Statek Gustloff w 1945 roku zabrał ze sobą na dno 9 tysięcy ofiar.

Statek Gustloff w 1945 roku zabrał ze sobą na dno 9 tysięcy ofiar. A potem zabierał kolejne. Według wielu osób, może tam też znajdować się ciało zaginionego rok temu nurka z Poznania. Po niedawnym umorzeniu tej sprawy przez prokuraturę, wydaje się jednak, że jeśli tak rzeczywiście jest, to jego rodzina może jeszcze przez wiele lat przeżywać prawdziwy horror.

 Znana na całym świecie i niejednokrotnie przenoszona na ekran, tragedia pasażerów Titanica to nic, w porównaniu z największą morską katastrofą w historii, która rozegrała się niedaleko Łeby.

Tu nie było żadnej góry lodowej, przez którą z ludzkiej głupoty miałby zginąć grany przez Leonardo DiCaprio młody amant. Były niszczycielskie radzieckie torpedy, lecące na przeładowany statek, na którym znajdowało się wielu niewinnych niemieckich cywilów. W środku niezwykle mroźnej zimy.

Marzenie łowców przygód

 A miało być tak pięknie. MS Wilhelm Gustloff został nazwany na cześć zamordowanego członka NSDAP. Uroczystość wodowania odbyła się w 1938 r. w obecności nieudolnego malarza, który 5 lat wcześniej został kanclerzem III Rzeszy. Blisko 500 kabin, ponad 200 metrów długości i półtora tysiąca miejsc pasażerskich. Imponował wszystkim.

Do 1939 r. odbył około 50 rejsów jako wycieczkowiec, a po rozpoczęciu wojny przydawał się jako jednostka szpitalna, koszarowa, a także do transportu wojska. Do stycznia 1945 r. cumował w Gdyni i stamtąd wyruszył w ostatni rejs. Wówczas Niemcy z Pomorza uciekali przed nacierającą Armią Czerwoną. Według jednej z depesz, na pokład mogło się dostać nawet 10 tysięcy osób.

Wśród nich byli ranni żołnierze Wermachtu, członkowie NSDAP, gestapowcy i inni naziści, jednak były też ich rodziny i zwykli cywile.

Wieczorem 30 stycznia, 22 mile morskie od Łeby, w przeładowany statek trafiły trzy torpedy z radzieckiego okrętu podwodnego. Co najmniej kilkaset osób zginęło na miejscu. Przez świadome zamknięcie wodoszczelnych grodzi w kadłubie, odcięto drogę ewakuacji załodze, wolnej wówczas od służby. Na domiar złego na 20 -stopniowym mrozie pozamarzały urządzenia służące do opuszczania łodzi ratunkowych. Niektórzy strzelali sobie w głowy, inni skakali do wody, aby po kilku minutach już nie żyć w wyniku hipotermii. Gustloff przechylił się na lewą burtę i po godzinie już całkowicie znalazł się pod wodą. Przybyły na miejsce, niemiecki torpedowiec uratował tylko 1215 rozbitków.

To jednak nie tylko największe morskie cmentarzysko. Podobno na wraku może znajdować się Bursztynowa Komnata. Trudno się zatem dziwić, że obiekt jest marzeniem wielu łowców przygód i bogactw. Tyle, że nie wszystkim udaje się wrócić z głębin. Po wojnie schodzili na Gustloffa Rosjanie. Kilkunastu zostało tam na zawsze. Potem zrobiło się jeszcze bardziej międzynarodowo, bo zaczęli tam ginąć przedstawiciele innych nacji. Polacy też. Ostatni z nich, którego ciało może znajdować się we wraku, jest przykładem tego, jak nie należy sobie dobierać przyjaciół.

Koledzy nie sprawdzali

 Był sobotni wieczór, 28 lipca 2012 roku, gdy nadbałtyckie media podały lakoniczną informację o zaginięciu w Bałtyku – na wysokości Łeby – nurka, który przed południem miał zejść pod wodę i nie wypłynąć. Wszystko wskazywało na nieszczęśliwy wypadek. Poszukiwania nie przyniosły skutku. Coś tu wyraźnie nie grało. I już wtedy zaczęto podejrzewać, że Robert Szlecht mógł zaginąć w zupełnie innym miejscu, niż wskazywali jego towarzysze.

W poniedziałek, 30 lipca, rozmawiałem z lęborską policją, której podlega Łeba, a tam  zdenerwowanie, bo o całej sprawie wiedzą tylko z mediów. Nikt im niczego nie zgłosił przez dwa dni. Mimo to, zaginięciem zajął się lęborski wydział kryminalny.

Pewne jest, że ekipa wypłynęła o godzinie 3:30 z Władysławowa. Oficjalnie miała schodzić na wrak Terry, zatopionej przez sowietów kilka miesięcy przed tragedią Gustloffa. To również atrakcyjny kąsek dla nurków, ale wyzwanie mniejsze. Bo płycej, i bez tej mrocznej legendy o tysiącach ofiar i Bursztynowej Komnacie.

Według najbardziej oficjalnej wersji, nurkowanie rozpoczęło się o godzinie 9:20. Szlecht miał nie zauważyć znaku, który wzywał wszystkich do wejścia na pokład, i zejść pod wodę wbrew ustaleniom. Nie wypłynął. Koledzy poczekali do czasu, aż skończyłby mu się tlen. Żaden z nich nie zszedł pod wodę, żeby sprawdzić, co dzieje się z ich kolegą. Dopiero później powiadomili odpowiednie służby.

Dziś wiadomo, że ten czas mogli wykorzystać na przepłynięcie znad Gustloffa do punktu, w którym leży Terra.

Mogli bać się  mandatu

 – Będę schodził na Gustloffa! – ekscytował się już kilka dni przed wyprawą 44 -letni Robert Szlecht z Poznania. Nurkował od 6 lat. I, mimo że nie był już młody, to cieszył się fantastycznym zdrowiem. Ojciec, mąż, biznesmen. Kochający nurkowanie.

– Cały tydzień chodził po domu i opowiadał mi o tym Gustloffie – wspomina Małgorzata Szlecht, żona płetwonurka – Dlatego utkwiło mi to w pamięci. Zresztą zawsze mu powtarzałam, że ma mi mówić, gdzie płynie, żebym w razie czego wiedziała, gdzie aktualnie przebywa.

Po podwodnym dramacie, szwagierka zaginionego dostała maila, że nurkowie schodzący rzekomo na Terrę, nic nie powiedzą, bo są zastraszani. Do mnie natomiast kilka miesięcy później zgłosił się anonimowy mężczyzna – podający się za znajomego organizatora –  który miał mu powiedzieć, że rzeczywiście schodzono na Gustloffa. A kiedy spytałem go, dlaczego nurkowie przedstawiają policji inną wersję, odpowiedział pytaniem: – Wie pan, jakie kary grożą za schodzenie na Gustloffa?

Wtedy nie wiedziałem. Zapytałem więc u najlepszego źródła.

– Kara administracyjna sięga do 20 średnich pensji w Polsce, jeśli chodzi o bardzo poważne naruszenie przepisów – tłumaczy mi Andrzej Królikowski, Dyrektor Urzędu Morskiego w Gdyni.

– A czy groziłoby im odebranie uprawnień?

– Nie. To naruszenie podlega tylko pod kary finansowe – odpowiada dyrektor.

Kary są co prawda duże, jednak nie trafiło na ludzi biednych. A poza tym nie ma ciała, więc nie ma sekcji zwłok. Bez niej, dalej będziemy mogli gdybać, co się naprawdę stało. Bo nurek z Poznania mógł na przykład zostać zabity, albo sam odpłynął. Wyobraźnia podpowiada nieskończoną ilość rozwiązań.

– Mówiłam policjantowi, że ta ekipa wymyśliła sobie dobry sposób na pozbycie się człowieka. Po prostu wziąć kogoś na łódź i wyrzucić go w morze – dopowiada Małgorzata Szlecht.

To ona przeżywa największy koszmar związany z niepewnością. Nie ma co się dziwić, że każda rozmowa o mężu kosztuje ją wiele łez. Dla niej to niekończący się dramat, który musi przeżywać na nowo cały czas. Dzień w dzień.

Sprawa dla kryminalnych wcale nie była oczywista. Uczestnicy wyprawy gubili się w zeznaniach. Były niespójne. Zabrano im z domów komputery, które przeszukali biegli. Jednak to niczego nie wniosło do sprawy.

Poza tym żona zaginionego wnioskowała o ukaranie członków ekspedycji z powodu nieudzielenia pomocy. Ich pierwsze relacje świadczyły o tym, że ten zarzut mógł być jak najbardziej słuszny. Tyle, że poznaniak do dziś widnieje na stronach policji, jako zaginiony. Nie ma żadnych przepisów uprawniających do uznania go – już teraz – za zmarłego. A droga prawna, przynajmniej do ujawnienia nowych okoliczności lub odnalezienia zwłok, praktycznie właśnie się zakończyła.

– Wykonaliśmy wszystkie możliwe czynności w tej sprawie i mogliśmy już tylko umorzyć postępowanie – tłumaczy Jadwiga Ostapko-Rokicka, prokurator rejonowy w Lęborku Ciało nie zostało odnalezione, ani nigdzie nie wypłynęło. W miejscu, w którym odbywała się wyprawa (przy wraku Terry – red.) nie odnaleziono zwłok. Żona zaginionego twierdziła, że jej mąż był na Gustloffie, jednak nie ma możliwości przeszukania tego wraku, ponieważ to cmentarz wojenny i zgodnie z przepisami nie możemy robić takich rzeczy. Już pomijając fakt, że takie poszukiwania byłyby bardzo niebezpieczne. Z zeznań wszystkich osób uczestniczących w tej wyprawie wynikało, że nie było mowy o żadnym Gustloffie. W naszej ocenie sytuacja była jasna. Pokrzywdzona złożyła zażalenie, ale sąd utrzymał w mocy nasze postanowienie.

 Kolejna ofiara wraku

 Większość środowiska nurków nie chce mieć nic wspólnego z członkami felernej wyprawy. Przejechali się po nich solidnie na forach internetowych, nawet ci najbardziej szanowani i z najdłuższym stażem. Bo im też ta sprawa cuchnęła na kilometr.

Towarzysze Szlechta nawet nie proponowali jego rodzinie pomocy po tragedii. Z przyjaciół, z którymi pił często piwo, zamienili się w obce osoby. Mediów też unikają.

Małgorzata Szlecht próbowała już wszystkiego, aby odnaleźć męża. Planowała nawet wpłynąć na marynarkę, aby – przy okazji manewrów – zahaczyli o miejsce, w które się wybierał jej mąż. Dzwoniła do detektywów, wynajęła adwokata, robiła zbiórkę na zorganizowanie wyprawy, nawet nielegalnej, ale wszystko rozbiło się o formalności. Bo „polski Titanic” jest uznany za niemieckie cmentarzysko i Polacy muszą się bardzo nagimnastykować, żeby uzyskać taką zgodę.

– Ten wrak jest w bardzo dużym stopniu opleciony sieciami rybackimi. To już znacząca głębokość, poza tym nurkowie muszą się wzajemnie asystować – przestrzega Andrzej Królikowski – Kilka lat temu schodzili tam Holender i Niemiec. Obaj wplątali się i już nie wypłynęli. Ich zwłoki musiała wydobywać marynarka wojenna.

Marynarka mogłaby wydobyć ciało i w tym przypadku, gdyby policja stwierdziła, że rzeczywiście schodzono na wraka Gustloffa. – Ale nie miała ku temu podstaw ze względu na wyjaśnienia kolegów – podkreśla zrozpaczona kobieta.

I dodaje: – Nikt ich nie zmusił do powiedzenia prawdy, więc jak ja, kobieta, mam to zrobić? – pyta retorycznie – Przecież ich nie pobiję. Cała piętnastka żyje sobie teraz normalnie, a ja codziennie modlę się o cud. Bo ciągle wierzę, że on może żyć. Ale żebym miała chociaż ciało…

Statek-cmentarzysko być może wzbogacił się o kolejne ludzkie zwłoki, które mogą zostać na nim nawet na zawsze. Poza niedawnym złożeniem we wraku urny z prochami Niemca, który cudem ocalał w katastrofie statku w 1945 roku i dożył sędziwego wieku, nikt tam ostatnio legalnie nie schodził.

– I teraz nie będzie żadnej zgody – zapowiada stanowczo Dyrektor Urzędu Morskiego w Gdyni.

Mikołaj Podolski

Zobacz również: