Był 1983 rok, gdy w pewnym domu w Sochaczewie zaczęły dziać się dziwne zjawiska. Z niewiadomych przyczyn przemieszczały się tu przedmioty, słychać było stukanie, dziwne głosy. Ludzi mówili o duchach. Zaś mieszkańcy domu, aby uniknąć tragedii, zmuszeni byli chodzić po mieszkaniu w kaskach motocyklowych. Wkrótce o tych tajemniczych zjawiskach usłyszała cała Polska i nie tylko. I każdy chciał to zobaczyć. Te dziwne zjawiska próbowali rozwikłać milicjanci, parapsychologowie i duchowni. Nawet Lech Wałęsa przyjechał zobaczyć ducha.
„Na miejscu tłumy gapiów, ciekawskich, zabobonnych i podejrzliwych, czasem nawet agresywnych, osoby niezrównoważone psychicznie, aroganckie spirytystki podające się za „wysłanniczki innego świata” – czytamy w jednej z prasowych relacji.
Tajemnicze zjawiska pojawiły się domu Hanny Sokół w dwa miesiące po śmierci jej męża Józefa. Jeszcze siedem lat później „duchy” nie dawały za wygraną. Szczególnie upodobały sobie 11-letnią Joannę Sokół. Atakowały także jej siostrę Dorotę oraz ich babcię Mariannę Świątkowską.
Znamienne, że w obecności gospodyni, pani Hanny, zwykle nie straszyło. Pracowała wówczas jako rewidentka w zamrażalni warzyw i owoców. Zwykle do pracy chodziła na drugą lub trzecią zmianę. Poza domem przebywała zatem wieczorami i nocami. Właśnie wtedy w jej domu miały miejsce najdziwniejsze rzeczy.
– Odwiedzali nas wszelcy możliwi eksperci oraz duchowni. Chyba nikt nie jest w stanie nam pomóc – mówiła wówczas zrezygnowana Hanna Sokół.

Ze świata duchów

Tajemnicze zjawiska, jakie miały miejsce w Sochaczewie, zainteresowały także ks. biskupa Zbigniewa Józefa Kraszewskiego, który był w tym czasie wikariuszem generalnym archidiecezji warszawskiej.
– Kiedy w styczniu osiemdziesiątego czwartego roku byłem w Krynicy, wpadł mi w ręce „Express Wieczorny” zawierający artykuł „Straszny Dwór w Sochaczewie” – wspominał przed laty, nieżyjący już biskup – Z tekstu zamieszczonego w gazecie wynikało, że w domu w Sochaczewie, po śmierci gospodarza dzieją się dziwne rzeczy. Według pani Ireny, siostry nieżyjącego właściciela domu, dwa miesiące po pogrzebie coś zaczęło bębnić po ścianach. Potem kubły pełne wody same się przewracały. Z kredensu wylatywały szuflady, spadały garnki i czajniki, a taboret koziołkował przez kuchnię. Funkcjonariusze milicji przez kilka dni obserwowali nawiedzony dom. Podczas, gdy milicjanci czyhali w ciemnościach, w mieszkaniu sprzęty tańczyły jak oszalałe. Hałasy i łomoty zostały częściowo nagrane przez milicję na magnetofon. Sprowadzono księdza. Przybył tez radiesteta z Warszawy, ale stwierdził jedynie niewielkie pasmo promieniowania, które nie ma związku z występującymi zjawiskami. Po powrocie do Warszawy sprawdziłem, że fakty opisane w gazecie nie są wytworem fantazji. Opowiedzieli mi o tym księża z Sochaczewa. Jednak postanowienie, aby odwiedzić „straszny dwór”, nie zostało prędko zrealizowane – dodał ksiądz biskup.
Dopiero w dniu 31 lipca 1984 roku nadarzyła się okazja. Biskup został zaproszony, aby odprawić pogrzeb zasłużonego kapłana, ks. Stefana Kankiewicza, w Trojanowie. Po Mszy św. pojechał do domu, w którym „straszy”.
– Znaleźliśmy się na ulicy Dalekiej z ks. Proboszczem Józefem Kwiatkowskim. Była obecna właścicielka domu pani Hanna Sokół. Później przyszła bratowa zmarłego, Irena Sokół – wspominał ksiądz biskup – Według mieszkańców domu, niesamowite zjawiska zaczęły się w grudniu. Najpierw pukanie. Później zaczęło się wyrzucanie szuflad, bicie luster. Węgiel unosił się w powietrzu. Doniczki spadały z okien. Właścicielka domu skarżyła się, że nie było rzeczy, którą można by schować. Ubrania i buciki dzieci były porozrzucane. Dzieci szły do szkoły bez kapci, bez butów, bez swetra.
Irena Sokół, relacjonowała biskupowi zdarzenia z jej domu: – Dzieci kiedyś jadły obiadek. I po obiedzie ja mówię: To na deser zrobię wam kisiel. Ja poszłam. Ale tutaj przychodzi taki stryjeczny brat z rodziny. On krzyczy na moją mamę: Babcia zobacz czajnik się uniósł! Więc mama chciała ten czajnik zatrzymać. Była zima. Gotująca się woda. Czajnik spadł. On za chwilę patrzy i nie ma kisielu. Nawet i ten talerz z kisielem uciekł – opowiadała kobieta biskupowi – Proszę Biskupa, ja mam wszystko pobite. Proszę, to są odbicia, uderzenia. Tu nie mam szyby. Tu są gumowe. Gumowe też się zbijały i drżały. I myśmy też miały obrażenia ciała. Dorotka, jak ją uderzyło krzesełko, miała przeciętą głowę. Moja bratowa tak samo. Nic nie pomagało. Można było chować i nic. Wszystko się unosiło. Wszystko się wylewało. Myśmy nie mogły zjeść. Węgiel się wysypywał. A jak się wysypywał, to sam się nabierał na szufelkę z miałem i tak szurgał po całym mieszkaniu. Szklanki wszystkie spadały. Nie mam ani jednej szklanki, ani talerza. Wszystko pobite. Samo się pobiło. Również telewizor. Tu stał mój telewizor. Tutaj. Więc nie dość, że upadł i tu sobie tak wędrował po podłodze. A tu się zatrzymał. To było kiedyś wieczorem. Kiedyś krzesło się niosło i samo uderzyło w ścianę. Widać tutaj dziurę w ścianie. Wszystko poobijane. Tam znowu obicie po nożu. Tu też, jak krzesło się uderzyło. Wszystko się obijało o szafę. Jakieś pukanie o wersalkę. Nie wiem, co będzie. Teraz z kolei drze mi pościel. Ja niedługo nie będę miała na czym spać.
Były wypadki, że ludzie wchodzący do tego domu uciekali ze strachu, gdyż witały ich latające noże. Innym razem ubrania w szafie były pocięte jakby żyletką, a wszystkie guziki odcięte. Z guzików na podłodze ułożone było imię córki zmarłego ASIA.
Pewnego dnia zdesperowana pani Hanna Sokół poszła po zaświadczenie do Milicji Obywatelskiej, aby potwierdzono jej urzędowo i na piśmie, że mieszkanie zostało zdemolowane bez jej winy. Milicja odpowiedziała krótko i na temat: – Nie możemy wydawać zaświadczenia, ponieważ zjawiska są stwierdzone, ale przestępca nieznany.
Wtedy kobieta poszła do naczelnika miasta z nadzieją, że on jej pomoże. Po tej rozmowie przyszedł na ulicę Daleką ktoś z Rady Miejskiej, ale z góry się zarzekał, że nie wierzy w takie bajki. Usiadł spokojnie i wtedy doniczka sama uniosła się w powietrze i uderzyła w ścianę obok jego głowy. Natychmiast uwierzył. Ale władza ludowa nic nie zrobiła, aby tajemnicze zjawiska wyjaśnić i ulżyć Sokołom w koszmarze.

W strasznym domu

Jedynie Leszek Franaszek – porucznik MO, który w szkole Joasi Sokół był przewodniczącym Koła Rodzicielskiego, postanowił pomóc udręczonej rodzinie.
– Nie przychodziłem tak służbowo, ale z czystej ludzkiej życzliwości – mówi mi po latach – Chciałem pomóc tej rodzinie, która znalazła się w naprawdę nieprzyjemnej sytuacji. Zaczęło się od stuków, jakby za ścianą sąsiad pukał, tak to wyglądało. Ale nie pukał. Nagrywaliśmy te stuki na magnetofon.
Dawali je do odsłuchania wojskowym specjalistom od nasłuchów z lotniska w pobliskich Bielicach, ale oni nic nie słyszeli. Nagrania znikały.
– Nigdy nie widziałem czegoś równie przerażającego – wspomina Leszek Franaszek – Podczas jednej z moich wizyt, telewizor spadł ze stołu, pofrunął parę metrów i upadł na podłogę. Innym razem nóż kuchenny wyskoczył z szuflady i wbił się w drzwi. Garnki, talerze, krzesła i inne sprzęty, fruwały bez niczyjej pomocy. Nie wierzyłem własnym oczom. Zamknięta kłódka opuściła skobel, przeleciała przez pokój, uderzając mnie w ramię. To znowu lecąca filiżanka zawróciła, gdy dotarła do mnie.
Długo by opowiadać o tym, co tam się działo. A trwało to kilka lat.
W tym czasie dom nachodziły tłumy ciekawskich, którzy koniecznie chcieli zobaczyć „ducha”. Gdyby nie Franaszek, roznieśliby wszystko w pył.
Dom wizytowali wszelcy możliwi eksperci. Nic nie znaleźli. Radiesteta z Warszawy Andrzej T. stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że dom stoi na zdrowym terenie.
Ciekawość przywiodła tam również Lecha Wałęsę, który odwiedzał mieszkającą w pobliżu siostrę, o czym jednak media nie wspominały. Po tej wizycie, rodzina Sokołów miała problemy z funkcjonariuszami Służby Bezpieczeństwa, którzy nie chcieli uwierzyć, że przywódca Solidarności siedział u nich w domu kilka godzin, aby zobaczyć „ducha”. Ponoć zobaczył. W tym czasie zainteresowanie Joasią przejawiały też służby specjalne, w tym wywiad wojskowy. Agenci działali jednak w białych rękawiczkach. Na co dzień dom przy Dalekiej nawiedzały tłumy ciekawskich gapiów.
– Każdy chciał się na to załapać. Tam się działy dziwne rzeczy i ludzie chcieli to zobaczyć. Z ulicy wchodzili wprost do domu, albo szli do studni po „cudowną wodę” – wspomina Franaszek – Chroniłem ich przed tymi oszołomami. Przyjeżdżało tam mnóstwo ludzi, wszyscy chcieli zobaczyć „ducha”. Mówiłem nieraz: „Jedziecie tu, to weźcie coś dla tych ludzi, im się wszystko w domu wytłukło, żadnej szklanki całej nie było”. Obiecywano im różne rzeczy, o których ja od początku wiedziałem, że są nierealne. Mamiono ich kłamstwami. Tak, jak Joasię wyjazdem do Japonii.
Niektórzy chcieli to zjawisko wykorzystać na swój sposób. Jedna ze szkolnych koleżanek Joasi ukradła rodzicom biżuterię. Sugerowała, że to Joasia ją przyciągnęła. Potem precjoza znaleziono nieopodal komendy milicji w Sochaczewie.
W szkole traktowano dziewczynkę nieco jak dziwadło, niczym Carrie – bohaterkę horroru Stephena Kinga: – Jeśli chodzi o Joasię, to pamiętam tylko, że unikałam jej. Każdy się jej bał. A co się wtedy mówiło? Jak to dzieciaki, była jakaś ogólna panika i strach przed tym, co się wokół niej dzieje – wspomina szkolna koleżanka Joasi – Czasami na lekcjach pękały linijki albo cyrkle, zanim ich dotknęła.
Mało kto wiedział wówczas o tym, że Joasia posiadała także jeszcze jedną nadzwyczajną umiejętność: – Ona miała zdolność czytania przez zakrytą kartkę – relacjonuje Leszek Franaszek – Bawiłem się z nią tak, że pisałem np. „Konstantynopol”. Zawijałem kartkę kilka razy, a ona czytała zawsze bezbłędnie jej treść.
Pewnego dnia Joasia źle się poczuła, matka wezwała pogotowie. Przyjechał doktor Krystian S., ale Joasia nie chciała dać się zbadać: – Nie lubię cię! – krzyczała nie wiedzieć czemu do lekarza. I wtedy – jak relacjonuje Leszek Franaszek – stała się rzecz dziwna: – Z podłogi podniosło się krzesło, takie na metalowych nogach, wycelowało w lekarza i z impetem ruszyło w powietrzu w jego stronę. Doktor w porę się uchylił, bo pewnie by zginął na miejscu. To była taka siła, że to krzesło zrobiło sporą dziurę w ścianie!
Po chwili Franaszek zastrzega: – Nigdy, nikomu nic poważnego się nie stało. Chociaż latały tu naprawdę ciężkie rzeczy.
Przemieszczały się między innymi: telewizor, maszyna do szycia, garnki itd. Zaś szczapy drzewa ganiały dzieci po podwórku: – To było już w nocy, na podwórku był nastoletni Włodek – kuzyn Joasi, ona i jej siostra Dorotka. Nagle, ze stosu drewna zaczęły unosić się szczapy, takie długie na metr i lepiej. Dolatywały do dzieci i biły. Zupełnie, jak bajkowe „kije samobije” – wspomina były milicjant – Nie można było nad tym zapanować. W końcu udało się wciągnąć dzieci do domu. Ja zostałem na zewnątrz. Na moich oczach dwa takie kije zablokowały drzwi, układając się we framudze na krzyż. Z trudem je wyrwałem.
Wśród ekspertów, próbujących rozwikłać tajemnicę domu rodziny S., był również Lech Emfazy Stefański, prezes Polskiego Towarzystwa Psychotronicznego. To jemu Leszek Franaszek zawdzięcza odkrycie swoich umiejętności: – Przyglądał mi się przez dłuższy czas. I potem mówi: „Ja u pana czuję duże zapasy energii”. Pomyślałem: „O co ci chodzi, co się pan czepiasz?”. Nie miałem pojęcia, że mógłbym pomagać ludziom – wspomina Franaszek. Zapewne nigdy nie dowiedziałby się, jakie tkwią w nim możliwości, gdyby nie te niezwykłe wydarzenia z początku lat 80. minionego wieku. Dziś Franaszek jest jednym z najbardziej uznanych bioterapeutów w Polsce.

Harcowanie duchów

Stefański, wraz z dr Romanem Bugajem, odwiedził ośmiokrotnie dom państwa Sokołów. Kilka razy towarzyszyła im Maria Błaszczyszyn oraz Leszek Franaszek.
Spisali z tych wizyt relację, w której między innymi czytamy: „Przeprowadziliśmy wywiady i próby testowe z mieszkańcami „nawiedzonego” domu. Nic nie wskazuje, aby zjawiska miały być przez kogoś sfingowane (…) Przypadek „strachów” w Sochaczewie jest typowy: prawdopodobnie mimowolnymi sprawcami zjawisk są dzieci wchodzące w okres dojrzewania: 13-letnia Asia i 14-letni Włodek. Warto tu zwrócić uwagę na interesujący szczegół: przez dwa tygodnie „duchy” harcowały tylko wówczas, gdy pani Hanna znajdowała się poza domem. Dopiero w połowie stycznia zobaczyła na własne oczy, jak krzesło „samo” przewróciło się czterokrotnie na podłogę. Wiemy, że nie świadomość, lecz podświadomość osób medialnych steruje takimi zjawiskami telekinetycznymi, jakie obserwuje się w Sochaczewie. Być może również na podświadomość obojga dzieci hamująco działał autorytet pani Hanny. „Strachy” stają się naprawdę „niegrzeczne” dopiero wówczas, gdy mamy nie ma w domu. Trzeba tu dodać, że to, co dzieje się w Sochaczewie, należy do klasy zjawisk bardzo dobrze znanych badaczom, wielokrotnie opisywanych, a w języku niemieckim określanych jako Spukphaenomene lub żartobliwie Poltergeist („duch stukający”). Jak się przeważnie okazuje, mimowolnym sprawcą zjawiska bywa dziewczynka lub chłopiec w okresie dojrzewania. Zachwiana w tym czasie równowaga energetyczna organizmu staje się przyczyną wyzwolenia sił, które moskiewski fizyk dr Aleksander Dubrow nazywa biograwitacyjnymi (są to te same siły, które powodują rozrywanie się nici chromosomów podczas podziału jądra komórkowego). Działaniem sił biograwitacyjnych na otoczenie dojrzewającego osobnika, nie steruje jego świadomość – są to działania bezwiedne, podświadome. Często sprawca jest równocześnie ich ofiarą, jak to bywało np. u Joasi Gajewskiej z Sosnowca, którą wielokrotnie kaleczyło szkło rozbijane przez psotnego „chochlika” (…).
Doktor Bugaj, parapsycholog, tak relacjonował w mediach wydarzenia w Sochaczewie: – Przedmioty przelatują w powietrzu tak szybko, że prawie nie zdąża się ich zauważyć. Jedyne ostrzeżenie, to świst. Rodzina musi nosić na głowach hełmy ochronne! Duchy grasujące w domu pp. Sokołów uważane są za złe. Sztućce trzymane przez Joannę wyginają się w jej rękach jak spaghetti! Joanna badana była przez ekspertów, ponieważ naukowcy podejrzewali, że 11-letnia dziewczynka w jakiś nieznany sposób sama wywoływała te zjawiska. Podobne badania prowadzone są również w innych krajach Europy Wschodniej. W Związku Radzieckim na przykład wykazano, że ludzie mogą podświadomie wpływać na przedmioty i wydarzenia.
Bugaj przeprowadził wówczas szereg obserwacji i doświadczeń. Niektóre z nich przytaczam, za jego relacją z 1984 roku: „1. Podczas przechodzenia Joasi przez kuchnię, uniósł się do góry i „podążał” za nią but leżący początkowo w rogu pomieszczenia. 2. Stwierdziłem unoszenie się i lot w powietrzu nie dotkniętego przez nikogo garnka blaszanego. Samego garnka w locie nie widziałem, gdyż jego lot był zbyt szybki. Lecący garnek uderzył w ścianę kuchni, a następnie spadł na podłogę. 3. Leżąca szufelka metalowa do węgla nagle uniosła się w powietrze, przeleciała kilkadziesiąt centymetrów nad podłogą i upadła z hałasem koło kuchni. 4. Nie dotykany przez nikogo talerz porcelanowy (średniej wielkości), znajdujący się na stole, uniósł się nagle w powietrze, przeleciał niezwykle szybko pod sufitem kuchni i z trzaskiem rozbił się na przeciwległej ścianie. 5. Moja czapka futrzana, którą położyłem w pokoju na otomanie, również poderwała się nagle do góry, przeleciała bardzo szybko w powietrzu przez otwarte drzwi do kuchni, gdzie właśnie przebywałem, i uderzyła mnie w twarz. Pomimo, że uderzenie było gwałtowne, nie odczułem bólu z uwagi na rodzaj materiału czapki. 6. Po położeniu czapki na poprzednie miejsce, zjawisko to powtórzyło się, tym razem jednak czapka przeleciała nisko nad podłogą, uderzyła mnie w kolano i upadła w kuchni koło kredensu. 7. Następny fenomen był bardzo dziwny, kryjący w sobie zagrożenie. Gospodyni poczęstowała nas gorącą herbatą i postawiła trzy szklanki na stole w pokoju. Przebywałem wówczas w kuchni, Joasia siedziała na krześle ok. 1 m od stołu. Nagle jedna ze szklanek, pozostająca przez cały czas w polu mojego widzenia (drzwi z pokoju do kuchni są zawsze otwarte), poderwała się do góry, przeleciała niezwykle szybko koło mojej głowy, wylewając prawie całą gorącą herbatę na moje ubranie, część zaś na pobliską ścianę, a następnie rozbiła się z trzaskiem o kredens kuchenny. Pragnę podkreślić, że ani jedna kropla herbaty nie oblała mi twarzy, a także to, że na jasnym ubraniu, po wyschnięciu herbaty, nie powstała żadna plama. 8. Jakaś nieznana siła ściągnęła siedzącej na krześle Joasi pantofle z nóg i odrzuciła je daleko w przeciwległą część pokoju. 9. Joasia siedząca koło stołu na krześlem została niespodziewanie z niego zrzucona i częściowo wciągnięta pod stół. W ostatniej chwili zdołała zatrzymać się, chwytając się za jego blat. 10. Po wejściu Joasi do pokojum znajdującego się na pierwszym piętrze, gdzie mieliśmy przez pewien czas przebywać, z podwórza wpadły za nią przez niedomknięte drzwi dwa kamienie. Na podwórzu nie dostrzegliśmy nikogo, kto mógłby je wrzucić; wyjrzeliśmy przez okno natychmiast po upadku kamieni. Zastanawiająca była celność, z jaką przedmioty te przedostawały się przez wąską szczelinę. 11. Wykonany przez mgr Stefańskiego papierowy „rotorek Trommelina” przeznaczony do doświadczeń i postawiony na stoliku koło telewizora, znikł bez śladu i tego wieczoru nie mogliśmy go już nigdzie odnaleźć. 12. Kostka Rubika wykonana z plastyku poszybowała nagle w powietrze, przeleciała zygzakowatym ruchem pod sufitem i uderzyła mgr Stefańskiego w plecy. Uderzenie to nie było zbyt silne. 13. Jeden z moich kluczy od mieszkania, trzymany przeze mnie w kieszeni, mianowicie od zamka yale, został wygięty pod kątem ok. 90 stopni. Stwierdziłem to po przyjeździe z Sochaczewa do Warszawy. Opisane fenomeny, z wyjątkiem ostatniego, widziały oprócz mnie wszystkie wymienione osoby. Manifestacje telekinetyczne zachodziły w pełnym świetle dziennym, albo przy silnym oświetleniu elektrycznym, jedynie zjawiska wymienione w punktach 8. i 9. wydarzyły się w ciemności. (…)”.

Nieznana energia

Bugaj i Stefański twierdzą, że – na prośbę matki Joanny – próbowali opanować niszczącą, nieznaną energię generowaną przez dziewczynkę. Ich zdaniem było to typowe medium psychokinetyczne, które zamierzali ukierunkować i spowodować wyładowanie energii w sposób zamierzony i kontrolowany. W tym celu rozpoczęli serię doświadczeń. Jedna z tych prób polegała na powtórzeniu efektu psychokinetycznego Uri Gellera – izraelskiego iluzjonisty, który twierdzi, że ma zdolności paranormalne. Dzieci, oglądając w telewizji popisy Gellera, naśladowały go potem z powodzeniem. Stalowe łyżki i widelce pocierane palcami miękły.
Oto fragment protokołu z tego eksperymentu: „Joasia bierze do ręki aluminiową łyżkę stołową, trzyma ją za trzonek i lekko pociera go dużym palcem. Po kilku minutach łyżka wygina się w kierunku jej biustu, następnie z trzaskiem pęka, przy czym górna część całkowicie odłamuje się i upada na stół. Próba wykonana z widelcem, a następnie z łyżeczką od herbaty, przebiega w sposób podobny, lecz teraz następuje jedynie całkowite wygięcie w miejscu przewężenia trzonka”.
Wykonano dziesięć takich prób, i ponoć wszystkie zakończyły się pozytywnie: „Duże łyżki aluminiowe zawsze pękały, łyżeczki i widelce stalowe ulegały zaś całkowitemu wygięciu. Proces wyginania, zachodzący w pełnym świetle dziennym względnie elektrycznym, był zawsze poddany naszej obserwacji. Niekiedy wygięcie następowało natychmiast, „w oczach” górna część widelca lub łyżki opadała na rękę dziewczynki. Nigdy nie stwierdziłem żadnego wzrostu temperatury metalu. Proces wygięcia trwał przeciętnie 5-7 minut, czasami – pół godziny, rzadko zaś zachodził natychmiast. Z doświadczeń tych zostały sporządzone zdjęcia fotograficzne i filmowe. Zauważyłem, że podczas tych eksperymentów Joasia wpada – nie zdając sobie z tego sprawy – w lekki trans, choć na ogół zachowuje pełną świadomość. Powieki oczu częściowo zamykają się, dziewczynka staje się senna, a spod wpół zamkniętych powiek widoczne są tylko białka oczu”.
Tego co działo się w domu Sokołów nie da się jednak wytłumaczyć jedynie sugestią naśladowczą.
Szukano dla sochaczewskich zjawisk tłumaczeń naukowych i pseudonaukowych. Krzysztof Boruń – nieżyjący już badacz zjawisk nadprzyrodzonych, próbował w książce „W świecie zjaw i mediów” wyjaśnić w sposób naukowy zjawiska, do jakich dochodziło m.in. w Sochaczewie.
„Wszelkie próby wytłumaczenia tego rodzaju fenomenów, na podstawie klasycznej newtonowskiej fizyki, są zupełnie bezowocne. Pewne nadzieje zdają się rokować hipotezy rozwijające niektóre wnioski płynące z fizyki relatywistycznej i teorii kwantów, albo raczej próbujące pokonywać przeszkody, jakie one napotykają, tworząc modele oddziaływań polowych. Taką próbą jest np. hipoteza prof. dr hab. Arkadiusza Górala, dotycząca wewnętrznego mechanizmu fizycznego oddziaływań grawitacyjnych na poziomie mikroświata, i przyjmująca, że ładunek grawitacyjny związany jest ze strukturą subtelną cząstek elementarnych. „Jeśli prawdą jest, że ładunek grawitacyjny gromadzi się w zewnętrznej otoczce cząstki nazwanej przeze mnie subtelną, oznacza to, że istnieje możliwość oddziaływania na tę cząstkę i zmiany jej pola grawitacyjnego bez znacznego naruszenia energii tej cząstki” – wyjaśnia prof. Góral w rozmowie z autorami „Nieuchwytnej siły”, nie wykluczając, że „w wyniku pewnej konfiguracji pól, nawet elektromagnetycznych, można zaburzyć pola grawitacyjne w takim stopniu, iż spowoduje to określone zjawiska fizyczne, jak na przykład znacznie silniejsze niż zazwyczaj przyciąganie, odpychanie lub wręcz odpychanie zamiast przyciągania”.

Dusze czyśćcowe

Zjawiska te – patrząc na nie z innej perspektywy – pragnął wyjaśnić także biskup Zbigniew Józef Kraszewski, który wielokrotnie wracał w tej sprawie do Sochaczewa.
Druga wizyta biskupa w domu przy ulicy Dalekiej, miała miejsce we wrześniu 1984 roku. Na Daleką biskup Kraszewski przybył w towarzystwie ks. Józefa Kwiatkowskiego oraz proboszcza z parafii Św. Wawrzyńca w Sochaczewie, ks. Henryka Franciszka Łupińskiego. Był również ks. dr Jerzy Lewandowski.
Na prośbę ks. Bp Zbigniewa Józefa Kraszewskiego, ks. proboszcza Jozefa Kwiatkowskiego od pierwszego września odprawiał codziennie mszę świętą za duszę zmarłego śp. Józefa Sokoła. Były to tzw. Msze św. Gregoriańskie, które miały trwać przez cały wrzesień. 14 września została odprawiona XIV Msza Święta Gregoriańska.
– W domu przy ulicy Dalekiej 11 poświęciłem wodę święconą i za pomocą tej wody poświęciłem cały dom. Zawiesiliśmy w mieszkaniu poświęcone krzyże. Odmówiliśmy razem, ze wszystkimi zgromadzonymi kapłanami, specjalne modlitwy. Pomodliliśmy się razem ze wszystkimi tam obecnymi domownikami i odjechaliśmy do Warszawy. Według relacji księdza proboszcza, przerażające zjawiska od tego dnia zasadniczo uległy przerwaniu| – wspominał przed laty ksiądz biskup.
Wiele czasu minęło, zanim biskup Kraszewski ponownie zjawił się w „w domu, gdzie straszy”. Tę wizytę biskup tak wspominał: „Było to 20 lutego 1986 roku. Mróz, śnieżyca, zawieja, śliska jezdnia uczyniły wiele dróg w tym dniu nieprzejezdnymi. Z wielkim trudem dotarliśmy do Sochaczewa. Najpierw odwiedziliśmy księdza proboszcza Franciszka Łupińskiego przy kościele św. Wawrzyńca w Sochaczewie, potem pojechaliśmy do księdza proboszcza Józefa Kwiatkowskiego przy kościele Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Boryszewie. Po obiedzie udaliśmy się na ulicę Daleką. Dom i mieszkanie nie było tak zdemolowane, jak uprzednio. Wnętrze zostało odnowione. W całym domu porządek. Poza mną byli obecni: ksiądz proboszcz Józef Kwiatkowski, ks. Prałat Antoni Wiśniewski, s. Teresa z kurii metropolitarnej warszawskiej, s. Janina z Kurii Metropolitarnej Warszawskiej, mój kierowca i domownicy. Na początku poświęciłem mieszkanie i pomodliliśmy się. Rozmowę w formie wywiadu nagrałem na magnetofon. Notabene magnetofon sam się włączył, potem popsuł. Z relacji Hanny Sokół i jej dzieci wynikało, że w dniu 14 września 1984 roku zjawiska uległy przerwaniu, ale po pewnym czasie niektóre sporadycznie się pojawiały. Były rzadsze niż dawniej i miały inny przebieg. Tak np. telewizor nie ulega zniszczeniu, ale przeciwnie potrafi się sam włączyć, kiedy w całym Sochaczewie nie ma prądu. Również radio działa bez zasilania”.
Asia Sokół opowiedziała wówczas, że „ten ktoś” działający niewidzialnie w ich domu, dawniej tylko pukał. Jednak teraz mówił ludzkim głosem i śpiewał. Próbkę tego śpiewu nagrano na taśmę magnetofonową: „Przerażający ton sprawia wrażenie, jakby pieśń wykonywało więcej osób, a nie jedna. Niestety później pieśni te same się anulowały na taśmie. Nowym było również zjawisko pokazywania się małej, jakby dziecięcej rączki, która wychyla się zza wersalki i czyniła gest powitania. Mała Dorotka kilka razy przywitała się uścisnąwszy ową rączkę. Niestety, za ostatnim razem uległa oparzeniu! Rączka „zjawy” była gorąca!” – relacjonował biskup Kraszewski, który zwraca uwagę, że przypomina to „Muzeum Dusz Czyśćcowych” w Rzymie, gdzie istnieją ślady dłoni dusz czyśćcowych, odbite na różnych materiałach: „Te ślady wskazują, że dłonie były już nie tylko gorące, ale palące jak płomień. Ślady ich, bowiem są wypalone na materiale, którego dotykały” – wyjaśnia ksiądz biskup.
Podczas tej wizyty księża pytali, czy nie pomogłaby przeprowadzka z „nawiedzonego” domu? Okazało się, że nie pomagała. W czasie wyjazdów rodziny, zjawiska przenosiły się wraz z nimi. Tak było np. w Krakowie, dokąd matka z dziewczynkami wyjechała na jakiś czas.
Zdaniem domowników, „gość” chciał zaszkodzić rodzinie Sokołów, a w szczególności pani Hannie. Próbował ją nawet wrzucić do studni na podwórku. Poza tym „ten ktoś” przedstawiał się jako zmarły Józef Sokół, potem „Kosmita”, potem „Asia” lub mówił ludzkim głosem, że nie wie kim jest…
„Jest rzeczą wysoce nieprawdopodobną, aby tak przemawiała dusza zmarłego Józefa. Należy przypuszczać, że do działania zmarłego Józefa Sokoła dołączyły się duchy, które lubią czynić źle… Najprawdopodobniej, w stosunku do mieszkańców domu przy ulicy Dalekiej w Sochaczewie, wystąpiło tzw. zjawisko obsesji (obsessio). Zjawisko to różni się od opętania (possessio) tym, że nie dotyczy samego człowieka w jego władzach fizycznych i duchowych, ale rzeczy i przedmiotów (np. domu), które go otaczają, stąd w języku francuskim istnieje termin „la maison is haunted” – w tym domu straszy. Z punktu widzenia naukowego jest doświadczalnym dowodem na istnienie duchów. W czasach dzisiejszego materializmu, jest dobrą lekcją poglądową dla niedowiarków” – stwierdził ksiądz biskup Zbigniew Józef Kraszewski.

Trauma dzieciństwa

Zjawiska te trwały co najmniej siedem lat. Występowały także poza domem na ulicy Dalekiej i dotykały nie tylko Joasi. Siostra jej ojca pewnego dnia zagubiła w swoim domu oliwiarkę od maszyny do szycia. Zirytowana podniosła wzrok do góry i zapytała zmarłego brata: – Ej ty, nie wiesz, gdzie ona jest?
I w tej samej chwili na jej twarz spłynęły z góry krople oliwy. Podobnych zdarzeń było więcej. Wiele z nich udało się sfilmować m.in. Lechowi E. Stefańskiemu. Niestety nie wiadomo, gdzie obecnie znajdują się taśmy z zapisem tych zjawisk, które do dziś nie znalazły wyjaśnienia.
Wokół Joanny w tamtym czasie pojawiało się wiele osób. Takich, które były jej życzliwe, i tych, które pragnęły coś dla siebie ugrać.
Czasami dochodziło do bardzo dramatycznych sytuacji. Takich, jak porwanie dziewczynki przez mieszkańców Wejherowa. Przeczytali oni o niezwykłych zdolnościach dziewczynki i postanowili wykorzystać ją do swoich makabrycznych celów.
W rodzinie tej zmarł mężczyzna, którego syn w tym czasie przebywał w wojsku i nie dostał przepustki na pogrzeb ojca. Nie to jednak go zmartwiło, lecz fakt, że bliscy pochowali go w garniturze, w którym miał schowanych kilkanaście tysięcy dolarów (wówczas był to ogromny majątek). O tym, że pieniądze są w marynarce, wiedział tylko syn będący wojsku. Rodzina nie mogła się pogodzić ze stratą fortuny i postanowiła przeprowadzić nielegalną ekshumację. Obawiali się jednak, że zmarły będzie się bronił przed opróżnieniem kieszeni. Wymyślili zatem, że zmarłego powstrzyma Joasia. W tym celu ją porwali i samochodem wieźli z Sochaczewa na cmentarz w Wejherowie. Jednak dziewczynce tuż przed celem podróży udało się uciec i powiadomić milicję.
Takich traumatycznych przeżyć miała Joasia w ciągu tamtych lat więcej.
Dziś pani Joanna jest prawnikiem i niechętnie wraca do wydarzeń sprzed lat. Jak mówi, w ogóle nie rozmawia na ten temat z mediami.
– To kontrowersyjny temat. Nie zależy mi, aby kogoś przekonywać, jak było i co się zdarzyło. Każdy niech widzi to na swój sposób. Dla mnie w tamtym czasie były to traumatyczne przeżycia. Ta sprawa dała mi jednak bardzo wiele. Po tym wszystkim jestem niezwykle silną psychicznie osobą. Mam inne spojrzenie na życie. Tamte wydarzenia pokazały mi coś, czego inni nie widzieli, o czym nie mają pojęcia. Jestem pewna, że pomogło mi to w życiu. Dzięki temu, że poznałam wielu niezwykłych ludzi. Ale teraz odseparowałam się od tej sprawy. I nie chcę do niej wracać.

Janusz Szostak

Zobacz również: