– Mam w głowie listę osób, które kłamały w mojej sprawie. Jak wyjdę z więzienia, to będę je zabijał. Elżbieta Z. jest na pierwszym miejscu. Jak przypuszczam, dostanę 25 lat więzienia, a więc żyje ona dokładnie do 2014 roku. mówił w 1988 roku Krzysztof M., seryjny gwałciciel spod Lublina, główny podejrzany o bestialskie zabójstwo Anny K. w Kolonii Bychawka. To był szczególnie brutalny mord na tle seksualnym. Morderca musiał być sadystą.
Środa, 25 listopada 1987 roku.  Po godzinie 15 mieszkaniec Kolonii Bychawka zadzwonił do dyżurnego Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Bychawie.
W zagajniku sosnowym, niedaleko swojego domu leżały zwłoki Anna K./ fot Policja
– W zagajniku sosnowym, niedaleko mojej stodoły, leży martwa kobieta. To chyba moja była sąsiadka, Anna K., obecnie pomieszkująca w Lublinie – powiedział i odłożył słuchawkę.
Gdy na miejsce przyjechała ekipa dochodzeniowo – śledcza z Bychawy, na dworze panował już zmrok. Roznegliżowane i zakrwawione zwłoki kobiety leżały między drzewami. Denatka miała na sobie jedynie podarte pończochy, zadartą do góry halkę, biustonosz. Miała też kozaki.
Lekarz z miejscowego ZOZ stwierdził zgon, wskazując, że od chwili dokonania zabójstwa musiało upłynąć kilkanaście godzin. Obrażeń na ciele denatki było mnóstwo. Głęboka rana cięta policzka, rana brody, rany tłuczone okolic oczu, kości ciemieniowej, złamany nos,  ręce pocięte w okolicy nadgarstka i dłoni, rana kłuta w lewym boku, powyżej pępka i koło piersi, poniżej krocza rana cięta, pocięte też plecy i pośladki.
Było już całkiem ciemno (ok. godz. 22), gdy rozpoczęto oględziny miejsca zbrodni. Znaleziono rozrzuconą bieliznę osobistą. Na gałęzi dzikiego bzu wisiały zakrwawione majtki. Obok sosny leżała granatowa torba. W pobliżu milicjanci znaleźli brązowy kaszkiet męski. Niedaleko ścieżki leżała sukienka denatki, granatowy płaszcz z podpinką z misia, i zakrwawiona pomarańczowa bluzka z widocznymi przecięciami z przodu. 10 metrów dalej wzdłuż ścieżki leżała siwa siatka z zakupami (pół bochenka chleba i dwa opakowania ozdób choinkowych).

Do Kolonii  Bychawka ściągnięto psa tropiącego. Ślady obuwia, pozostawione na świeżo zaoranej ziemi, pomogły zwierzęciu w podjęciu tropu. Doprowadził milicjantów do zabudowań należących do Józefa F. z Kolonii Bychawka, malarza pokojowego, zatrudnionego w ZOZ w Lublinie. Było to 700 m od miejsca zbrodni.

W czasie, gdy ekipa dochodzeniowo – śledcza zabezpieczała ślady na miejscu zbrodni, w RUSW w Bychawie rozpoczęły się przesłuchania świadków.  Okazało się, że Anna K. feralnego dnia przyjechała do Kolonii Bychawka do syna. Jednak do jego domu nie dotarła.

Zły konkubent

 Milicjanci niemalże minuta po minucie odtworzyli ostatnie godziny życia Anny K. Okazało się, że jest związana z niejakim Leonem B. ze Starej Wsi. To on jako pierwszy znalazł się w kręgu podejrzeń.

– Rodzice rozeszli się chyba w 1983 roku. Często się kłócili. A po rozwodzie mama wyprowadziła się z rodzinnego domu w Kolonii Bychawka i zamieszkała na stancji w Bychawie. Gdy poznała Leona, zamieszkała u niego. Pomagała mu prowadzić gospodarstwo rolne (hodował 2 krowy, kury, świnki), a gdy trafił do więzienia za nie płacone alimenty, sama gospodarzyła – zeznawał na milicji 30 – letni syn zamordowanej, do którego feralnego dnia jechała.

Anna K. często żaliła się synowi, że konkubent źle ją traktuje, wyzywa, ubliża, zabiera jej pieniądze na wódkę.

– Całe rodzeństwo odradzało mamie ten związek. Wszyscy dziwiliśmy się, że tak długo u niego siedzi. W końcu znajoma lekarka pomogła mamie znaleźć pracę dozorczyni w Lublinie. Razem z pracą dostała też mieszkanie. Leon często do niej przyjeżdżał. Mamie się to nie podobało, więc, aby uniknąć tych kontaktów, zmieniła mieszkanie. Ale on ją odnalazł i znowu zaczął nachodzić – relacjonował syn ofiary.

Gdy w Bychawie trwały przesłuchania świadków, milicjanci z Lublina  mieli za zadanie zatrzymać podejrzewanego o zabójstwo konkubiny 55 -letniego Leona B. Było około 22.30, gdy stawili się przy ul. Okopowej w Lublinie, gdzie K. wynajmowała suterenę. Nikt im nie otwierał. Podczas przeszukania pomieszczeń piwnicznych, mieszczących się przy jej suterenie, zobaczyli śpiącego na wycieraczce Leona B.

– Co tu robicie obywatelu? – padło pytanie.

– Nic takiego panie władzo. Rano przyjechałem do Lublina i trochę wypiłem ze znajomymi. Miałem już mocno w czubie i dlatego przyszedłem do Anny. Ale jej nie zastałem. Gdy tak czekałem na nią, zmorzył mnie sen – tłumaczył mundurowym.

Zawieziono go na badania sądowo – lekarskie, które miały ustalić, czy ma na ciele jakieś świeże obrażenia (np. zadrapania). Nic takiego nie znaleziono.

Na milicji zeznał:  – We wtorek przyjechałem do Lublina autobusem PKS. Byłem u znajomego, a potem poszedłem do Anki. Poczęstowała mnie herbatą i kanapkami z boczkiem. Przed godziną 15.00 wyszedłem od niej. Gdy się rozstawaliśmy, wspomniała, że zamierza wieczorem pojechać do syna do Kolonii Bychawka. Miała zawieźć mu jedzenie. Około godziny 17.30 widziałem ją na dworcu PKS. Autobus odjechał po 18. Anka wysiadła w Kolonii Bychawka, a ja pojechałem dalej do Bychawy – zeznawał Leon B.

Walczyła do końca

 Co było potem? Wizyta u syna nie była zapowiedziana. Nie spodziewał się matki, więc pojechał do Bychawy.

Była godz. 19.00 może 19.10, gdy kobieta wysiadła z autobusu. Poszła drogą żużlową wprost ku zabudowaniom syna. Wtedy po raz ostatni widziano ją żywą. Co wydarzyło się w drodze do domu? Wie tylko morderca. Najprawdopodobniej szedł on przez jakiś czas za Anną, albo czekał w pobliżu posesji jej syna. Kobieta zorientowała się, że grozi jej niebezpieczeństwo i zaczęła biec ścieżką w kierunku oświetlonych zabudowań. Zostawiała na drodze rzeczy, które utrudniały jej ucieczkę  – torebkę, siatkę z zakupami, części garderoby.

Morderca dopadł ją w odległości zaledwie kilkudziesięciu metrów od najbliższych zabudowań. Ze względu na późną porę, niską temperaturę i padający deszcz, nikt nie opuszczał swoich domostw. Pomimo to, nikt nic nie słyszał.

Traf chciał, że Anna K. była po operacji gardła i mówiła prawie szeptem. Zatem nie była w stanie krzyczeć, wzywać pomocy. Za to była bardzo silna. To „kawał baby”, mówili na wsi. Morderca nie miał zatem łatwego zadania. Obezwładnienie ofiary musiało mu zająć sporo czasu – świadczy o tym m.in. wygląd miejsca zbrodni, duża przestrzeń wygniecionego podłoża, ślady krwi na pniach kilku drzew. Musiał być bardzo silnym mężczyzną. K. stawiała opór, broniła się jak lwica. Obrażenia w obrębie rąk, a  zwłaszcza rany cięte wewnętrznej strony dłoni, świadczą o tym, że próbowała wyrwać sprawcy nóż i złapała za ostrze.

Gwałtu nie było

 Podczas sekcji zwłok, na ciele denatki ujawniono nie tylko szereg ran ciętych i 8 kłutych, zadanych ostrym narzędziem. Biegły patolog stwierdził obrzęk mózgu, wylewy krwawe głowy – co wskazuje na to, że sprawca musiał zadawać ciosy także twardym, tępym narzędziem, np. pałką. Żadnego z tych narzędzi nie odnaleziono na miejscu przestępstwa.

„Szczególną uwagę zwrócono na okolicę narządów płciowych oraz same narządy płciowe. Nie stwierdzono żadnych obrażeń zewnętrznych. Badania wymazów z pochwy nie dają podstaw do przyjęcia, by z Anną K. odbyto stosunek płciowy z pełnym wytryskiem nasienia. Przyczyną zgonu było wykrwawienie z licznych ran” – pisali w opinii biegli Zakładu Medycyny Sądowej.
 Całokształt obrażeń świadczył o niezwykłej brutalności i sadyzmie mordercy. Dlatego śledczy przyjęli, że zabójstwo zostało dokonane na tle seksualnym. Możliwe jest dewiacyjne zaspokojenie popędu płciowego, wyłącznie przez zadawanie ofierze dotkliwych cierpień fizycznych.
Pies wskazał trop
 Ale Leon B. nie był jedynym podejrzewanym w tej sprawie. W kręgu podejrzeń znalazł się też Józef F., 40 -letni malarz zatrudniony w ZOZ w Lublinie, mieszkający w Kolonii Bychawka, który kilka miesięcy wcześniej zaczął malować mieszkanie Anny K., ale nie dokończył.
We wtorek, 24 listopada, rano poszedł do niej w celu uzgodnienia terminu dokończenia prac. Umówili się, że zjawi się nazajutrz około godziny 6 rano. Tak też się stało.
Śledczych jednak znacznie bardziej interesowało to, co robił we wtorek  wieczorem.
– Przed godziną 19.00 przyszedł do nas sąsiad z małżonką. Miał ze sobą flaszkę „Krakusa”, to ją wypiliśmy. Około godziny 20 sąsiedzi poszli do siebie. A my z żoną obejrzeliśmy jeszcze film w telewizji „Karetka pogotowia” i poszliśmy spać. Wstałem bladym świtem, wziąłem robocze ubranie i pojechałem PKS-em do Lublina. Przed godziną 6 byłem przed sutereną Anny K. Nie zastałem jej jednak. Zdziwiłem się, bo byliśmy umówieni. Czekałem pół godziny, lecz ona nie przychodziła. Zostawiłem robocze ciuchy obok drzwi jej mieszkania i poszedłem do pracy. O10.30 jeszcze raz udałem się do K., lecz znowu jej nie zastałem. Po skończonej pracy, jeszcze raz tam poszedłem i znowu pocałowałem klamkę – zeznawał F. na komendzie W domu byłem około 18. Byłem mocno wstawiony, bo trochę popiłem ze znajomymi i zasnąłem. Później pamiętam tylko, że zostałem zabrany przez milicję do RUSW w Bychawie.

Głównym dowodem w sprawie była znaleziona na miejscu zbrodni brązowa czapka typu kaszkiet. W celu ustalenia, kto był w jej posiadaniu, przeprowadzono eksperyment śledczy. Badaniu poddano czterech mężczyzn (wszyscy byli znajomymi zamordowanej). Użyto psa tropiącego (owczarka alzackiego o imieniu Zardul). Od podejrzewanych pobrano przedmioty zapachowe (buty, skarpety). Pies po nawąchaniu czapki i wydaniu przez przewodnika polecenia: – Wąchaj, aport! –  obwąchał kolejno ustawione buty i wybrał but Józefa F. Wziął go w zęby i przyniósł do przewodnika. Józef F. miał jednak alibi. Dała mu je żona i sąsiedzi.

Seryjny gwałciciel

 Przełom w śledztwie nastąpił w grudniu. W toku prowadzonego przez Prokuraturę Wojewódzką w Lublinie postępowania przeciwko 24-letniemu Krzysztofowi M. – mieszkańcowi pobliskiego Józefina, podejrzanemu o szereg napadów na samotne kobiety i ich zgwałceń – śledczy nabrali podejrzeń, iż może on stać również za zabójstwem Anny K. W obu śledztwach pojawiły się pewne punkty zbieżne.

Krzysztof M. ( z prawej) oraz portret pamięciowy sprawcy/ fot Policja

W styczniu 1988 roku na milicję zgłosiła się 52 –letnia mieszkanka Józefina.

– Pamiętam było to jakieś 10 lat temu. Krzysztof miał wtedy z 15 lat. Było już szaro na dworze. W pewnej chwili ktoś skoczył mi na plecy i przycisnął mi ręce do ciała tak, że nie mogłam się ruszać. Poczułam, że całuje mnie po szyi i włosach. Zaczęłam się szarpać. Przewróciliśmy się na trawę i wtedy zobaczyłam jego twarz. Był to M. Zaczęłam go prosić, aby mnie puścił. Na to on powiedział „jo wos kocham” i włożył mi rękę pod spódnicę i zaczął mnie obmacywać. Czułam, jak jego ręka posuwała się po mojej nodze w kierunku krocza. Krzyczałam wniebogłosy. W końcu udało mi się uciec. Potem przez kilka lat Krzysztofa nie było na wsi. Poszedł siedzieć. Ludzie gadali, że zgwałcił jakąś kobietę. Matka jego nie miała we wsi życia. Wstydziła się – opowiadała milicjantom.

Rzeczywiście Krzysztof M. siedział. Na wolność wyszedł we wrześniu 1987 roku. Początkowo mieszkał z matką. A gdy podjął pracę w FSC w Lublinie, przeniósł się do hotelu.

I jak się okazało, wrócił na przestępczą drogę. Napadał na młode kobiety, gwałcił, okradał.

Był 5 października 1987 roku: Wieczorem byłem w pobliżu boiska w Łęcznej i usłyszałem kroki dwóch biegnących osób. Jakaś kobieta wołała „Ratunku!”. Kilka sekund po tym krzyku, kroki ucichły. Wtedy usłyszałem uderzenie, jakby ktoś walił kijem w ciało. Podszedłem bliżej i zobaczyłem leżącą na ziemi kobietę, nad którą stał młody mężczyzna i bił ją kijem po głowie. Kobieta była chyba nieprzytomna, bo nic nie mówiła. Podszedłem bliżej i krzyknąłem „Do cholery chcesz ją zabić?”. Wtedy ten odwrócił się i zaczął uciekać w kierunku osiedla – zeznał na milicji mieszkaniec Łęcznej.

Zaatakowaną kobietą była 22 –letnia Elżbieta Z. Wracała od dentysty, gdy obok boiska usłyszała czyjeś kroki. Zobaczyła idącego za nią mężczyznę. Przestraszyła się i przyspieszyła. Daleko nie zaszła. Po chwili poczuła silne uderzenie w tył głowy.

– Odwróciłam się i zobaczyłam mężczyznę z „drągiem”. Trzymał go oburącz i uderzał mnie po głowie. Straciłam przytomność. Gdy się ocknęłam, leżałam na ziemi zalana krwią – mówiła śledczym.

Lekarz, który ją badał, stwierdził u niej liczne rany okolicy potylicznej, wgłębienia sięgające aż do krawędzi oczodołu z rozerwaniem tkanki mózgowej. Sprawca zadał jej 6 uderzeń w głowę i 1 w dłoń. Narzędziem mógł być żelazny pręt lub drewniany kołek.

Tylko szybka pomoc medyczna, w tym trepanacja czaszki i usunięcie krwiaka mózgu, uratowała jej życie.

Kobieta, na tablicy poglądowej przedstawiającej zdjęcia kilku mężczyzn, wskazała fotografię Krzysztofa M. – jako bardzo podobnego do sprawcy. Później – w styczniu 1988 r. wśród okazanych jej czterech mężczyzn rozpoznała M. Poza tym rozpoznała narzędzie zbrodni.

 Będzie zabijał

 Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że mordercą Anny K. jest Krzysztof M. Mężczyzna miał już spapraną kartotekę. W 1982 roku dostał 8 lat więzienia za czyny nierządne (wyszedł po 6 latach – 23 września 1987 r.). Prokurator zdecydował się postawić mu zarzut zabójstwa Anny K. Jednak M. nie przyznał się do popełnienia tej zbrodni. Śledczy wywoływali kolejne ekspertyzy, przesłuchiwali coraz to nowych świadków.

Jednym z dowodów poszlakowych w tej sprawie, wskazującym, iż mordercą może być M., był ten sam modus operandi. Krzysztof M. jako sprawca zgwałceń przy użyciu noża, działał w podobny sposób, jak morderca z Kolonii Bychawka.

Inna rzecz wskazana przez biegłych, to brak śladów spermy. We wszystkich przypadkach gwałtów dokonanych przez M., miał miejsce wytrysk nasienia. Anna K. nie miała związanych rąk, jak inne ofiary zboczeńca. Być może jej opór był tak silny, że uniemożliwił sprawcy jej skrępowanie, a po pokonaniu tego oporu, ofiara straciła przytomność i wiązanie nie było już potrzebne.

W marcu 1988 roku, śledczy zlecili badanie M. na wykrywaczu kłamstw. Ale podejrzany wówczas nie wyraził na nie zgody. Generalnie niechętnie współpracował z organami ścigania, a jego stosunek do śledczych był wręcz lekceważący.

– Czy podejrzany pamięta, co robił 24 listopada 1987 roku? – pytał go prokurator w grudniu 1988 r.

– Pamiętam, ale zachowam to dla tajemnicy własnej. Mam w głowie listę osób, które kłamały w mojej sprawie o gwałty, rozboje i usiłowanie zabójstwa. Jak wyjdę z więzienia, to będę zabijał te osoby. Elżbieta Z. jest na pierwszym miejscu na tej liście. Jak przypuszczam, teraz dostanę 25 lat więzienia, a więc żyje ona dokładnie do 2014 roku. Po wyjściu z więzienia, będę już miał 50 lat i na roku, w jedną czy w drugą stronę, nie będzie mi już zależeć. Na liście tej jest 10 osób – mówił podczas przesłuchania.

– Czy podejrzany wyraża zgodę na badanie wariograficzne, na wykrywaczu kłamstw ?

– Nie. Bo nie chce mi się siedzieć w areszcie komendy. Ale jeżeli badanie odbędzie się w budynku prokuratury, to się zgadzam. Wcześniej na to badanie nie zgodziłem się, bo miałem zły humor.

Badanie przeprowadzono 19 stycznia 1989 roku w WUSW. Biegły z Katedry Kryminalistyki Uniwersytetu Śląskiego uznał, że jego wynik daje podstawę do przyjęcia, iż M. jest związany z zabójstwem Anny K.

Niepokojące były groźby M., iż po wyjściu na wolność będzie zabijał.

Dlatego prokuratura zadała psychologom z Instytutu Psychologii UMCS w Lublina pytanie: „Czy cechy osobowości i dotychczasowy sposób życia Krzysztofa M., czynią realnym niebezpieczeństwo z jego strony dla życia osób, którym zagroził zabójstwem?”.

Profil psychologiczny M. nie pozostawia złudzeń – wyłania się z niego człowiek stwarzający poważne zagrożenie społeczne.

Wyszedł na wolność

 Śledztwo utknęło w martwym punkcie. Śledczy dysponowali samymi poszlakami, zebrane dowody nie były wystarczające do jednoznacznego stwierdzenia, że mordercą Anny K. jest Krzysztof  M. Wszelkie działania organów ścigania spełzły na niczym. Dlatego w listopadzie 1991 roku śledztwo przeciwko Krzysztofowi M. zostało umorzone, wobec braku dostatecznych dowodów popełnienia zarzucanego mu czynu.

Ale Krzysztof  M. trafił do więzienia. Udowodniono mu inne przestępstwa. 27 lutego 1989 r. Sąd Wojewódzki w Lublinie uznał go winnym zarzucanych mu 11 rozbojów, 2 kradzieży i 5 gwałtów, ale uniewinnił od zarzutu usiłowania zabójstwa Elżbiety Z. Skazał go na 25 lat pozbawienia wolności. Na skutek wniesionej przez obrońcę M. rewizji, we wrześniu 1989 r. Sąd Najwyższy zmienił zaskarżony wyrok. Obniżył karę do 15 lat więzienia.

Krzysztof M. wyszedł na wolność w 2004 r. i wrócił na stare śmieci. Przez jakiś czas mieszkał w domu rodzinnym w Józefinie. Ludzie, a zwłaszcza kobiety, które zeznawały przeciwko niemu, z obawy o własne życie nie wychodziły same po zmroku.

– Bardzo się bałam. Wiedziałam o tych jego groźbach, że będzie nas zabijał. Wszyscy o tym mówili. Wtedy panowała tu psychoza. Ludzie mi donosili, że M. krąży po okolicy i czegoś szuka. Potem dowiedziałam się, że poznał jakąś kobietę z dziećmi i zamieszkał u niej. Do dziś mam przed oczami jego twarz – mówi zgwałcona przez M. kobieta.

Ale Krzysztof  M. długo nie nacieszył się wolnością. W 2007 znowu trafił za kratki. I z małą przerwą przebywa tam do dziś.

Kim zatem jest zabójca Anny K.? Czy zdążymy poznać jego nazwisko, zanim wskutek przedawnienia stanie się bezkarny? Na jego schwytanie policja ma jeszcze 3 lata. Morderca zatem nie może spać spokojnie.

Aneta Urbanowicz

 

 

 

 

Zobacz również: