O podobnych historiach słyszało się bezustannie w PRL-u i jeszcze w pierwszych latach transformacji. Ta sprawa była jednak nietypowa. Śledztwo poszkodowana przeprowadziła na własną rękę i doprowadziła oszusta przed sąd. Z tego powodu warto ją opisać.

Znajomy prokurator mówił mi wówczas: – Sprawców w takich sprawach w zasadzie się nie znajduje. Jeśli nie złapie się ich na gorącym uczynku, mogą śmiać się Temidzie w oczy.   

W nawale spraw, organy ścigania zajmowały się najpoważniejszymi. Drobnica, zwłaszcza ta zawiniona przez naiwność lub chciwość pokrzywdzonych, była zwykle umarzana z powodu niewykrycia sprawców.

Cinkciarze kontra kantory

 W PRL-u łatwość oszukiwania klientów przez cinkciarzy przy pokątnym zakupie walut, można było wytłumaczyć nielegalnością transakcji, z konieczności odbywanych pospiesznie, w strachu i pod groźbą wpadki.

Ale kilka lat po słynnych czerwcowych wyborach, gdy kantory wymiany walut co kilkaset metrów wabiły klientów do transakcji ograniczanych jedynie zasobnością portfela, panowie szepczący: – Coś sprzedać, coś kupić –  nadal polowali na łatwy zarobek. Terenem łowieckim były głównie okolice uczęszczane przez cudzoziemców z byłych demoludów, którzy przyjeżdżali do Polski ze swoim towarem, starali się go jak najszybciej sprzedać, zakupić miejscowe produkty chodliwe w ich krajach, a pozostałe złotówki wymienić na walutę. Takim miejscem w Warszawie był zbieg Targowej (głównej arterii Pragi) z Kijowską, przy której mieści się Dworzec Wschodni. Pociągi ze Związku Radzieckiego, Bułgarii i Rumunii wyrzucały tam codziennie tysiące turystów bardziej spragnionych Europy niż my byliśmy wówczas.

Przy Targowej – kilkaset metrów od skrzyżowania – mieścił się (i nadal się tam znajduje) słynny bazar Różyckiego ze swoimi ciuchami, a obok „Kijowianka”, pierwszy prywatny dom towarowy (już nie istnieje), wabiący klientów hasłem: „Nareszcie Europa!”. Na chodnikach rozkwitał wielojęzyczny targ, a wzdłuż praskiej arterii ustawiało się więcej samochodów ze wschodnią rejestracją niż polskich.

Z „Kijowianką” sąsiadowała placówka Orbisu – kontrastująca z otoczeniem swoimi przestronnymi i pustawymi przestrzeniami. Minął czas, gdy tam kłębił się tłum w kolejkach po bułgarskie słońce i lewy. Wewnątrz placówki mieścił się kantor, ale jego potencjalny klient, nim przekroczył próg Orbisu musiał minąć panów zagadujących półgłosem: Coś kupić, coś sprzedać.

37-letnia turystka  z Pragi (czeskiej) zatrzymała się na tę propozycję wracając z kantoru, gdzie nie dostała czeskich koron, po które się wybrała.

Alena W. – obywatelka Czechosłowacji, pół Polka po ojcu – traktowała Warszawę jak drugie miasto rodzinne i doskonale znała tę okolicę. Bazar Różyckiego był wielokrotnie celem jej handlowych podróży. Wiedziała też doskonale, że w odległości kilkuset metrów znajdują się trzy inne kantory, gdzie prawdopodobnie potrzebne pieniądze by dostała, ale zachęciła ją cena podana przez dwóch przystojniaków, którzy zaczęli obrabiać jelenia – 290 złotych (starych oczywiście) za koronę, gdy w kantorach żądali kilkadziesiąt złotych więcej. Na 20 tysiącach koron sporo mogła zaoszczędzić. Niestety, panowie dysponowali tylko 8 tysiącami. Ale od czegóż jest inwencja prywatnego handlowca. W ciągu kwadransa zdobędą potrzebną kwotę. Dobili targu.

Klientka postanowiła skrócić czas oczekiwania u znajomej na sąsiedniej ulicy i zabawiła tam nieco dłużej ponad umówiony kwadrans, za co spotkała ja reprymenda kontrahentów. Owszem, przygotowali forsę zgodnie z umową, ale skoro nie przyszła, odstąpili ją komuś innemu, sama sobie winna… Nie domyśliła się, że to normalny chwyt oszustów. Ma on sprawić wrażenie, że to nie im zależy na transakcji, ma zmusić potencjalną ofiarę do zabiegania o kupno, uzależnić ją psychicznie, zmusić do myślenia o okolicznościach ubocznych, a nie o istocie sprawy.

Siedem milionów straty

 Alena zaczęła tłumaczyć, potem prosić, a oni dali się ubłagać. Po forsę ruszył ten trochę starszy, trochę wyższy i nieco tęższy brunet w czarnej bejsbolówce z napisem Mercedes-Benz. Klientce dotrzymywał towarzystwa młodszy, blondyn, i zabawiał ją rozmową.

– Od dawna handluję walutą – opowiadał – ale teraz to się kończy i widzę, że trzeba będzie zmienić zawód.

Po kilkunastu minutach wrócił brunet i dał Alenie do przeliczenia plik banknotów. Przeliczyła dokładnie – 19 tysiąckoronówek i 13 po pięćset. Zdecydowała się wziąć całe 25 500 koron. Gdy przeliczała swoje 7 milionów 395 tysięcy złotych, brunet poprosił na moment o korony, aby je przeliczyć jeszcze raz. Brał je w pośpiechu i nie chce żadnej pomyłki, wyjaśnił. Zwrócił je złożone w pół ze słowami w porządku, a ona wręczyła mu 7 milionów z hakiem. Rozstali się w uśmiechach wszyscy zadowoleni z transakcji, Alena obliczała w pamięci, ile zarobiła.

Po kilkudziesięciu krokach przystanęła jednak, aby jeszcze raz ucieszyć oczy znajomymi obrazkami. Zaczęła liczyć od nowa – 500 koron, 100 złotych, 100 złotych, 100… w sumie były 23 stuzłotówki i 6 pięćdziesiątek plus tamte 500 koron. Straciła 7 milionów i 284 tysiące złotych. Jeśli Alenie ziemia usunęła się spod stóp lub zrobiło jej się słabo, to nie na tyle, by nie zaczęła natychmiast działać. W ciągu kilkunastu sekund znalazła się pod Orbisem, gdzie oczywiście nie było śladu po oszustach. Wpadła do bramy obok Orbisu, do Kijowianki, przebiegła Kijowską do Brzeskiej, Brzeską do bazaru Różyckiego, od tyłu przebiła się przez wypełniający go tłum i na Targowej wskoczyła do tramwaju idącego w kierunku komisariatu policji, oddalonego zaledwie o 2 przystanki.

Dla policjantów jej dramatyczna relacja była tak powszednia, jak chleb jedzony codziennie. Dziesiątki podobnych wysłuchał każdy z nich. Choć byli przekonani, że poszukiwania nie dadzą rezultatu, ulegli namiętnym prośbom ładnej Czeszki, a dyżurny wysłał w teren samochód z dwoma wywiadowcami i Aleną jako przewodniczką. Sierżant sporządził po powrocie notatkę służbową. Penetracja ulic Targowej, Kijowskiej, Brzeskiej i Jagiellońskiej z wynikiem negatywnym. W albumie ze zdjęciami praskich przestępców Alena nie rozpoznała swoich.

Śledztwo Aleny

 Oszukana kobieta okazała się osobą z charakterem, więc nie zamierzała dać za wygraną. Strata była poważna, to fakt, ale dodatkowo upokarzała ją własna naiwność, dała się podejść jak idiotka. I tak w istocie było.

Przez następne dwa tygodnie codziennie jechała z przeciwległego krańca Warszawy, gdzie zatrzymała się u rodziny, na Targową i szlifowała bruki wokół feralnego skrzyżowania. Aby jej wcześniej nie rozpoznali, zmieniała ubrania, uczesanie – zwłaszcza grzywka na czoło odmieniała jej wygląd – wkładała kapelusz, którego nie znosi, wiązała chusteczkę pod brodą, jak wiejskie kobiety, zakładała okulary słoneczne.

Wiosna  tamtego roku była chłodna, po kilku godzinach wędrówki Alena drętwiała z zimna. Zachodziła wtedy do „Kijowianki”, gdzie z pierwszego piętra miała doskonały widok na skrzyżowanie. Do Orbisu oczywiście nie zaglądała, lecz penetrowała okolice, zatłoczone alejki bazaru Różyckiego, chodniki przed pobliskim kantorami. Na próżno. Aż wreszcie…

Szesnastego dnia przed południem zobaczyła go! Wcześniej wyobrażała sobie moment, gdy ujrzy bruneta w bejsbolówce, a triumf z sukcesu wynagrodzi jej stres, upokorzenie i niepewność, co do powodzenia podjętego śledztwa. Tymczasem był to ten drugi, blondyn w brązowej skórzanej kurtce, zabawiający ją dwa tygodnie wcześniej rozmową w czasie oczekiwania na korony. Nie miała najmniejszych wątpliwości.

Z najbliższej budki telefonicznej zadzwoniła na policję, z wywiadowcami umówiła się przed kamienicą przylegającą do Orbisu. Z bramy śledziła oszusta w strachu, że i teraz może jej się wymknąć. Czuła, że mijają dni, nie minuty, zanim pojawiła się policja. Sierżant z zespołu służby wywiadowczej zapisał potem w notatce służbowej, że Alena W. wskazała jednego z dwóch mężczyzn, który zapytał, gdy do niego podeszli po cywilnemu: – Panowie, coś kupić, coś sprzedać.

 Przestępcza przeszłość

 Tego samego dnia blondyn został ustawiony z trzema innymi mężczyznami za lustrem weneckim, a Alena bez wahania wskazała go jako tego, który oszukał ją na ponad 7 milionów ówczesnych złotówek. Prokurator wydał nakaz tymczasowego aresztowania.

31-letni Robert Ż. od pewnego czasu był poszukiwany listem gończym za uchylanie się od obowiązków alimentacyjnych wobec dziecka z pierwszego małżeństwa. Nie przyznawał się oczywiście do oszustwa. Pierwszy raz w życiu widzi tę kobietę i nie ma pojęcia, dlaczego go oskarżyła. On wprawdzie czasem skupuje walutę, ale tylko dolary i niemieckie marki, a żyje z dorywczego handlu tureckim dżinsem. Jego zarobki wynoszą 2,5 miliona złotych miesięcznie, ponadto co kwartał dostaje 500 dolarów od matki z USA. Na utrzymaniu ma dwoje dzieci (o najstarszym ośmiolatku przezornie nie wspomniał).

Na pytanie, dlaczego nie mieszka pod adresem, gdzie jest na stałe zameldowany, odpowiedział mecenas Władysław Pociej, jeden z najbardziej znanych, a zatem i najdroższych adwokatów warszawskich. Po prostu załączył kopię nakazu opuszczenia lokalu na czas remontu. Przedwojenna praska czynszówka groziła zwaleniem się na głowy lokatorów. Adwokat udowadniał także, podpierając się stosownymi dokumentami, że pierwsza żona podejrzanego została wymeldowana w nieznane, jego klient nie mógł więc przekazywać jej alimentów. Wnosił także o zwolnienie go z aresztu, gdyż podejrzenie matactwa jest absurdalne. Robert Z. nie będzie przecież namawiał do zmiany zeznań poszkodowaną, która jest jedynym świadkiem w sprawie i której zależy na jego ukaraniu.

W  trakcie śledczy usiłowali odnaleźć wspólnika oszusta, a policja wytypowała go wśród znanych sobie niebieskich ptaków. Oczywiście nie mieszkał w miejscu zameldowania, więc kilka tygodni zeszło, nim doprowadzono go na posterunek. Gdy okazano go obok innych mężczyzn, Alena W. stanowczo zaprzeczyła, aby  znajdował się wśród nich brunet, który tak sprytnie ją podszedł.

W śledztwie, już nie prywatnym, lecz prowadzonym przez uprawnione organa, ujawniono bogatą przeszłość przestępczą Roberta Ż. Mimo młodego wieku, zgromadził na swoim  koncie kilka wyroków. Jako niepełnoletni był wielokrotnie notowany przez milicję. Ledwie osiągnął pełnoletność, został skazany za kradzież na rok więzienia, odsiedział połowę zwolniony warunkowo. Za pobicie następny wyrok pozbawienia wolności z zamianą na grzywnę, kilka lat później – za znieważenie milicjanta. Od roku toczyła się przeciwko niemu sprawa z powództwa cywilnego.

Typowe cv cinkciarza

 Znajomy prokurator oceniał wówczas, że to typowy życiorys ówczesnego cinkciarza. Raz na wozie, raz pod wozem, ale mierzi go frajerskie życie bogobojnie pracujących za byle jaką pensję i nie wyobraża sobie przywiązania do tokarki (Robert był ślusarzem z zawodu).

Natomiast Alena W. ucieszyła się z odkrytej w czasie śledztwa zamożności przeciwnika, bo widzi szansę odzyskania swoich pieniędzy. Dotychczas ścigała go przede wszystkim, aby zrehabilitować się we własnych oczach, i udowodniła, że nie jest idiotką, jak przypuszczali obaj oszuści. Ten drugi, brunet w czapce z napisem Mercedes Benz, chodził na wolności. Robert Ż. nie mógł go zdradzić, skoro twierdził, że jest niewinny. Alenie nie chodziło już, by obaj sprawiedliwie stanęli przed sądem. Niech odpowiada ten, którego odnalazła, skoro tak woli.

Pojechałam na Targową, w tym miejscu zamkniętą dla tramwajów z powodu budowy metra. Na skrzyżowaniu z Kijowską wyrósł wielki budynek o architekturze zgodnej z obecnymi trendami. Stanowi dobry adres dla banków i bogatych firm. Kilka banków zmieściło się na tym krótkim odcinku głównej praskiej arterii, największy z nich, PKO BP zajął charakterystyczny lokal po wielkim po tej stronie Wisły barze, o którym rozpisywali się  swoim czasie dziennikarze. Placówki Orbisu naturalnie nie ma, bo nie tylko sam Orbis, ale i nazwę tego zasłużonego w PRL-u biura turystycznego pochłonął wolny rynek. Nie udało mi się nawet odnaleźć budynku, w którym się mieściła. Zapomniałam, a przechodnie także.

– Pani, tu się ciągle przeprowadzają z miejsca na miejsce, kto by zapamiętał – powiedział mi stateczny przechodzeń w słusznym wieku. Istnieje jeszcze podupadły bazar Różyckiego, ale trwają debaty nad przekształceniem go w nowoczesne targowisko. Na razie Praga zachowała dawny charakter, mimo nielicznych nowych budynków. Niewiele więcej można zbudować, skoro ta część Warszawy nie została zniszczona w czasie wojny.

Nie dostrzegłam natomiast, ani pod bankami, ani pod kantorami, które się utrzymały na powierzchni, cinkciarzy. Ich także pochłonął wolny rynek. Przekręty dokonują się przez Internet.

 

Alicja Basta

foto. Teodor Walczak

Zobacz również: