Zdarza mi się natknąć w necie na fotkę i nieco dłużej się nad nią zamyślić.
Jest to widok na skwer przy dworcu Warszawa Ochota. To zdjęcie, trochę niedoskonałe, zrobiono ponad czterdzieści lat temu z okna lub balkonu bloku przy Platynowej 10. Po lewej widać fragment parkanu liceum Żeromskiego, dalej dworcową „jaskółkę”, w głębi Aleje Jerozolimskie i Plac Zawiszy, zaś po prawej – ulicę Towarową. Z Placu Zawiszy odjeżdżały jeszcze wtedy trolejbusy numer 52. Jechały Koszykową, Piękną i dalej na Łazienkowską, na Legię… Potem zastąpiły je autobusy linii 183, a jeszcze później 159.
Widoczny na zdjęciu fragment skweru, ten za białym domkiem transformatora, to było dla nas, grupki dzieciaków z okolicznych bloków, święte miejsce. Komentator sportowy być może użyłby w tym momencie wyświechtanego określenia – piłkarska mekka. Nazywaliśmy ten kawałek trawnika „Wembley”.
Moja pierwsza piłka do nogi, to wcale nie była „biedrona”. Nie miała łatek, lecz pasy, była w kolorze miodowym i długo pachniała skórą… Codziennie po szkole biegliśmy na to nasze Wembley grać w piłkę. Mógł nas stamtąd przepędzić jedynie zmierzch lub dzielnicowy nazywany przez nas Rumcajsem, choć nigdy nie nosił on brody. Czasem kiedy był w dobrym nastroju mówił: – Dobra, tylko wyzbierajcie papierki z trawnika…
Po meczu chodziliśmy do przydworcowych saturatorów na wodę sodową. Czysta kosztowała 30 groszy, a z sokiem – złotówkę. Kiedy wracaliśmy, na dachu „dziesiątki” zwykle świecił się już na niebiesko neon: „Totalizator Sportowy buduje obiekty sportowe”…
R

Zobacz również: