Dla jednych młyn to fabryka wypełniona maszynami służącym do mielenia zboża. Ale dla pana Kazimierza Maślanki, który od 26 lat zarządza młynem Repszów w Chodakowie, młyn to żywy organizm, który myśli i czuje. I przede wszystkim stara się pomagać młynarzowi, z którym stanowi jedność.

– To moja druga połowa, bez której moje życie byłoby uboższe. Tworzymy jedno, uzupełniamy się wzajemnie – mówi pan Kazimierz Maślanka.

 I coś w tym musi być. Jak mówią klienci pana Kazimierza, którzy codziennie ustawiają się w kolejce, aby kupić u niego mąkę: – Gdy zabraknie Kazia, młyn umrze, bez niego młyn przestanie istnieć.

Młyn nad Utratą

 Pan Kazimierz do Repszów trafił w 1990 roku. – Przedtem pracowałem w państwowych młynach. W porównaniu z tym tutaj to były pałace, czyste, bezpieczne, niezapylone. Ale, gdy zobaczyłem chodakowski młyn, to się w nim zakochałem. To była miłość od pierwszego wejrzenia. On w przeciwieństwie do tamtych molochów ma duszę. Już za pierwszym razem odniosłem wrażenie, że on żyje. Nie tylko wtedy, gdy mieli ziarno, ale również, gdy odpoczywa. Wtedy można odnieść wrażenie, że mówi swoją cząstką, w której zawarta jest nie tylko historia samego młyna, ale i wszystkich młynarzy, którzy pracowali tu przede mną – wspomina pan Kazimierz. Choć, jak przyznaje z zawodu nie jest wcale młynarzem, ale murarzem.

2

 – Dlaczego zostałem młynarzem? W pewnym momencie odniosłem wrażenie, że zawód murarza nie jest tym, w którym mógłbym się spełnić i odnaleźć siebie. Myślę, że Bóg chciał, abym właśnie został młynarzem. Czy dobrym, nie mi to oceniać. Ale jedno jest pewne, w ciągu tych 43 lat odnalazłem siebie – dodaje.

Mieszkańcy Chodakowa, których zastaliśmy w młynie Repsza, mówią, że nie tylko pan Kazimierz odnalazł siebie, ale przede wszystkim to młyn go znalazł i wybrał: – Trudno jest mi to wytłumaczyć. Ale odnoszę wrażenie, że to młyn szuka młynarza, a nie młynarz młyna. A gdy już znajdzie tego odpowiedniego, to oddaje mu się we władanie, każdym kamieniem, każdą cegłą. Młyn może być nie wiem jak nowoczesny, ale do tego, aby powstała w nim dobra mąka, potrzebny jest człowiek. Jeżeli poczuje on duszę młyna, ten mu się odwdzięczy najlepszą mąką, jaką tylko sobie można wyobrazić. I tak jest w przypadku młyna Repszów, który zawsze miał szczęście do dobrych młynarzy – powiedział nam jeden ze stałych klientów pana Maślanki.
Życie zaklęte w zbożu
W czym kryje się tajemnica dobrej mąki? Jak mówi pan Kazimierz, przede wszystkim w zbożu. To, które trafia do niego pochodzi z polskich pól i jest dużo lepsze, niż to zagraniczne. Od razu, patrząc na ziarna i rozcierając je w dłoni, można stwierdzić, czy zboże jest polskie, czy też nie. To tajemnica zawodu. Ale niektórzy mówią, że to właśnie młyn podpowiada młynarzowi, skąd pochodzi zboże i jaka będzie z niego mąka.
Z kolei pan Kazimierz wyjaśnia, że wszystko sprowadza się do tej jednej, zasadniczej kwestii: – Polskie zboże, a tym samym zrobiona z niego mąka jest dobra, ponieważ nie rośnie na przenawożonych polach. Jeżeli ktoś mówi, że na pole można wysypywać, ile się da nawozów sztucznych, bo i tak nie będzie się tego odczuwało w mące, to jest w błędzie. Ta chemia, którą na przykład Niemcy od dziesiątków lat faszerują swoje pola, trafia do ziarna, z którego robi się mąkę, a potem trafia do nas i zatruwa nasze organizmy. A ponieważ nie chcę, aby tak było, to mielę tylko polskie ziarno.
Stalowe serce młyna
Ale nie tylko jakość zboża wpływa na końcowy produkt. Sercem młyna jest mlewnik, to od niego zależy jakość wytwarzanych produktów. A mlewnik – to maszyna do rozdrabniania ziarna na mąkę, kaszę, śrutę. – Jego sercem są walce. Można powiedzieć, że to właśnie one są sercem młyna – wyjaśnia pan Kazimierz.

A młyn Repsza ma dobre, stare serce – pamiętające jeszcze carską Rosję. Mlewnik, na którym produkowana jest mąka tak zachwalana przez mieszkańców Chodakowa i piekarzy, pochodzi sprzed I Wojny Światowej.

Walce, czyli żarna, można ustawiać w kilku pozycjach, co pozwala uzyskać różne produkty. Mimo że mają ponad sto lat, są dużo lepsze niż te produkowane obecnie. Po prostu są z bardzo dobrej stali. W dodatku ich środek wypełniony jest kamieniem, który odbiera ciepło. Jest to bardzo ważne, ponieważ podczas mielenia walce rozgrzewają się do bardzo wysokiej temperatury. Niektóre współczesne żarna mogą się rozgrzać do czerwoności, co z kolei grozi pożarem. W takim młynie jak ten, gdzie podczas mielenia wydobywają się kłęby pyłu, w razie pożaru budynek wyleciałby w kilka sekund w powietrze. Ale ponieważ ma dobre serce, nic takiego do tej pory się nie stało – wyjaśnia pan Kazimierz.

Być może to dobre serce pomogło przetrwać młynowi wszystkie zawieruchy, jakie nawiedziły Chodaków: w tym I oraz II wojnę światową. To podczas tej ostatniej w młynie schronienie znajdowali ranni partyzanci oraz Żydzi. Mieszkali tu również Juliusz Kaden-Bandrowski oraz Aleksander Zelwerowicz.

Ale pan Kazimierz wie, że dni młyna są już policzone i bliska jest chwila, gdy jego serce przestanie się obracać, ponieważ nie ma następcy. Młodzi boją się starych młynów, ponieważ tu – w przeciwieństwie do tych nowoczesnych – wszystko trzeba robić ręcznie. A praca jest ciężka. Trzeba nosić pięćdziesięciokilogramowe worki. Na dodatek w czasie mielenia panuje tu niewyobrażalny hałas i pyli się niemiłosiernie. W dodatku młodzi, nawet gdyby chcieli, to i tak nie mają gdzie uczyć się zawodu młynarza. Szkoły nie prowadzą takich kierunków. A i tak nie mieliby gdzie odbyć praktyk. Jeszcze niedawno w okolicy Sochaczewa było kilkanaście młynów. Teraz zostały tylko dwa: w Iłowie i Chodakowie.

Fakt jest jeszcze młyn w Teresinie, ale to dla mnie fabryka a nie młyn. To gdzie, młody człowiek mógłby się nauczyć zawodu? Tam się wciska guzik i maszyna wszystko robi za ciebie. Tu tak nie ma. Tu podczas pracy musisz na wszystko uważać. Musisz wsłuchiwać się, jak pracują poszczególne maszyny. Po dźwiękach, jakie wydają, wiesz czy jest dobrze, czy też za chwilę nastąpi awaria – wyjaśnia pan Maślanka. A ponieważ jest sam, a rynek zdominowały wielkie zakłady, zboże mieli raz na dwa, trzy tygodnie.

Duch pana Alberta

 Był okres, kiedy mieliliśmy nawet w nocy. Ale zrezygnowaliśmy. Nie dlatego, że nie było co mielić. Poprosiła nas o to świętej pamięci pani Irena Repsz. A to dlatego, że gdy mieli się w takim młynie jak ten, to chodzi cały budynek, w tym i część mieszkalna. Osoby, które wynajmowały mieszkanie od pani Ireny, nie mogły do tego przywyknąć. Choć według mnie w pewnych sytuacjach takie drganie może mieć i pozytywny wpływ – śmieje się pan Kazimierz. Ale młyn miał wpływ nie tylko na wzrost liczby mieszkańców Chodakowa.

Był okres, że gdy ci wyruszali w ostatnią drogę, młyn przerywał pracę, aby żałobnicy mogli godnie pożegnać swoich krewnych.

 – W tamtych czasach, za nieboszczki komuny, były przydziały prądu i nie dla wszystkich go starczało. A ponieważ nasz młyn miał swój transformator, pani Irena zgodziła się na podłączenie do niego chodakowskiego kościoła, aby ten miał dostateczną ilość prądu. Jednak kiedy młyn pracował, to prądu nie starczało już dla kościoła. Dlatego pani Irena zdecydowała, że gdy będą odbywały się pogrzeby, to młyn przestanie pracować, aby podczas mszy mogły grać ograny. Myślę, że i młyn był też z tego zadowolony, bo i on mógł w ciszy pożegnać ludzi, którym przez całe życie dostarczał mąkę – wspomina  pan Maślanka.

1

Po namyśle dodaje: – Wkrótce ja i on będziemy musieli się z sobą pożegnać. Wiemy to obydwaj. On wie, że gdy odejdę nikt już w nim nie będzie mielił. Ale zanim to się stanie, wezmę miotłę, pozamiatam i wyszoruję go na błysk. Ale mam nadzieję, że nie zostanie zamknięty na kłódkę, że powstanie w nim muzeum. I będę mógł opowiadać ludziom, którzy przyjdą je zwiedzać, że były takie noce, kiedy na górze obok filtrów pojawiał się duch pana Alberta, który sprawdzał, czy stalowe serce młyna nadal się obraca.

Jerzy Szostak
Fot.: Tomasz Ertman

 

Zobacz również: