Z Dariuszem, byłym gangsterem z grupy Zbigniewa M. ps. „Carrington”, a obecnie świadkiem koronnym, rozmawia Patryk Szulc.

Dlaczego zdecydowałeś się na tę rozmowę?

Miałem wiele propozycji wywiadów. Szczerze mówiąc nie przyszło mi nawet do głowy, aby decydować się na jakąkolwiek rozmowę, bo to też powoduje podniesienie poziomu zagrożenia. Chciałem jednak sprecyzować kilka informacji, o różnych osobach czy wydarzeniach, które raz i drugi pojawiały się w mediach, a o których wiedziałem, że było nieco inaczej.

Zorganizowanie takiej, nazwijmy to „zwykłej” rozmowy, jest dość trudne. Długo dobiera się miejsce, nie brakuje telefonów z zastrzeżonych numerów…

To jest w pewien sposób wymuszone przez ochronę i zasady, które ta ochrona narzuca. Nie mogę większości rzeczy robić, jak chcę. Muszę to konsultować, a ochrona każdą informację weryfikuje i mówi, co można, a czego nie. Nie jest do końca tak, że moje decyzje są moimi decyzjami – jestem wręcz ubezwłasnowolniony. Niestety mnie i osobom w moim otoczeniu, teraz nawet tobie, wciąż grozi niebezpieczeństwo.

Czyli ochrona nadal uważa, że zagrożenie jest realne i wysokie?

Tak, dlatego że wielokrotnie zeznawałem w sprawach o zabójstwa. Moje zeznania mogły jednak okazać się niewystarczające, aby wykonawców tych zbrodni skazać. Po wieloletnich wyrokach za inne przestępstwa duża część z nich wyszła już na wolność. Doskonale zdają sobie sprawę, że „wisi na nich” po sześć czy dziesięć zabójstw – ci ludzie nie zabijali pojedynczo. Jakikolwiek inny dowód, który uzupełniłby moje zeznania, spowoduje, że te osoby wrócą do więzienia i już nigdy z niego nie wyjdą. Dlatego zależałoby im na usunięciu mnie.

Nie było tak, że zależało im już wcześniej, a przyjęcie statusu świadka koronnego miało cię przed tym uchronić?

Doszło do sytuacji, w której próbowano mnie zmusić do zrobienia czegoś, czego robić nie chciałem. Zorientowałem się faktycznie, że sam będę ich celem. Pewne rozmowy z policjantami pozwoliły mi złożyć niektóre okoliczności w całość. Najpierw oni przedstawili mi, co wiedzą, a później ja im. Pierwszego dnia przesłuchań zaproponowali status świadka koronnego. To było mniej więcej dwa miesiące przed tym, jak świadkiem koronnym został też „Masa”. Ja nie miałem już żadnych hamulców – skoro i tak bym wylądował w rowie, to co za różnica? I się zgodziłem. Gdyby nie to, pewnie dziś byśmy nie rozmawiali.

Początki, czyli zmiana tożsamości, pierwsze przeprowadzki – było trudno?

Wychowała mnie ulica i jakakolwiek konieczność nagłej zmiany leży w mojej naturze. Jeśli musiałbym teraz się przeprowadzić, to po prostu to zrobię. Nie odczuwałem takich rzeczy w drastyczny sposób. Szokiem było dla mnie natomiast uczciwe życie – jak można pracować, legalnie zarabiać pieniądze. Nigdy wcześniej tego nie robiłem. Dziś żyję tak, jak każdy. Tylko częściej muszę się odwracać za siebie.

Wracając do tego, co działo się, zanim zostałeś świadkiem koronnym. Gangsterzy jakiej grupy chcieli się ciebie pozbyć?

Zbigniewa M. pseuodnim „Carrington”, czyli tej, w której uczestniczyłem. Ja przystąpiłem do niej w zasadzie już po zatrzymaniu „Carringtona” (wrzesień 1998 – przyp. aut.), kiedy pozostali członkowie gangu szukali osoby niepowiązanej z nimi w policyjnych kartotekach. Stałem się dla nich cenny, bo organy ścigania o nic mnie nie podejrzewały i swobodnie mogłem przekazywać informacje, na przykład w czasie widzeń w więzieniach.

A jak w ogóle na nich trafiłeś? Oni szukali kogoś takiego jak ty, ale przecież nie każdy, tak po prostu z ulicy, zostaje nagle gangsterem!

Ja wcześniej dokonywałem wielu napadów, specjalizowałem się w tym. W swoim mieście byłem dość znanym przestępcą. Miałem za sobą wieloletnie wyroki, więc łatwo było mnie sprawdzić. A z gangiem „Carringtona” skontaktował mnie znajomy, kiedy dostałem propozycję sprzedaży tira z ładunkiem – jego kierowca chciał się sam wystawić. Grupa była bardzo hermetyczna, składała się tak naprawdę z kilku osób. Wykorzystywałem wtedy swoje znajomości w świecie przestępczym, ale tym niezorganizowanym, w którym obracało się też zdecydowanie mniejszymi pieniędzmi.

Wspomniałeś, że zeznawałeś w sprawach o zabójstwa. Kto dokonywał ich dla „Carringtona”?

Grupa „Carringtona” była pod tym względem bardzo specyficzna. Jeden prokurator powiedział kiedyś, że gdyby zebrano dowody na wszystkie zabójstwa, których dokonali jej członkowie, to nie byłoby chyba w Polsce grupy, która zabiłaby więcej osób. Ja też przystępując do niej, wcześniej musiałem zostać zaakceptowany, a żeby tak się stało, trzeba było kłamać – na przykład, że właśnie zabijałem. Ta grupa właściwie nie akceptowała żadnych ludzi, którzy nie zabijali. Myślę, że „Carrington” i jego ludzie, poza mistrzostwem przemytu, po prostu lubili zabijać. Oni nie zawsze zabijali z konieczności. Owszem, według nich jedyny sposób pozbycia się dowodu to zabójstwo, ale dla przykładu raz zamordowali chłopaka, który dla nich był praktycznie nikim. Śmiali się jeszcze z niego, że stojąc już nad wykopanym grobem, nie zdawał sobie sprawy z tego, co naprawdę zaraz go czeka – śmierć. Zbigniew M. część zabójstw zlecał, także na zewnątrz grupy, ale sam również zabijał.

Ile mogło być takich zabójstw?

Około trzydziestu. O dwudziestu sześciu wiem na pewno, ale gang „Carringtona” miał charakterystyczną metodę pozbywania się ofiar – tak, że nie było trupa. Najczęściej wywożono zwłoki do lasu, wykopywano dół, do którego wrzucano worek wapna, potem ciało i jeszcze jeden worek wapna. Dlatego wiele tak zamordowanych osób wciąż jest uznawanych tylko za zaginione. Raz miałem związaną z tym nieprzyjemną sytuację na rozprawie. Musiałem powiedzieć kobiecie wprost, że jej syn nie żyje, a ona miała jeszcze nadzieję na jego odnalezienie.

Z jakimi grupami przestępczymi, poza tą „Carringtona”, miałeś jeszcze do czynienia?

Przez jakiś czas byłem oddelegowany do grupy „poznańskiej”. Zajmowałem się tam między innymi narkotykami, przemytem, napadami na tiry. Do Poznania musiałem pojechać, bo na moim terenie chciał mnie zabić Jacek B. pseudonim „Lelek”, konkurent „Carringtona”. Miałem też kontakty z łódzką „ośmiornicą”, nasza grupa była z nią mocno powiązana przy okazji przemytu. Stale też współpracowała z grupą „wołomińską”, ale to nie była moja działka. Zresztą to nie tak, że istniały tylko „Pruszków” czy „Wołomin”. Nie brakowało mocnych grup, które wzajemnie się uzupełniały – na zasadzie „ty masz zlecenie zabójstwa, ja mam zabójcę”, albo „ja mam ileś litrów spirytusu, a ty masz gdzie go upłynnić”. Właśnie na tym polegały bliskie stosunki z „łodziakami”.

Znałeś osobiście tych najpopularniejszych gangsterów, jak „Słowik”, „Parasol”, „Malizna”?

Z grupą „pruszkowską” my praktycznie nie mieliśmy kontaktu i nie szukaliśmy go. „Carrington”, jak trafił mu się dobry tydzień, potrafił zarobić milion marek – niepotrzebne mu były podziały dochodów. Co innego współpraca z „Wołominem” – „Klepak” (Marian K., jeden z bossów gangu wołomińskiego – przyp. aut.) dostarczał narkotyki i to było potrzebne. Przypuszczam, że zlecał też zabójstwa.

Zobacz również: