Stan wojenny trwał już niemal pół roku. Internowania, godzina milicyjna, czołgi i wojsko na ulicach miast. W takich okolicznościach 21-letnia Barbara Z. spod Zamościa, wchodziła w dorosłe życie. Choć nosiła pod sercem maleńkiego synka, nie było jej pisane wziąć go w ramiona. W bestialski sposób została zamordowana, a wraz z nią jej nienarodzone dziecko.

 Była sobota, 8 maja 1982 roku Kolonia Zrąb – mała wioska koło Zamościa. Bladym świtem rolnik wyszedł z domu, aby oporządzić bydło, i stanął jak wryty. Na zaoranym polu jego siostrzeńca leżał jakiś człowiek, nie dający oznak życia. Nie podchodził bliżej, tylko od razu pobiegł do domu właściciela gruntu. Zastukał w okno, a gdy gospodarz wyjrzał, opowiedział o swoim makabrycznym odkryciu. Po czym pobiegł do sołtysa, by i jemu zdać relację z tego, co zobaczył. Na pole zaczęli schodzić się miejscowi. Przyjechała karetka pogotowia. Lekarz nie miał już nic do roboty. O zwłokach młodej kobiety zawiadomił dyżurnego KW MO w Zamościu. Rozległe rany głowy denatki wskazywały, że została ona zabita. Przed godziną 7. Kolonia Zrąb zaroiła się od milicyjnych patroli.

 Nie rwał się do żeniaczki

 Na miejsce przyjechała grupa operacyjno – dochodzeniowa, lekarz sądowy oraz prokurator. Okazało się, że denatka to Barbara Z. z Huszczki Małej, 21-letnia szwaczka z Zakładów Przemysłu Odzieżowego „Delia” w Zamościu. Była w zaawansowanej ciąży.

Już podczas pierwszych godzin postępowania przygotowawczego, podejrzenie padło na jej narzeczonego, 26-letniego Mariana S. z sąsiedniej wioski – Huszczki Dużej. Rodzice dziewczyny zeznali, że nie był zbyt zadowolony z faktu, iż zostanie tatusiem. A naciski z ich strony, aby w końcu się zadeklarował i podjął męską decyzję, skutkowały tylko nerwami i unikami.

Podczas oględzin miejsca znalezienia zwłok, zauważono, że na skrzyżowaniu dróg widoczne są ślady ostrego hamowania z jednoczesnym ostrym skrętem w drogę biegnącą w kierunku Suchodębia. Tam też, na asfalcie natrafiono na liczne plany koloru brunatno-czerwonego. Zwłoki leżały w odległości 40 m od ulicy. Kobieta miała na sobie dżinsowe ogrodniczki, aksamitną marynarkę w brązowe kwiaty, pantofle na szpileczce. Głowa denatki była zmasakrowana.

Marian S. mieszkał w Huszcze Dużej razem z rodzicami, bratem i jego rodziną. S. posiadali całkiem spore gospodarstwo rolne (w sumie 14 ha). Uchodzili za majętnych. Nie każdy w tamtych czasach mógł się pochwalić dwoma fiatami 126 p, prosto z Polmozbytu. Wówczas na wsi było tylko 4 samochody – warszawa, skoda i dwa maluchy braci S..

Marian nie miał zbyt lotnego umysłu. Chodząc do zasadniczej szkoły zawodowej, dwukrotnie nie zdał do następnej klasy. Gdy zrobił prawo jazdy, zaczął pracę jako kierowca w Przedsiębiorstwie Transportu Samochodowego „Łączność” w Zamościu, służył w wojsku w Hrubieszowie, skąd został przeniesiony do pracy w Wojskowych Zakładach Motoryzacyjnych przy ul. Młyńskiej w Zamościu, jako cywil z obowiązkiem pracy. Był tam zatrudniony na etacie kierowcy. Jeździł ciemno-zieloną nysą.

Basia była jego pierwszą dziewczyną. Zaczęli ze sobą chodzić w 1979 r. Ale znali się od dziecka, bo mieszkali w sąsiednich wioskach.

– Moi rodzice nie byli zadowoleni, że chodzę z Baśką, ponieważ była biedniejsza od mnie. Dlatego nie chcieli, bym się tam żenił – wyjaśniał milicjantom zaraz po zatrzymaniu. – Mówiłem o tym Baśce, ale zapewniałem ją, że pomimo tego pobierzemy się i wyjedziemy do Zamościa, gdzie będziemy się oboje dorabiać. Rodzice Barbary o naszych planach wiedzieli. Obiecywali, że jak się pobierzemy, to wybudują nam dom w Zamościu. Wierzyłem w to. Spotykaliśmy się często, albo u niej w domu, albo w Zamościu. Nasze narzeczeństwo było zgodne.

 Planował ślub z inną

 Relacje między nimi rozluźniły się po wprowadzeniu stanu wojennego. Wówczas Marianowi wpadła w oko Hanna O., 21 –letnia zamościanka. Pracowała jako sprzedawca w sklepie z wyrobami rzemieślniczymi przy ul. Ormiańskiej. Zaczęli ze sobą chodzić już przed świętami Bożego Narodzenia. W opinii dziewczyny był to poważny związek. Planowali wspólną przyszłość.

– Zna pani Mariana S.?  – pytał Hankę podczas przesłuchania milicjant.

– Tak, jest moim narzeczonym – odparła zdziwiona – Poznaliśmy się na początku grudnia 1981 roku w sklepie, gdzie pracuję. Urwał mi się obcas w bucie i on powiedział, że pojedzie do mojego domu i mi przywiezie pantofle. Od tamtego czasu zaczęliśmy ze sobą chodzić. Dla niego zerwałam z chłopakiem, z którym byłam kilka lat. Spotykaliśmy się bardzo często. Marian przychodził do mnie do sklepu. Często przebywał również w moim domu. W marcu rozmawiał z moją matką na temat ślubu ze mną. I się oświadczył. Mieliśmy zamieszkać w domu z moją mamą. W czasie świąt wielkanocnych Marian przedstawił mnie swoim rodzicom, jako narzeczoną.

Hanka wiedziała, że Marian zanim ją poznał chodził ze szwaczką z „Delii”. Sam jej o tym powiedział. Nawet ją poznała. Na początku roku, kiedy Marian odwiedził Hankę, do jej sklepu weszły dwie dziewczyny.

– Marian znacząco kiwnął do mnie głową, pokazując na nie. Zrozumiałam, że jedną z nich jest jego była. Nic nie kupowały, gdy wychodziły zaczęły się głośno śmiać, aż się ludzie oglądali. Powiedziałam Marianowi, że ładna ta Basia, a on na to, że ma ładniejszą, że Baśka nie dla niego – zeznała na komendzie.

Barbara domyślała się, że Marian puścił ją kantem, choć oficjalnie nie zerwał z nią. Widziała, że ciągle przesiaduje w sklepie przy ul. Ormiańskiej. Chodziła tam, obserwowała, nigdy nic rywalce nie mówiąc.

Koledzy Mariana z WZM-otu wiedzieli o jego planach matrymonialnych. Tyle, że nie związanych z Basią tylko Hanką.

– Kilka dni temu Marian mówił mi, że kupił tej sprzedawczyni pierścionek, i że szuka obrączek na ślub. O dziewczynie z „Delii” nic nie słyszałem – mówił milicjantom jeden z kolegów S.

W Sylwestra Marian zjawił się u Basi odświętnie ubrany, informując, że ma dyżur i musi jechać do pracy. Okazało się, że zamiast do pracy pojechał do Hanki. Wspólnie z jej mamą przywitali Nowy Rok 1982.

Na drodze miłości stała jednak Barbara. Była dla Mariana przeszkodą. Przynajmniej tak on to widział. – W marcu 1982 roku Baśka zwierzyła mi się, że jest w ciąży. Nie uwierzyłem w to. Mieliśmy stosunki przerywane. Ostatni raz w grudniu. Jednak pod koniec kwietnia, gdy ciąża była już widoczna, to uwierzyłem – wyjaśniał – Nie proponowałem jej, aby ciążę usunęła. Powiedziałem, że się pobierzemy, nie podając terminu ślubu.

 Nie chcieli takiej synowej

 W nocy, z niedzieli na poniedziałek, Marian miał jechać w delegację do Poznania. W związku z tym wyjazdem, dyspozytor transportu zezwolił mu w piątek, 7 maja wziąć na weekend do Huszczki samochód służbowy. Po zakończeniu pracy i małej popijawie z okazji imienin Stanisława razem z trzema solenizantami i innymi kolegami z WZM-otu poszli na stadion, gdzie wypili po trzy setki wódki. Około godziny 19. przyjechał autobusem PKS do domu. W tym czasie w domu u S. był ojciec Basi. Waldemar Z. chciał porozmawiać z niedoszłym zięciem o małżeństwie. Dopiero dowiedział się o ciąży córki. 2 maja powiedziała mu o tym żona. Po naradzie postanowili, że pójdzie do Mariana i się z nim rozmówi.

– Chodź ze mną do mojej żony. Musimy porozmawiamy o Basi – powiedział ostro. Marian zjadł kolację, założył gumowce i razem z Waldemarem Z. wyszli na podwórze. Rozmowa jednak nie kleiła się. Gdy doszli do szosy, Marian zatrzymał przejeżdżający tamtędy traktor. Stanął na podnośnik i odjechał.

– Zaraz przyjadę. Tylko coś załatwię – krzyknął do Z. Niezadowolony z obrotu sprawy, mężczyzna postanowił poczekać na narzeczonego córki. Siadł na murawie i czekał ze 20 minut, aż ten wrócił.

– Co ty chłopie narobiłeś. Kiedy planujesz zaprowadzić Baśkę przed ołtarz? Mów ino szybko – dopytywał.

– Skoro będę miał dziecko, to się ożenię, tylko najpierw musisz postawić nam dom. Tak, jak obiecywałeś  – mówił.

– Nie ma tak dobrze, przyjdziesz do nas, pomieszkasz z rok i powoli będziemy budować wasze wspólne gniazdko. Plac w Zamościu już kupiłem – taka odpowiedź najwidoczniej nie usatysfakcjonowała Mariana, bo powiedział, że nie ma teraz czasu, gdyż jedzie do Zamościa po samochód.

– Nie uciekaj, bo i tak nie uciekniesz. Ręka sprawiedliwości cię dosięgnie – krzyczał za nim Z. Sprawa nadal nie była wyjaśniona, termin ślubu nie ustalony, dlatego ojciec Basi postanowił porozmawiać z rodzicami Mariana. Na podwórzu spotkał krzątającą się matkę.

– Moja córka spodziewa się waszego wnuka. Wiecie o tym? – spytał.

– Oj, nie wiadomo, czy ta ciąża to sprawka Mańka – poddawała w wątpliwość dobre prowadzenie się Basi, matka chłopaka.

Doszedł do nich ojciec Mariana. Słysząc o czym mowa, dodał:  – Baśka jest za mizerna, szczupła, niska. Do gospodarki się nie nadaje – powiedział.

– Przecież wiedzieliście, do kogo on chodził 2,5 roku. To wcześniej wam nie przeszkadzało, że jest drobna? – oponował zdenerwowany już na dobre Z.

– Jeszcze na ten temat będziemy mówić – uspokajała matka Mariana.

Urażona ojcowska duma, nie pozwalała mu na kontynuację rozmowy. Zabrał się więc do domu.

Demoniczny plan

 Co w tym czasie robił Marian? Po rozmowie z niedoszłym teściem, pojechał do Zamościa. Błąkał się po mieście około trzech godzin. Przemyśliwał co robić. Około 21. poszedł do WZM-otu, wziął nysę i pojechał pod „Delię”, gdzie na drugiej zmianie pracowała Basia. Czekał do godziny 22. Wiedział, że o tej porze jego była wyjdzie z pracy. – Widziałem się z nią przed 14. Podwiozłem ją z autobusu pod „Delię”. Prosiła, bym poszedł do jej rodziców porozmawiać o ślubie. Wtedy umówiliśmy się, że po nią przyjadę – wyjaśniał.

Razem z Barbarą do auta wsiadła jej koleżanka, którą podwieźli w okolice Dębowca.

Co było później? Wie już tylko Marian. Niestety jego wyjaśnienia, w obliczu zgromadzonego materiału dowodowego, wydają się mało wiarygodne. Poza tym podczas kolejnych przesłuchań co raz zmieniał zeznania. Jego wyjaśnienia kłóciły się z relacjami świadków, biegłych.

Początkowo S. tłumaczył milicjantom, że Basia kazała mu się zatrzymać i wysiadła z auta. Było to w okolicach Łazisk. Z jego relacji wynikało, że podczas rozmowy dziewczyna się zdenerwowała, iż nie poszedł do niej do domu porozmawiać z rodzicami. – Nie wiem, gdzie poszła, bo ja zaraz zawróciłem do Zamościa. Zostawiłem auto u kolegi na ulicy Nadrzecznej i przyjechałem taryfą do domu.

Tylko te ostatnie słowa okazały się prawdziwe. Rzeczywiście po godziny 23. zjawił się u kolegi. Poprosił, czy może zostawić u niego na podwórzu nysę. Gdy ten się zgodził, zamknął pojazd na klucz i odszedł.

Wcześniej jednak, zaraz po przyjeździe do Zamościa, był w WZM-ocie.

– Około godziny 22.45, Marian zjawił się w zakładzie. Powiedział, że musi podjechać pod warsztat, bo jedzie w trasę a zepsuł mu się kierunkowskaz. W warsztacie był 15 minut – zeznał portier z WZM.

W tej nysie doszło do zbrodni. Plamy i zacieki krwi były wszędzie Fot. arch. milicji

Nazajutrz między 7. a 8. rano Marian przyszedł po samochód.

Wracający z nocnej zmiany portier, idąc ulicą Waryńskiego, zobaczył tę samą zieloną nysę, którą jeździł Marian. Była zaparkowana przy pompie wodnej. Prawe drzwi były otwarte, a obok auta stało wiadro z wodą. Wewnątrz siedział S.

– Co robisz, przecież miałeś jechać do Poznania?

– Co cię to obchodzi, myję samochód – odburknął kierowca i zamknął drzwi. Zdziwiony tą sytuacją portier, o nic więcej nie pytał i odszedł.

– Dziwne – pomyślał – Przecież samochody zawsze kierowcy myją na terenie zakładu…

 Czarna rozpacz

 Waldemar Z., ojciec Basi zeznał, że zawsze, gdy córka wracała z pracy późnym wieczorem, on albo jego syn wychodzili po nią na przystanek PKS w Kolonii Zrąb. Tak było też w piątek, 7 maja.

– Wyjechałem ciągnikiem około 21.50.  Czekałem tak do godziny 1.45. W tym czasie nie zatrzymał się żaden autobus, a przejeżdżały dwa. Do rana już z żoną nie zmrużyliśmy oka – zeznawał Z.

Rano wybierali się do Zamościa, aby dowiedzieć się, co się stało, że Basia nie wróciła na noc. Mieli straszne przeczucia, bo nigdy jej się to nie zdarzało.

Na przystanku zatrzymali znajomego, który jechał swoim samochodem do Zamościa. To od niego dowiedzieli się, że w Kolonii Zrąb znaleziono zwłoki młodej kobiety. Na te słowa matka dziewczyny wpadła w czarną rozpacz. Jej przeraźliwy pisk rozchodził się jak echo po okolicy.

Tknięci złym przeczuciem, pojechali do Kolonii Zrąb. Już z daleka po ubiorze rozpoznali, że w tym szczerym polu, leży ich jedyna córka. Ojciec zemdlał. Gdy się ocknął zaczął krzyczeć.

– Ten bandyta zabił mi córkę.

– Kto? – dopytywali ludzie.

– Marian, jej narzeczony. To on ją zabił – krzyczał zrozpaczony ojciec.

W tym czasie, gdy na polu rozgrywały się dantejskie sceny, Marian właśnie wracał nysą do domu. Przejeżdżając przez Kolonię Zrąb, zatrzymał samochód przy grupce obserwujących zdarzenie ludzi.

– Co tam się stało na dole? – zagadnął znajomego.

– Tragedia. Zamordowano kobietę – odparł mężczyzna. S. już nic nie dopytywał. Zamknął okno w nysie i odjechał. Po przyjeździe do Huszczki Dużej, wstawił auto do stodoły, a potem pomagał bratu w pracach gospodarskich.

– Obywatel Marian S.? – funkcjonariusze MO podeszli do pracujących w polu ludzi.

– Tak, to ja – odparł zdziwiony – A o co chodzi?

– Jest pan zatrzymany do wyjaśnienia – odparł ostro porucznik MO, po czym założył mu kajdanki na ręce i poprowadził w kierunku zaparkowanego przy drodze radiowozu.

Marian S. trafił do aresztu KW MO przy ul. Lenina w Zamościu. O godzinie 18. został przesłuchany w charakterze podejrzanego. Tłumaczył, że w piątek po godzinie 21. wziął nysę z WZM i pojechał pod „Delię”, gdzie na drugiej zmianie pracowała Basia. Czekał do godziny 22. Wiedział, że o tej porze jego była wyjdzie z pracy. Widział ją po południu i obiecał, że podwiezie ją z powrotem do domu. Z jego relacji wynikało, że w drodze do Huszczki Małej, Barbara kazała mu się zatrzymać i wysiadła z auta.

– Była zdenerwowana, że nie poszedłem do niej do domu, porozmawiać z rodzicami na temat ślubu. Nie wiem, gdzie poszła, bo ja zaraz zawróciłem do Zamościa – tłumaczył.

Gdy technicy kryminalistyczni przystąpili do oględzin zaparkowanej w stodole nysy, byli niemal pewni, że właśnie tu doszło do zbrodni. Plamy i zacieki koloru brunatno-czerwonego były wszędzie. Na siedzeniach, prawej stronie tablicy rozdzielczej, na drzwiach, wycieraczce. Podsufitka z dermy koloru jasnoszarego była dosłownie usiana plamami krwi, gdzieniegdzie rozmazanymi, co świadczyło o tym, że ktoś próbował zacierać ślady.

Między siedzeniem kierowcy a pasażera, znaleziono klucz do przykręcania śrub kół. Ślady krwi były również na ubraniu S.

Udowodnienie mu winy było tylko kwestią czasu.

 Przemyślał i przyznał się

 Prokurator, na podstawie dekretu z 12 grudnia 1981 roku, o postępowaniach szczególnych w sprawach o przestępstwa w czasie obowiązywania stanu wojennego, postanowił prowadzić postępowanie w trybie doraźnym. 10 maja postawiono Marianowi S. zarzut zabójstwa, do którego nie przyznał się. Ale już 11 maja „po przemyśleniu swojego postępowania” wyjaśniał:  -7 maja podjąłem decyzję, że pojadę po Basię do zakładu i w drodze do domu pozbawię ją życia. Tak też zrobiłem. Podczas jazdy zaczęliśmy się kłócić. Nie panowałem nad sobą. Chwyciłem leżący między siedzeniami klucz i dwukrotnie uderzyłem ją w głowę. Na zakręcie drzwi się otworzyły i Baśka wypadła z auta na jezdnię. Zawróciłem do Zamościa. Widziałem jeszcze, jak wstaje z jezdni. Pojechałem do WZM         zobaczyć, czy jest dużo śladów krwi w samochodzie – relacjonował.

Kolejna wersja wydarzeń pojawiła się za parę dni. Tym razem S. zeznał, że jednak ciosów mogło być więcej, oraz że wyszedł z auta i pobiegł za Basią, aby ją zatrzymać. Bał się, że dotrze do pobliskich zabudowań.

– Dobiegła do połowy pola i przewróciła się twarzą do ziemi. Wydawała z siebie dziwne odgłosy. Jakby charczała. Jak upadła, to już jej nie dotykałem. Wsiadłem do samochodu i odjechałem – mówił.

 Byłem wasz i będę wasz

 W trakcie śledztwa Marian próbował zepsuć dobrą opinię, jaką Barbara miała na wsi. Przekonywał milicję, że to nie mogło być jego dziecko, że Basia utrzymywała stosunki z innymi chłopcami, kolegami swojego brata. Padały nawet konkretne nazwiska. Jednak ci potencjalni ojcowie zaprzeczyli temu.

– Ona by się nigdy na to nie zgodziła. Za Marianem  po prostu przepadała – tłumaczyli śledczym.

Matka Basi, 42 –letnia sprzedawczyni w sklepie GS-u, ze względu na traumę, jaką przeżyła po śmierci ukochanej i jedynej córki, została przesłuchana dopiero 18 maja.

– Mariana traktowaliśmy jak członka najbliższej rodziny, wiedział, gdzie są klucze od domu, wchodził do mieszkania nawet pod naszą nieobecność. Mieliśmy do niego pełne zaufanie. Grzeczny, uczynny, nie nadużywał alkoholu. Córka była w nim zakochana po uszy. On także darzył ją uczuciem. Tak nam się przynajmniej wydawało. Nosił ją na rękach, dawał prezenty. Był u nas prawie codziennie. O ślubie zaczęli mówić na początku 1980 roku. Potem Marian  zaczął odwlekać, twierdząc, że najpierw rodzice muszą mu kupić  samochód, bo potem to już nie będzie mógł na to liczyć – opowiadała zdruzgotana tragedią kobieta.

O ciąży córki dowiedziała się w kwietniu. – Sadziłyśmy buraki. Widziałam jak Basia się męczy, przystaje w pracy, mówiąc, że boli ją krzyż. Wydało mi się to podejrzane i wprost spytałam, czy przypadkiem nie jest w ciąży. Przyznała się. Krzyczałam na nią, robiłam jej wymówki. Córka się rozpłakała. Potem pogodziłam się z tym i nawet planowałyśmy, że razem wychowamy to dziecko. Nawet już wszystko dla malucha kupiłam. Basia uspokoiła się, widząc, że zaakceptowaliśmy ten stan.

3 maja Marian S. ostatni raz był u Z. Rozmawiali o budowie domu, w którym mają zamieszkać po ślubie.

– Marian musisz być nasz chłopie – powiedział ojciec Basi.

– Byłem wasz i będę wasz – zapewniał i na tym rozmowa się zakończyła.

Te słowa jednak nie uspokoiły dziewczyny. Żaliła się matce, wypłakując morze łez, iż Marianowi nie zależy na dziecku, tylko na domu w Zamościu.  Miał pretensje, że na kupionym przez Z. placu pod budowę rosną pokrzywy, że nie ma pustaków…

Płód ważył kilogram

 Biegły patolog z Zakładu Medycyny Sądowej w Lublinie, po otwarciu jamy brzusznej, stwierdził w macicy obecność płodu płci męskiej. Chłopczyk ważył prawie kilogram i mierzył 36 cm. Śmierć płodu nastąpiła wraz ze śmiercią matki (był to 6-7 miesiąc ciąży).

Patolog, jako przyczynę zgonu wskazał rozległe obrażenia mózgu, które powstały na skutek licznych urazów zadanych z dużą siłą narzędziem tępym, ewentualnie tępokrawędzistym. Na głowie denatki było aż 11. ran tłuczonych, z których dwie zlokalizowane w okolicy czołowej i skroniowej posiadały charakterystyczne kształty. Rany te zostały zadane narzędziem, którego koniec był rozdwojony. Klucz do kół, o którym mówił S. nie posiadał takich elementów, które mogły zostawić tego typu rany. Część ciosów musiało zostać zadanych we wnętrzu pojazdu.

 „Nie ulega jednak wątpliwości, że obrażenia spowodowane były przy zmieniającej się pozycji ofiary i sprawcy. Trzy urazy głowy zostały zadane z dużą siłą, gdyż doprowadziły do uszkodzeń kości czaszki. Jeden z tych urazów był zlokalizowany z tyłu głowy. Mało prawdopodobne jest to, że mimo doznania trzech urazów, tego typu ofiara była jeszcze w stanie przejść czy przebiegnąć jakąś odległość (ok. 40 m). Zatem najprawdopodobniej ostatnie ciosy zostały zadane w miejscu znalezienia zwłok. Obrażenia głowy mogły powstać także w pozycji leżącej” – czytamy w opinii sądowo – psychiatrycznej.

Biegły z zakresu nauk biologicznych stwierdził: „Badane układy nie pozwalają wykluczyć ojcostwa oskarżonego. Marian S. mógł być ojcem dziecka, co nie wyklucza, że również inna osoba o tych samych grupach krwi co oskarżony mogła być ojcem”.

Śledztwo trwało miesiąc. Już 9 czerwca do sądu trafił akt oskarżenia przeciwko Marianowi S.

Sąd Wojewódzki w Zamościu rozpoznawał sprawę w trybie doraźnym. Oznaczało to, że oskarżonemu nie przysługiwała rewizja od wyroku. Po odczytaniu aktu oskarżenia przyznał się do zarzucanego mu czynu i odmówił składania wyjaśnień. Zasłaniał się niepamięcią.

– Przeczuwałem, że tego dnia stanie się coś złego. Byłem bardzo podenerwowany. Prześladowały mnie jakieś myśli. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Pamiętam tylko chwilę uderzenia Barbary, a co było potem, już nie – mówił przed sądem – Po zatrzymaniu przez MO byłem w szoku i nie wiedziałem, co mówię.

– Kiedy obywatel postanowił pozbawić Barbarę Z. życia? – dopytywał sędzia – Zamiar zabójstwa powstał z chwilą, kiedy zaczęliśmy się kłócić. Nie chciałem jej zabić. Nie panowałem nad sobą. Pamiętam, że tylko raz uderzyłem – jego wyjaśnienia były nielogiczne i niespójne – Nie pamiętam, czym ją uderzyłem. Klucz do kół został mi okazany przez milicję.

 Chory na głowę

 Marian S. pod koniec procesu zaczął symulować chorobę psychiczną. Na taką ewentualność wskazywała również jego matka.

– Syn jest chory na głowę od dzieciństwa. W czwartej klasie podstawówki został uderzony w głowę. Jak wrócił z wojska, to zaczął narzekać na bóle głowy. Do lekarza chodził, proszki brał – mówiła.

Matka Mariana S. podczas procesu zaprzeczała, jakoby w dniu tragedii rozmawiała z ojcem Basi. Twierdziła wręcz, że Waldemara Z. nie było u nich w domu. Po odczytaniu jej zeznań z postępowania przygotowawczego, w których dokładnie opowiedziała o tej wizycie, odparła: – Ja tak nie zeznałam. Przeżywam to, że syn jest chory i poszedł do więzienia. Że ktoś zginął, nie przeżywam tego – z rozbrajającą szczerością mówiła podczas procesu.

Biegli psychiatrzy – po wstępnym badaniu oskarżonego – nie byli w stanie jednoznacznie ocenić jego stanu zdrowia psychicznego. Uznali za konieczne skierowanie go na obserwację sądowo – psychiatryczną celem zdiagnozowania poczytalności. S. trafił do szpitala psychiatrycznego w Lublinie. Od 9 lipca do 18 sierpnia był poddawany psychiatrycznej wiwisekcji. Biegli, w sporządzonej na potrzeby sądu opinii, wskazywali, iż charakteryzuje się przeciętną inteligencją, zaobserwowali u niego anomalia charakteru, słabe wykształcenie uczuć wyższych, dość wyraźny chłód uczuciowy, prosty kodeks etyczno – moralny. Nie rozpoznali u niego psychopatii.

„Oskarżony pamięta coraz mniej wydarzeń. Może to być celowa reakcja obronna, może też być psychologiczny mechanizm wyparcia przykrych przeżyć. Zjawisko to, jako późniejsze nie ma jednak znaczenia dla oceny poczytalności. W chwili popełnienia czynu, miał zachowaną w pełni zdolność rozpoznawania znaczenia czynu, jak i zdolność kierowania swym postępowaniem” – pisali w opinii.

Chcieli go zlinczować

 Podczas procesu panowała specyficzna atmosfera. Tłumy ludzi wokół budynku sądu, ponad 200-osobowa publiczność na sali rozpraw, bardzo wrogo nastawiona do oskarżonego. Ludzie chcieli zlinczować mordercę. Władza obawiała się zamieszek.

Kolonia Zrąb zaroiła się od milicyjnych patroli Fot arch. milicji

Wyrok zapadł 14 września. Sąd skazał Mariana S. na 25 lat więzienia (na wolność miał wyjść w 2007 r.). Tryb doraźny oznaczał, że wyrok od razu był prawomocny, stronom nie przysługiwała rewizja.

W uzasadnieniu czytamy: „Oskarżony nie widział innego korzystnego dla siebie sposobu rozwiązania piętrzących się przed nim problemów, jak tylko definitywne pozbycie się Barbary Z. Z całą świadomością podjął decyzję dokonania zabójstwa, gdy po pracy odwoził ją będzie do domu. Fakt posiadania klucza pomiędzy siedzeniami, świadczy, że oskarżony przygotowywał się do wykonania zaplanowanego zabójstwa. Uderzając Barbarę Z. z taką mocą i wielokrotnie zarówno w kabinie samochodu, jak i na polu, konsekwentnie realizował swój zamiar. (…). Wymierzając karę sąd miał na uwadze fakt, iż oskarżony czyn ten popełnił w stanie wojennym, wobec bliskiej mu osoby. Dla zapewnienia sobie wygodnej, nieskrępowanej i materialnie korzystnej sytuacji, nie zawahał się popełnić najcięższą zbrodnię. Działał w sposób zimny, wyrachowany i konsekwentny. Wykazał olbrzymie napięcie złej woli, masakrując aż swą ofiarę. Popełniony przez niego czyn nie wzbudził w nim żalu, wyrzutów sumienia, skruchy”.

Wolny człowiek

 Po pięciu latach spędzonych za kratami przez Mariana S., jego rodzice złożyli do Rady Państwa prośbę o ułaskawienie. W listopadzie 1987 roku naczelnik więzienia w Tarnowie pisał do sądu: „W początkowym okresie odbywania kary, skazany zachowywał się nagannie, często popełniał wykroczenia dyscyplinarne. Od początku 1983 r. obserwuje się radykalną poprawę jego zachowania. Bierze aktywny udział we współzawodnictwie pracy. Z reguły zajmuje czołowe pozycje, jest systematycznie nagradzany za wydajną pracę. Kontakt utrzymuje z rodzicami oraz z dziewczyną w formie widzeń i korespondencji. Ukończył Średnie Studium Zawodowe” – pisał funkcjonariusz SW.

Po zmianie ustroju, Marian S. nie zaprzestał starań o skrócenie kary. Wręcz przeciwnie, słał ich coraz więcej, powołując się m.in. na tryb doraźny związany ze stanem wojennym, a zatem brak możliwości apelacji. Pisał o ułaskawienie już nie do Rady Państwa, ale do prezydenta RP.

Po 13 latach spędzonych za kratkami, udzielono mu przerwy w karze na okres 6 miesięcy. Do więzienia już nie wrócił. Zamiast 25 lat za kratkami spędził połowę. 29 stycznia 1996 r. został warunkowo przedterminowo zwolniony.

W maju 1997 roku ożenił się. Nie z Hanną O. Jego wybranką była mieszkanka ówczesnego województwa suwalskiego. Początkowo więcej czasu spędzał w Huszczce, pracując w gospodarstwie, które przejął po rodzicach. Gdy urodziło mu się dziecko, przeniósł się na stałe pod Suwałki. Kurator sądowy w sprawozdaniu kończącym dozór (okres próby) pisał: „Znając swoją opinię na wsi, dążył do zmiany miejsca zamieszkania i ułożenia sobie na nowo życia. Jak na razie, udało mu się to osiągnąć. Mówi, że uczyni wszystko, aby jego dalsze życie ułożyło się pomyślnie”.

Było to w 2001 roku. Wówczas Marian S. miał już stabilną sytuację rodzinno-materialną. Pracował przy produkcji okien. Wyjeżdżał też na saksy do Niemiec, gdzie zbierał szparagi.

Aneta Urbanowicz

 

Zobacz również: