Przez 23 lata trzymali język za zębami. Do czasu. Zazdrość o ojcowiznę poróżniła członków rodziny. Wówczas makabryczna zbrodnia z 1983 roku ujrzała światło dzienne. Choć policjanci chwalili się ujęciem sprawcy morderstwa, miejscowi i tak wiedzieli, że za ujawnieniem tej zbrodni stoi zupełnie kto inny.

 Była noc z 11 na 12 września 1983 roku. Niecałe dwa miesiące po zniesieniu stanu wojennego. Wtedy, w zabudowaniach leżących na skraju podzamojskiej wsi, popełniono mrożącą krew w żyłach zbrodnię.

Dopiero po 23 latach ustalono, co się wówczas stało.

 Grabarz i zlewniarka

 Elżbieta i Ryszard C. oraz ich dwaj synowie, mieszkali w małym drewnianym domku na skraju malowniczo położonego wśród roztoczańskich lasów Lipska Polesia. Naokoło pusto, żadnych zabudowań i sąsiadów, tylko łąki i nieużytki. On był grabarzem, wcześniej pracował jako kierowca ciągnika w SKR w Lipsku. Ona jakiś czas była zlewniarką – tak w PRL-u mawiano o kobietach pracujących w zlewni mleka.

Małżonkowie żyli jak pies z kotem. On był nawet karany przez sąd za znęcanie się nad rodziną. Odsiedział pół wyroku w Zakładzie Karnym w Uhercach. Często sięgał po kieliszek. Ona niejednokrotnie musiała uciekać z domu razem z dziećmi ze strachu przed pobiciem i kolejnym atakiem mężowskiej furii. Pewnie tak by było również 11 września 1983 roku, ale jak się okazało, tego dnia w Elżbiecie C. coś pękło. Wprowadziła w życie skrupulatny plan pozbycia się swojego oprawcy. Mąż jak co dzień wrócił z pracy do domu. Zaczęła się awantura. Ataki furii zdarzały mu się coraz częściej. Jednak tego dnia żona postanowiła cierpliwie znosić upokorzenia.

dscn0106
W tym domu stała się zbrodnia

Do czasu. Gdy mąż i chłopcy (10 letni wówczas Kamil i jego o trzy lata starszy brat Jurek) już spali, poczyniła ostatnie przygotowania. Podeszła do łóżka, na którym wszyscy spali, cicho obudziła chłopców i poleciła, aby odeszli parę kroków. Wzięła kabel elektryczny, który wcześniej obcięła i pozbawiła izolacji, podeszła do męża i przez ciało mężczyzny popłynął prąd. Nie będąc pewna czy żyje, zadawała mu ciosy tłuczkiem do kartofli, rozbijając czaszkę. Krew była wszędzie. Na ubraniach dzieci również. Bo one stały obok. Patrzyły, jak matka zabija ich ojca, czuły smród spalonego ciała. A gdy światło zgasło (zwarcie elektryczne), słyszały odgłos pękających kości czaszki. Elżbieta C. nie krzyczała. Mordowała męża w zupełnej ciszy. Po chwili wszystko się uspokoiło. Chłopcy wybiegli na dwór, bali się wejść do domu. Umyli się w wodzie dla bydła i czekali na rozwój wypadków. W końcu matka poprosiła, aby pomogli jej wykopać dół w kurniku. Tak też zrobili. Przykryli ciało białym prześcieradłem i kocem, ściągnęli z łóżka i zawlekli do znajdującego się parę metrów od domu kurnika. Do dołu wrzucili też rzeczy osobiste denata, ubrania, buty, dokumenty. Po co? By odwrócić uwagę milicjantów i upozorować jego wyjazd. Potem Elżbieta  spaliła w piecu zakrwawioną pościel i posprzątała izbę, ze ścian i mebli zmywała wszechobecną krew. Tej nocy nie zmrużyła już oka. Rano. jak gdyby nigdy nic, odprawiła chłopców do szkoły.

 Wyjechał i nie wrócił

 Po ponad roku od zbrodni – w styczniu 1985 roku, wówczas 38–letnia Elżbieta C. zgłosiła zaginięcie męża. Rozpoczęły się poszukiwania. Pytającym o niego mówiła, że wyjechał na Śląsk. Nie chciał, by go szukali. Rozesłane telegramy i prośby o pomoc w całej Polsce, nie przyniosły żadnego efektu. Gdy sąsiedzi zaczęli coś podejrzewać, powiedziała, że jedzie w Bieszczady, aby zidentyfikować znalezione tam zwłoki. Potem mówiła, że rozpoznała męża po pasku od spodni.

Chłopcy dorośli. Zapomnieli o ojcu tyranie. I zbrodni. Wersalka, na której grabarz wydawał ostatnie tchnienie, pomimo licznych plam z krwi (dziś już brunatnych), przez lata służyła domownikom. Spał na niej młodszy syn Kamil.

Jurek zaczął popijać. Po wódce – tak jak ojciec – dostawał małpiego rozumu. Matkę wyzywał, bił, dusił. Nie wytrzymała upokorzeń, wyrzuciła go z domu. Zamieszkał w przybudówce koło kurnika. Cienka ściana dzieliła go z doczesnymi szczątkami ojca. Chłopak coraz więcej pił i wariował. W końcu matka wydziedziczyła go. Całe gospodarstwo przepisała na Kamila. Jurek nie dawał za wygraną. Groził, awanturował się. Od czasu do czasu – głównie po pijaku – rzucał kolegom, tak niby od niechcenia, że załatwi matkę za to, że wygnała go z domu i przepisała majątek na młodszego Kamila. Mówił, że wie, gdzie jest ojciec. Że jest zabity. W końcu Elżbieta C. podała syna do sądu o znęcanie się psychiczne i fizyczne. Na jednej z rozpraw, Jurek nie wytrzymał i wykrzyczał to, co przez 23 lata chował głęboko w sercu.

– Wysoki Sądzie, a mamusia zabiła ojca i pochowała go w kurniku – słowa, które padły na sali rozpraw, wprawiły wszystkich w osłupienie.

I dały początek śledztwu, które prowadziła Prokuratura Okręgowa w Zamościu. Po kilku miesiącach, a było to 19 grudnia 2006 roku, lubelscy policjanci stanęli w drzwiach domu Elżbiety C. Przeszukali gospodarstwo, kierując się prosto do kurnika. Pod stertą ptasich odchodów i kilkudziesięciocentymetrową warstwą ziemi znaleźli to, czego szukali.

 Wiedział, że go zabije

 Kobieta nie przyznała się do winy. Do chwili zatrzymania nosiła obrączkę. W trakcie śledztwa i procesu trzykrotnie zmieniała zeznania. By bronić siebie, obciążyła obu synów. Twierdziła na przykład, że starszy syn poraził ojca prądem, a ona bojąc się, że ten wstanie i zabije syna, dołożyła swoje, uderzyła go tłuczkiem 4 – 6 razy w głowę. Kiedy indziej powiedziała, że wspólnie z nieustalonym osobnikiem zabili ojca, gdy ten po roku od zaginięcia niespodziewanie wrócił do domu.

Kobieta nie przyznała się do winy. By bronić siebie, obciążyła obu synów /fot. Policja

W końcu zapadł wyrok. 10 lat więzienia. Apelacja go podtrzymała. Ale zabójczyni męża nie siedziała w więzieniu. Ze względu na stan zdrowia (chorowała na raka) miała przerwę w odbywaniu kary. Swoje już przecierpiała. Miała swoją pokutę i swoje więzienie.

Po latach koledzy grabarza przypominają sobie, jak to Ryszard C. wielokrotnie im mówił, że pewnego dnia żona go zabije, a zwłoki wrzuci do dołu z wapnem na terenie podwórka. Niewiele się mylił.

W 1983 roku Kamil był uczniem czwartej klasy podstawówki. – Byłem już duży. Zaczynałem się uczyć fizyki – gdy rozmawiałam z nim dwa dni po zatrzymaniu Elżbiety C. niechętnie wspominał ten okres. – Mama powiedziała nam, że jakby kto pytał, to ojciec poszedł sobie i nie wrócił. I tak mówiliśmy.

Czy w domu wspominało się ojca?

– Tego skurwysyna? Nigdy. Nie żal mi go w ogóle. Tyle co ja przez niego wycierpiałem. Bił nas? To mało powiedziane. On nas torturował. W środku nocy przychodził i robił awanturę. Lał gdzie popadnie, kablem od żelazka, pasem, wszystkim, co miał pod ręką. Pamiętam, jak spadłem z rusztowania, to zamiast zobaczyć czy mi się nic nie stało, czy się nie połamałem, to jeszcze mnie zbił. Często razem z mamą uciekaliśmy przed nim do Lipska. Biegliśmy przez pola jakieś trzy kilometry. Chowaliśmy się u rodziny i znajomych. Wszyscy mieliśmy już go dosyć – mówił.

Elżbieta C. nie trafi już za kratki. W październiku 2010 roku zmarła.

Aneta Urbanowicz

 

Zobacz również: