– Śmierć Pershinga była punktem zwrotnym dla większości członków „Pruszkowa”, wszystko runęło jak domek z kart. Nikt nie miał na tyle charyzmy, aby wziąć setki niesfornych umysłów za ryj i ponieść odpowiedzialność za wojnę. Zeszliśmy do defensywy, a wrogowie przejęli inicjatywę – mówi Grzegorz Ł. ps. Mięśniak, członek „Pruszkowa”.

 

Z Mięśniakiem rozmawia Gabriela Jatkowska

Skąd się Pan wziął w grupie pruszkowskiej, czy też za pomocą kogo Pan wszedł w jej struktury?

Pierwsze kroki w grupie stawiałem pod koniec 1995 roku. Mam na myśli drobne darmowe zlecenia, którymi miałem się wykazać. Kolegowałem się wtedy z Frankiem i Czarkiem (nie żyje – został zastrzelony w 1998 roku) bardzo ciekawymi postaciami warszawskiego miasta. Sąd prawomocnym wyrokiem uznał, że do „Pruszkowa” oficjalnie wstąpiłem na początku 1997 roku. Za udział w grupie pruszkowskiej zostałem skazany na 3 lata, które w całości odsiedziałem.

Mieszkał Pan, zdaje się na warszawskiej Ochocie?

Tak, wychowywałem się na warszawskiej Ochocie, a dokładniej w dzielnicy Rakowiec – kuźni typów spod ciemnej gwiazdy.

Jak zostaje się ochroniarzem Masy, jak zapracował Pan na jego zaufanie, czy to była przyjaźń? Jak w praktyce wyglądała taka ochrona, chyba nie przebywał Pan z nim non stop?

Zostałem z polecenia i ze względu na „bogate” cv. Adiutant, to lepsze określenie niż ochroniarz, nie ukrywam, że priorytetem było bezpieczeństwo Jarka i jego samochodu. Był 1997 rok i Masa z przyczyn obiektywnych kończył współpracę z „Bryndziakami” (Marcin B. ps. Bryndziak, lider podgrupy – red.). Potrzebował nowych chłopaków, więc zostałem zaproszony przez Bysia na spotkanie. Polecono mi dobrać do składu jeszcze jednego zaufanego chłopaka i być o 9:00 rano na siłowni MOS w Pruszkowie. Bo tak Masa zaczynał dzień – od treningu. Następnie załatwiał sprawy bieżące, najczęściej w Warszawie. Wieczorem go odwoziliśmy, po czym wracaliśmy do siebie, na Ochotę. Bywały takie sytuacje, że Jarek (Masa) musiał nagle gdzieś pojechać, a my byliśmy zajęci innymi sprawami, bądź po prostu nie opłacało się nas ściągać. Pożyczał wtedy ochroniarzy Bysia między innymi Szlacheta (Mariusz S. – red) i Chińczyka (Sławomir K. – red.). Taki schemat miał miejsce od 1997 roku do aresztowania Masy w 2000 roku. Po zabójstwie Pershinga środki ostrożności uległy podwojeniu, do codziennej ochrony doszło dwóch byłych funkcjonariuszy. A nasi koledzy z Pruszkowa zabezpieczali dom Masy nawet w nocy.

Zrobiłby Pan wówczas dla niego wszystko, o co by Pana poprosił?

Musiałaby Pani zdefiniować słowo „wszystko”. Powiem tak, wszystko o co poprosił, było wykonywane w stu procentach, bo nie wymagał niemożliwego.

Jak wyglądają te relacje między wami teraz?

Jesteśmy kolegami, wyjaśniliśmy sobie nasze różnice zdań. Jestem jednym z tych, którzy życzą mu jak najlepiej. Kiedyś w przestrzeni publicznej pojawiło się pojęcie „szorstka przyjaźń”. I myślę, że ten skrót myślowy idealnie oddaje stan naszych relacji.

Mówi się o Panu w kontekście podgrupy „Mięśniaków”, na czele której miał Pan stać wraz z Orłem. Co to była za podgrupa, czym się zajmowała: haracze, salony gier, agencje towarzyskie, narkotyki?

Na Ochocie było kilkunastu tak zwanych wolnych strzelców, którzy po tym, jak zostałem adiutantem Masy, a był to spory awans, obligatoryjnie przeszli pod moje skrzydła. Z czasem otrzymałem teren ciągnący się od Ochoty do Janek, na którym miałem wyłączność w temacie maszyn do gier. Nigdy, ale to nigdy nie handlowaliśmy narkotykami. Co więcej, w 1999 roku na prośbę mojego przyjaciela Czerwusa została wprowadzona na Ochocie prohibicja na handel heroiną, tak zwanym brownem.

Kim był Orzeł? Ilu mieliście pod sobą ludzi, czym się w głównej mierze wówczas zajmowaliście?

Orzeł (Artur O. – red.) także wychował się na ochockim Rakowcu. Nasza przyjaźń sięga przedszkola. Były zapaśnik Warszawskiej Gwardii, twardziel z dynamitem w ręce. Były bramkarz z klubu Medyk na Oczki. Bardzo inteligentny facet. Od 2000 roku nie mamy ze sobą kontaktu. Mam nadzieję, że mu się wiedzie.

Metody ściągania haraczy nie należały zdaje się do humanitarnych. Czy pamięta Pan jakieś spektakularne „odbiory” w swoim wykonaniu? Spektakularne, mam na myśli takie, które na przykład skończyły się ciężkimi obrażeniami „dłużnika”?

Proszę wybaczyć, ale żeby opisać te spektakularne, musi minąć jeszcze kilka lat. W latach dziewięćdziesiątych panowała wolna amerykanka. Tak naprawdę, w czasach świetności „Pruszkowa” nie trzeba było nic wymuszać. Przedsiębiorcy sami kalkulowali, że w razie problemu dzwoniąc na policję, ta zjawi się dopiero na następny dzień, a agencje ochrony zatrudniały emerytów. My byliśmy dostępni 24 godziny na dobę i 7 dni w tygodniu. Nasze interwencje posiadały 100 procent skuteczności. Współpraca z nami była w dobrym tonie, sami zgłaszali się do nas. Chwalili się tym między sobą, jak nowym mercedesem.

Do pańskiej podgrupy dołączył niejaki Artur o pseudonimie Karaś, z Nowego Dworu. W 2002 roku razem zasiedliście na ławie oskarżonych, jakie wyroki wówczas zasądzono? Karaś po wyjściu kontynuował życie przestępcze, a Pan?

Tak, byłem bardzo blisko związany ze środowiskiem nowodworskim. Przyjaźniłem się z Karasiem i świętej pamięci Cypisem, a w pewnym okresie czasu z Białym. Nie mam pojęcia, jakie są dalsze losy Karasia, po 2000 roku nasze drogi się rozeszły. Od 2000 roku jestem na gangsterskiej emeryturze.

Ile lat Pan odsiedział? Twierdzi Pan, że nie za swój wyrok, to dość znamienne. Większość byłych przestępców wskazuje na błędy wymiaru sprawiedliwości. Na czym miały one polegać w pańskim przypadku?

W pierwszej instancji zostałem skazany na 8 i pół roku więzienia. Odsiedziałem 6 i pół roku, w tym 4 i pół zakwalifikowany jako więzień z kategorią „N”. W naszym przypadku (pruszkowskim) popełniono wiele błędów, a mianowicie: zatrzymano setki osób tylko i wyłącznie na podstawie zeznań Masy. Dopiero potem szukano innego materiału dowodowego. Bez wątpienia Masa swoimi zeznaniami rozłożył „Pruszków” na łopatki, a jego członków posłał do więzienia. Skoro istniała grupa przestępcza, to musiały być popełnione przestępstwa. A z materiałem dowodowym w tej kwestii było dużo gorzej. Funkcjonowała zasada: może tego nie zrobiłeś, ale za to wiele innego. I wyrok ci się należy. Z czym trudno się nie zgodzić, aczkolwiek nie tak powinno działać prawo. Sto procent czynnych przestępców wykazuje błędy wymiaru sprawiedliwości i to jest ich subiektywna ocena niemająca odzwierciedlenia w faktach. Jestem skazany za haracz na 3 lata, za czyn, którego nie popełniłem. W tej sprawie nawet poszkodowany i mały świadek koronny zeznawali, że to fikcja.

Uczestniczył Pan w spotkaniu Pershinga z Masą i Wojciechem P., niemalże w przededniu śmierci Pershinga. Pamięta Pan to spotkanie?

Tak, zabezpieczałem to spotkanie. Pamiętam jak dziś; Andrzej jechał do Zakopanego na narty. Spotkaliśmy się w okolicach Łodzi. Ktoś mądry zapytał: „Dlaczego on jedzie sam? Bez chłopaków?”. Ze strony Masy padł pomysł przydzielenia mu ochrony, nawet zaświtała mi myśl, że to ja będę zabezpieczał wakacje Pershinga w Zakopanem. Finalnie Andrzej się nie zgodził. Mylnie sądził, że nikt nie odważy się go zaatakować. Kilka dni później Pershing już nie żył. Zamordowany w taki sposób, że nawet najbardziej amatorska czteroosobowa ochrona udaremniłaby zamiar ataku. Zginął człowiek legenda, facet z zasadami. RIP i szacun wielki.

Jak zapamiętał Pan Pershinga?

Jako jedną z kilku największych legend polskiej mafii. Nie spotykałem się z Andrzejem prywatnie, tylko w ramach określonego interesu. O obawach rozmawiał z Masą, bo byli kolegami, a ja byłem stopień niżej. Łączyły nas tylko interesy.

Śmierć Pershinga była punktem zwrotnym poszczególnych członków Pruszkowa. Niektórzy poszli na współpracę, inni się ukrywali, podczepiali się pod inne podgrupy, jak Skwara czy Graf. Co się działo wówczas z Panem? Jak doszło do pańskiego zatrzymania?

Śmierć Pershinga była punktem zwrotnym dla większości członków „Pruszkowa”, wszystko runęło jak domek z kart. Nikt nie miał na tyle charyzmy, aby wziąć setki niesfornych umysłów za ryj i ponieść odpowiedzialność za wojnę. Zeszliśmy do defensywy, a wrogowie przejęli inicjatywę.

Zostałem zatrzymany niedługo po zamachu na moje życie. Udałem się do Pałacu Mostowskich w celu przeczytania akt sprawy. Jako poszkodowany miałem do tego prawo. Po lekturze czekali już panowie z CBŚ. Zostałem aresztowany i przewieziony na ulicę Okrzei. Przedstawiono mi zarzut udziału w grupie przestępczej.

W kwietniu 2000 roku przeżył Pan zamach na swoje życie, czy to Pan był celem wybuchu w salonie gier przy Grójeckiej? Następnie w sierpniu został Pan dwukrotnie postrzelony. Zdradzi Pan kulisy tych zamachów? Kto za nimi stał?

Przeżyłem dwa zamachy w 2000 roku. W pierwszym sprawcy podłożyli kilogram trotylu w barze na Ochocie, gdzie często przebywałem. W wyniku czego zostałem ranny w głowę. W drugim przypadku zostałem poczęstowany serią dwudziestu sztuk z Glauberyta w miejscu, gdzie jadałem śniadanie. Trafiły mnie dwie kule. Dostałem w lewą rękę i w plecy. Policja nie wykryła sprawców. Mam swoje typy, ale żadnych dowodów.

Co zmieniły w Pana życiu te dwa wydarzenia?

Bez wątpienia dały do myślenia. W dużej mierze przyczyniły się do podjęcia decyzji o przejściu na jasną stronę mocy. I to była najlepsza decyzja w moim życiu. W tym roku stuknęło od tej decyzji 18 lat, więc można powiedzieć, że jestem pełnoletnim uczciwym człowiekiem.

Czy Pański brat zginął w wyniku porachunków w latach dziewięćdziesiątych?

Uważałem go za brata, bo razem dorastaliśmy, a tak naprawdę był moim tylko o rok starszym wujkiem. Bratem mojego ojczyma. Jacek M. pseudonim Matyś, bo o nim mowa, zaginął, został uprowadzony i nigdy się nie odnalazł. Po tylu latach można przypuszczać, że nie żyje.

W tej chwili trwa proces, w którym jest Pan jednym z oskarżonych. Zechciałby Pan zdradzić jego kulisy, jakie grożą Panu sankcje, czy obawia się Pan powrotu do więzienia?

Nie boję się powrotu za kraty, bo umiem się odnaleźć w tych warunkach. Ponadto, jaki jest sens kary więzienia stosowanej wobec w pełni zresocjalizowanego człowieka, w dodatku po 20 latach? Żaden.

Był Pan na „enkach” w więzieniu na Mokotowie, jak długo Pan siedział, jak wspomina Pan te warunki?

Siedziałem na Rakowieckiej dwa lata w całości jako „N”. Długo w celi jednoosobowej. To bardzo ponure i przygnębiające miejsce. Raczej loch, niż areszt. Każdy detal budynku wywiera wpływ na osadzonego. Faktycznie zimą przypominał pałac. To dziwne uczucie przygnębienia zniknęło po przewiezieniu na Białołękę

Nigdy nie poszedł Pan na współpracę z prokuraturą?

Nie, nie poszedłem. Ale nie uważam się w związku z tym za lepszego bądź gorszego człowieka.

Obecnie roi się w Internecie od byłych przestępców, gangsterów mniejszego i większego kalibru, którzy – ku uciesze widowni – nawzajem się oskarżają, przerzucają złośliwościami. Jak Pan zapatruje się na te sojusze – ataki, pyskówki i w ogóle medialność byłych „pruszkowskich” w mediach społecznościowych?

Były przestępca też człowiek i jak ma coś konkretnego do powiedzenia, to aż miło się czyta. Cieszę się, że żyję w czasach, w których każdy ma prawo do własnej opinii. Aczkolwiek niektórzy panowie nie rozumieją, że skończyły się czasy dawania sobie po mordach. Błędnie myśląc, że jest to najlepsza forma promocji w sieci. Przybiera to czasami żenującą postać.

Dziś lata dziewięćdziesiąte są przedmiotem pewnej nostalgii ze strony byłych Pańskich kolegów – co widać po aktywności w Internecie. Czy planuje Pan także wydanie książki, swoich wspomnień?

Myślę, że każdy kto pamięta szalone lata dziewięćdziesiąte, wspomina je z nostalgią. Przyznaję, że istnieje taki projekt, jak moja książka. Traktowany przeze mnie po macoszemu. Obecnie wolę czytać książki innych, niż pisać swoją. Także nieprędko sam coś napiszę.

 

Zobacz również: