż Mariusz Sowiński nie jest osobą chorą psychicznie, ani upośledzoną umysłowo.

– Nie znam przypadku, by ktoś kto uruchomił ciąg zachowań, mógł sam się powstrzymać. Trzeba chronić społeczeństwo przed takim człowiekiem. Zaburzenia preferencji seksualnej tego typu, cechują się wysokim ryzykiem nawrotowości i jak dotychczas nieskutecznością metod leczenia. Jedynym  środkiem są androgeny, gdy się je bierze to popęd wygasa –  mówiła na sali rozpraw biegła psychiatra, porównując Sowińskiego do Kuby Rozpruwacza i Marchwickiego.

Adwokat oskarżonego próbował obalić ekspertyzy psychiatryczne, skłaniając się ku opinii, że oskarżony w chwili popełniania zbrodni był niepoczytalny.

– Skoro biegli stoją na stanowisku, że zaburzenia stwierdzone u oskarżonego nie poddają się leczeniu i będzie następowała powtarzalność dotychczasowych zachowań, to powinien on być internowany w szpitalu psychiatrycznym i leczony do końca życia – argumentował w sądzie. Wniósł o dopuszczenie opinii biegłych psychiatrów z innego ośrodka niż lubelski. Wniosek ten został odrzucony.

 Dożywocie i pozwy zza krat

 Akt oskarżenia skierowano do Sądu Wojewódzkiego w Zamościu, w czerwcu 1998 roku. Prokuratura oskarżała go o poczwórne zabójstwo i gwałty ze szczególnym okrucieństwem oraz akty zoofilii. Proces ruszył jesienią i od samego początku towarzyszyły mu ogromne emocje. Po pierwszej rozprawie ojciec zamordowanej Wiesławy Ł. zaatakował zwyrodnialca przemyconą do sądu siekierą, raniąc go w plecy. Zboczeniec trafił do szpitala, a napastnik został osadzony w areszcie. Jednak dzięki wstawiennictwu ówczesnego wojewody zamojskiego i protestach jego sąsiadów, został zwolniony.

Prokuratura żądała kary dożywotniego pozbawienia wolności, a obrońca  Sowińskiego wnioskował o umieszczenie oskarżonego w zakładzie psychiatrycznym. W czerwcu 2000 roku Sąd Okręgowy w Zamościu skazał go na najwyższą karę – dożywocie. Po apelacji sąd II instancji utrzymał wyrok w mocy. Obrońca wniósł kasację i sprawa wróciła do SA w Lublinie. A ten w 2003 roku utrzymał zaskarżony wyrok w mocy.

Sowiński trafił do Zakładu Karnego w Rzeszowie. Ze względu na znaczny stopień demoralizacji i nieprzewidywalność zachowań, jest izolowany od współosadzonych (siedzi w celi pojedynczej). Nie grypsuje, ukończył kurs czeladnika w zawodzie koszykarz – plecionkarz, w celi ma telewizor, ogląda programy informacyjne i filmy sensacyjne. Aktywnie uczestniczy w formach duszpasterskich. Objęty jest terapią dla sprawców przestępstw seksualnych.
Najwidoczniej bardzo się nudzi, bo zza krat co rusz kogoś pozywa. A to policjantów i prokuratora, a to ojca jednej z ofiar, czy Radio Lublin. Od byłego szefa zamojskiej prokuratury domagał się 500 tysięcy złotych odszkodowania wraz z odsetkami. Za to, że ten śmiał być wobec niego nieuprzejmy i nie pozwolił mu dokładnie zapoznać się z aktami sprawy, w której był oskarżonym. W drugim pozwie morderca domagał się od dwóch policjantów po 80 tysięcy złotych zadośćuczynienia za to, że nie zapewnili mu odpowiedniej ochrony po jednej z rozpraw (gdy ojciec Wiesławy Ł. zaatakował go siekierą). Za zniszczoną odzież żądał od funkcjonariuszy 360 zł, a od ojca ofiary domagał się 13 tysięcy złotych tytułem odszkodowania i zadośćuczynienia za obrażenia i straty moralne. Według sądu, żądania były sprzeczne z zasadami współżycia społecznego. Dlatego pozew został oddalony. Zabójca pozwał też Radio Lublin. Otóż poczuł się dotknięty używaniem wobec niego na antenie radiowej określenia „wampir”. Stwierdził, że przecież nie pije krwi. Nie podobało mu się to, że przez nowy przydomek więźniowie wołają za nim „Ej, wampir”. Żądał od rozgłośni pół miliona złotych i przeprosin. Oczywiście bezskutecznie.
Przemiana moralna?
 Pomimo tylu okropnych zbrodni, które ma na sumieniu, ma też nadzieję. O ułaskawienie. Od 2004 roku prosi o akt łaski, najpierw prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, a ostatnio Bronisława Komorowskiego. Zapewnia, że żałuje, że chciałby cofnąć czas… Podkreśla, iż jest chorym człowiekiem i musi rozpocząć leczenie, ale w warunkach więziennych jest to niemożliwe. Pisał też, że jest osobą wierzącą, a na dowód tego wskazywał na „objawienia”, jakich rzekomo doświadczył tuż przed popełnieniem zbrodni. Miała mu się ukazać Matka Boska, Trójca św.
Czy ma szansę na skrócenie kary? Prognoza kryminologiczna jest negatywna. Nadal ma zaburzenia sfery seksualnej.
Ostatnie prośby o ułaskawienie uzasadniał pogarszającym się stanem zdrowia, i chęcią pomocy dziadkom. „Chciałbym się nimi zaopiekować, być pomocnym w ich starości” – jego wyjaśnienia mogą przyprawić o gęsią skórkę, zważywszy na to, jakie ofiary sobie wybierał. „Zrozumiałem swoje błędy, przeprosiłem listownie rodziny poszkodowanych, chociaż wiem, że nigdy nie naprawię krzywd jakie im wyrządziłem. Bo życie ludzkie jest najcenniejszym darem od Boga i nikt nie ma prawa go odbierać innym. Byłem wtedy młody,  i nie w pełni władz umysłowych. Gdy teraz nad tym wszystkim się zastanawiam, to nie mieści mi się to w głowie, jak mogłem dopuścić się czegoś tak okropnego” – pisał w 2011 roku.
Chce zostać dawcą szpiku kostnego, twierdząc, że tylko w ten sposób może spełnić dług zaciągnięty wobec społeczeństwa. „Jestem członkiem Kościoła Chrześcijan Wiary Ewangelicznej, studiuję regularnie Pismo św. i kieruję się zasadami w nim zawartymi. Już nigdy nie zejdę z drogi, jaką wytyczył mi Bóg” – zapewnia.
Tylko czy ktoś mu wierzy.
Aneta Urbanowicz

 

 

Zobacz również: