Zaczęło się banalnie, rozwinęło sensacyjnie, momentami było zabawnie a konsekwencje odczuwane są do dziś. Pewnego dnia, w połowie dzikich lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia luksusowy samochód wpadł w oko patrolującym miasto złodziejom. Nieświadomi niebezpieczeństwa próbowali ukraść cacko należące do współtwórcy jednostek antyterrorystycznych w Polsce. I stanęli z nim oko w oko.

Gdy w czerwcu 1998 roku Marek Papała – Komendant Główny Policji, osuwał się martwy na fotel swojego samochodu – wiadomo było, że rozpocznie się szeroko zakrojone śledztwo, że sprawdzany będzie drobiazgowo każdy, nawet najmniejszy wątek i ślad. Nikt jednak nie przypuszczał, że będzie one pełne dziur i luk, niczym szwajcarski ser i ciągnące się przez lata jak tenże ser poddany podgrzaniu.

Konsekwencją obu tych – zdawałoby się, pozornie odległych w czasie i miejscu wydarzeń – był fakt, że prokurator zaczytywał się w zeznaniach cwanego świadka koronnego, naiwnie przyjmując jego słowa jak prawdę objawioną i ignorując wszelkie inne dowody. W ten sposób zwykła, banalna sprawa próby kradzieży samochodu – będącego własnością policjanta – została złączona z jednym z najważniejszych śledztw w Polsce. Co podważa jakości i rzetelności tego śledztwa.

Wyskoczył z armatą

– W tym dniu jechałem na spotkanie z ministrem spraw wewnętrznych. Miałem pierwszego w Polsce lexusa, którego nikt nie kradł, bo nikt nie wiedział, co to jest za samochód. To była taka biała perła, nie pamiętam już modelu, ale LS 300 chyba. Samochód rzeczywiście bardzo luksusowy – wspomina Jerzy Dziewulski. W tym czasie był on posłem na sejm i jednocześnie czynnym zawodowo policjantem. Wtedy przepisy pozwalały na takie łączenie funkcji.

Postać Jerzego Dziewulskiego jest dobrze znana. Dość przypomnieć, że współtworzył jedną z pierwszych jednostek antyterrorystycznych, zaszczepił izraelski system wyszkolenia strzeleckiego w policji, brał udział w licznych operacjach specjalnych i bojowych. Trzykrotnie odznaczony orderem „Za ofiarność i odwagę”, był posłem, doradcą do spraw bezpieczeństwa prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, jest znawcą i miłośnikiem broni oraz szybkich samochodów i motocykli.

– Wtedy nie miałem bladego pojęcia, kim jest Dziewulski – śmieje się Adam. W latach 90. ubiegłego wieku był on artystą w swoim fachu. Wraz ze swoją ekipą zmonopolizowali proceder kradzieży samochodów w stolicy. Za znaczną część pojazdów, które znikały z warszawskich ulic odpowiedzialność spada właśnie na niego. Choć należy dodać, że Adam spłacił swój dług wobec społeczeństwa. I dziś wiedzie uczciwe życie.

Tak się stało, że los zderzył ze sobą te dwie nietuzinkowe postaci. Perłowa, luksusowa gablota wpadła w oko złodziei, gdy parkowała pod pawilonami na ul. Świętokrzyskiej. Dalej wypadki potoczyły się błyskawicznie, jak w sensacyjnym filmie.

– Poszedłem i to było trzydzieści sekund, nie więcej jak trzydzieści sekund, gdy zorientowałem się, że wszedłem nie do tego sklepu, który trzeba. Był tam taki murek i trzeba było zejść na dół – relacjonuje były komandos.

– Patrzymy, a tu łysy facet wyszedł z samochodu i idzie do sklepu. No, to wysadzili mnie, abym poszedł i obczaił go. On do sklepu, a ja za nim. Chodziłem za nim, na zasadzie, że jakby się ściął, zaczął drzeć mordę, to miałem go przytrzymać, przewrócić czy coś – Adam opowiada ze swadą.

– Otwieram drzwi sklepu i tak stanąłem zamurowany. W tych drzwiach. Patrzę na lexusa a tam światła się palą. Ukucnąłem i w tym momencie już miałem broń w ręku i skoczyłem na murek – siedzimy z Dziewulskim przy kawiarnianym stoliku i choć nie jest to łatwe, to były policjant niemalże demonstruje, jak należy prawidłowo dobywać pistolet.

– Kolega zdążył już odpalić samochód i światłami mruga, dając znak, żebyśmy się stamtąd zabierali. Ale Dziewulski się w tym momencie odwrócił i zaczął iść do wyjścia. Nie dał po sobie absolutnie poznać, że on cokolwiek wie. Nic. – Adam dziś śmieje się z tej przygody, ale wciąż czuje respekt dla komandosa. Według jego słów Jerzy Dziewulski zachowywał się tak bardzo naturalnie, że go zmylił. Uznał, że nie ma potrzeby dłużej obstawiać ofiary i ruszył ku odpalonemu samochodowi. A tu niespodzianka. „Łysol” nie tylko zorientował się, co jest grane, to jeszcze kompletnie zaskoczył złodziei.

– Idę po schodkach, krok jeden i drugi, aby dojść do tego lexusa. A on, w sposób błyskawiczny, no nie wiem, jak to się stało, znalazł się na górze, na murku. Jak wskakiwał z ziemi na murek, to już miał wyciągnięty pistolet. I miał tego „Orła pustyni“, taką armatę – wspomina Adam. Niewątpliwie oglądanie legendarnego „Desert Eagle” z perspektywy wylotu jego lufy – trzymanej przez osobę, której przed chwilą chciało się zabrać należące do niego mienie – nie nastraja optymistycznie.

Sam Dziewulski przyznaje, że ten pistolet z racji gabarytów nadaje się tylko do straszenia ludzi, nie ma większych walorów bojowych. Adam wspomina, że jak wpatrywał się w wielki otwór wylotowy pistoletu trzymanego przez niedoszłą ofiarę, to czuł się mocno niewyraźnie. W pierwszej chwili myślał, że naciął się na mafijnego bossa z konkurencyjnego gangu. Bał się, że konsekwencje tego czynu będą miały rozmiar równy kalibrowi wymierzonej w niego armaty.

– Czy wy wiecie, kim ja, kurwa, jestem? – Adam  nie zapomni tego pytania do końca życia.  – Jestem major Jerzy Dziewulski! – I wtedy jakoś lżej się mi się zrobiło na duszy – Adam na samo wspomnienie suszy zęby w uśmiechu.

– Dlaczego ja mu powiedziałem „major”, skoro już byłem podpułkownikiem? – dziwi się Dziewulski – Nie wiem. Chyba dlatego, że dłużej byłem majorem. A tak naprawdę to młodszym inspektorem, bo wtedy właśnie w policji zmieniono stopnie.

 Układ ze złodziejami

Jerzy Dziewulski otwarcie przyznaje, że był piekielnie zły na złodziei. W pierwszej chwili nie bardzo wiedział, jak rozegrać tę sytuację. Samochód był poważnie uszkodzony, ale jednak sprawcom nie udało się go ukraść. Zakładając, że zostaliby postawieni przed wymiarem sprawiedliwości, to – pomijając przewlekłość tego typu spraw – dostaliby, co najwyżej rok, albo dwa lata więzienia w zawieszeniu. Pieniędzy się nie odzyska a straci masę czasu.

– Po za tym już widziałem te nagłówki w gazetach. Taki „kozak“, a podpieprzyli mu samochód – wspomina oficer. Dodaje, że był wtedy między przysłowiowym młotem a kowadłem. Z racji tego, iż był posłem ciążył na nim obowiązek prawny oficjalnego obowiązku zgłoszenia tej sytuacji. Zwykły obywatel może ją po prostu zignorować. Ma wybór. Poseł i policjant nie. Ale zgłoszenie tego oficjalnie wiąże się z określonymi skutkami prawnymi. Gdy emocje opadły, obie strony szybko doszły do podobnych wniosków. W sumie nic się nie stało i lepiej się dogadać. Chociaż w tych negocjacjach paradoksalnie, to stróż prawa stał na gorszej pozycji. Stanęło na tym, że Adam i koledzy mieli zapłacić Jerzemu Dziewulskiemu kwotę odpowiadającej wysokości strat, po uprzedniej wycenie u rzeczoznawcy.

– Zadał nam pytanie, jak on teraz do sejmu pojedzie. No to Leszek, mój kumpel, mówi, że my mu samochód zostawimy, wskazując na naszego rozpadającego się grata. I mu pokazuje: tu ma pan przedłużkę, tu pan trzyma i tak pan odpala. A on na to, czy my chcemy, aby on do sejmu taczką jechał? – wspomina Adam. Jednak nie było wyjścia. Tego dnia pod sejm pan poseł pojechał złodziejską „taczką”.

Cała akcja zwrotu pieniędzy przez Adama i jego kolegów Jerzemu Dziewulskiego była przemyślana i przeprowadzona perfekcyjnie. Adam zostawił numer domowy do swojej matki i miał czekać na stosowny sygnał od Jerzego Dziewulskiego. Gdy samochód został w warsztacie poddany oględzinom a mechanik napisał stosowny dokument wyceniający straty, akcja ruszyła. Była zaplanowana w najdrobniejszym szczególe i przeprowadzona z niezwykłą precyzją. Ogarniają mnie sprzeczne uczucia, gdy słucham opowieści emerytowanego policjanta, jakie podjął środki, aby zabezpieczyć się przed pomówieniem o próbę szantażu i wymuszenia pieniędzy od złodziei w zamian za niezgłaszanie niewygodnego dla nich faktu organom ścigania. Oto policjant – chcąc odzyskać od złodziei w sposób absolutnie legalny swoje pieniądze – uruchamia całą skomplikowaną operację mającą na celu jego ochronę nie przed światem przestępczym, a państwem, któremu służył. Można uznać to za objaw paranoi, zawodowego skrzywienia wszędzie widzącego zło.

Jednak kilka lat później te działania uratowały Dziewulskiemu skórę.  Oto bowiem były policjant, poseł i wiceminister znalazł się w kręgu osób zamieszanych – zdaniem organów ścigania – w zabójstwo generała Marka Papały. Dzięki takiemu, a nie innemu przebiegowi prywatnej krucjaty, pieczołowitości w profesjonalnym zabezpieczeniu wszystkich czynności, dziś nie czytamy artykułów prasowych dociekających prawdopodobieństwa współudziału Jerzego Dziewulskiego w zabójstwie Komendanta Głównego Policji. Mało tego, jego zeznania i dokumenty są dowodem zadającym kłam zeznaniom świadka koronnego zeznającego w tej sprawie. Osoby pomawiającej wszystkich naokoło o czyn, którego najprawdopodobniej sam dokonał. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Napisali oświadczenie

 Gdy Jerzy Dziewulski wiedział, ile będzie go kosztowała naprawa samochodu, uruchomił misternie zaplanowaną akcję, przeprowadzoną siłami swoich byłych podkomendnych. Pod podany numer domowy matki Adama zadzwonił kolega Dziewulskiego, wyznaczył termin i miejsce spotkania oraz kwotę, jaka należy się za naprawę uszkodzonego samochodu. W rozmowie podał się za poszkodowanego policjanta.

– Ja nie chciałem mieć z nimi żadnego kontaktu, żadnej możliwości sprawdzenia – Dziewulski działał bardzo przezornie.

– My przez ten czas już zdążyliśmy się dowiedzieć, kto to jest, że szef antyterrorystów a teraz wiceminister. Myślę sobie: leżymy. On nam mówi, że wymiana pod „Emilką” na ulicy Emilii Plater. Stary! Już widzę, jak komandosi jadą z dachów by nas capnąć! Amerykański Ninja, jak nic! No, co byś wtedy myślał? – pyta retorycznie Adam.

Jerzy Dziewulski wyjaśnia, że specjalnie wybrał odkryte, publiczne miejsce. Każdy element operacji: podjazd Dziewulskiego na parking, podejście Adama i kolegów do niego, przekazanie pieniędzy i spisywanie oświadczenia – wszystko to było skrupulatnie przez byłych podkomendnych Dziewulskiego obfotografowane. Wszystkie czynności prowadzone były w sposób skryty. A dokumentacja z tych czynności trafiła do specjalistycznego wydziału Komendy Stołecznej, celem operacyjnego wykorzystania. W ten sposób wilk był syty i owca cała. Zdarzenie zostało zgłoszone, ale przez organy ścigania zostało wykorzystane operacyjnie, bez wszczynania oficjalnego śledztwa.

Dziewulski zapewnia mnie, że policja miała większą korzyść z tak przeprowadzonych działań, niż gdyby sprawa potoczyła się oficjalnym torem.

Adam i jego koledzy zapłacili pełną kwotę, wynikającą przedstawionej im faktury w dolarach amerykańskich. W związku z tym wyszła pewna różnica w cenie. Adam tak wspomina ten moment:  – Dziewulski mówi: „To ci reszty wydam”. Ja na to, że nie trzeba, dobra jest. A on: „Co kurwa dobra?”. Co do złotówki nam wydał i jeszcze nam kazał pisać oświadczenie!

 Obaj moi rozmówcy opisują treść tego oświadczenia. Jest to bardzo istotny element w dalszej części tej historii – koronny dowód takiego, a nie innego przebiegu opisywanych tutaj wydarzeń.

– Na masce samochodu na kartce papieru napisali tak: – W dniu takim i takim dokonaliśmy włamania i kradzieży samochodu marki lexus, numer rejestracyjny taki i taki i malują, wie pan, wszystko. Dokonałem. Bo to pisał ten, któremu zabrałem dowód osobisty, ale maluje nazwiska: razem z tym, razem z tym i tak dalej. W wyniku włamania uszkodziliśmy to, to i to. A następnie napisał: zwróciliśmy panu Dziewulskiemu kwotę wynikającą z rachunku i tak dalej i tak dalej. Ja się jeszcze uparłem, żeby numer tego rachunku pisali, datę. I oni to wszystko malowali – śmieje się Dziewulski.

– Nie mija miesiąc, matka do mnie mówi, że jakiś major do ciebie dzwonił. Jaki major? Wieczorem znów dzwoni telefon i słyszę:Dzień dobry, major Jerzy Dziewulski z tej strony. Chciałem ci przekazać, że sprzedałem lexusa, teraz mam korwetę. I powiedz tym swoim kolegom i pamiętaj, że mogę mieć gorszy dzień i was pierdolnę, jak mi będziecie grzebać przy samochodzie. Do widzenia”. A potem się rozłączył – wydawałoby się, że tym wspomnieniem Adama można zakończyć opowieść. Byłaby świetna puenta. Niestety, tak nie jest.

Bajki „Patykiem” pisane

Stało się tak, że historia o tym, jak to kilku sprytnych chłopaków próbowało „ćwiknąć” samochód „Pierwszego Nadkomandosa” zaczęła krążyć w półświatku. Oczywiście każdy z opowiadających tę historyjkę twierdził, że to on był wtedy w tym lexusie. Mało tego, opowieść została ubarwiona o kilka szczegółów.

Jeden z nich miał poważne konsekwencje. Jerzy Dziewulski wszedł w zakres zainteresowania grupy specjalnej zajmującej się zabójstwem Marka Papały. Z bardzo prostej przyczyny. wpadł. W kwietniu 200o roku wpadł złodziei samochodów Igor G. zwany „Patykiem”. Gdy wpadł, to zaczął sypać. Ponieważ jest osobą inteligentną, to szybko się zorientował, że więcej korzyści przyniesie mu „festiwal opowieści dziwnej treści“, niż mówienie prawdy. Bo prawda jest banalna, nudna i szara. I tak został świadkiem koronnym.

Można mu pozazdrościć talentu narracyjnego i umiejętności budowania napięcia. Niestety, głównym słuchaczem „Patyka” był prokurator prowadzący sprawę zabójstwa Marka Papały. Wśród wielu bajek usłyszał i tę, że broń służącą do zabójstwa Komendanta „Patyk” osobiście ukradł ze skrytki samochodu Jerzego Dziewulskiego. Miało to się stać rzekomo podczas opisywanej tu próby kradzieży lexusa. Tak to sobie wymyślił.

W efekcie prowadzono czynności operacyjne wobec Jerzego Dziewulskiego, mające na celu potwierdzenie wersji, iż zabójstwa Marka Papały dokonano z nielegalnie posiadanej przez byłego policjanta broni, skradzionej mu ze skrytki samochodowej przez świadka koronnego.

Prokuratorskie podejrzenia wzmacniał fakt, iż sprawa próby kradzieży samochodu nie była – zdaniem śledczych – zgłoszona przez Jerzego Dziewulskiego. Motywem zaś, jakim miałby kierować się Dziewulski było fakt, że przy okazji zgłoszenia próby kradzieży samochodu wyszłaby na jaw sprawa nielegalnej broni.

Nikt jednak nie zadał sobie prostego pytania, dlaczego – powszechnie znany i szanowany obywatel, poseł i wiceminister, sprawdzony i prześwietlony przez wszelkie służby tego kraju, na którego temat nie istniały żadne operacyjne informacje świadczące o konszachtach ze światem przestępczym – miałby posiadać nielegalną broń? Tym bardziej, że posiada legalnie trzy jednostki broni. Jednak postawienie takich pytań zniszczyłoby na starcie wygodną wersję śledczą, podawaną „na tacy” przez świadka koronnego. Oczywiście prokurator i policjanci – prowadzący jedną z najpoważniejszych spraw w kraju – powinni podjąć odpowiednie czynności sprawdzające. Dziwi tylko, że zrobili to tak nieprofesjonalnie. Wystarczyło poszperać w archiwach. Sprawa próby kradzieży była, były stosowne dokumenty, notatka służbowa sporządzona po zajściu przez samego pokrzywdzonego, jego przesłuchanie, oświadczenie sprawców przyznających się do winy i to, że zadośćuczynili ofierze w pełni pokrywając straty. Notatki, protokoły, faktury.

Śledztwo w ślepym zaułku

Dopiero pod koniec ubiegłego roku Jerzy Dziewulski – podczas przesłuchań do tej właśnie sprawy – przekazał śledczym kopie dokumentów, które od lat i tak leżały w policyjnych archiwach. I to jest gwóźdź do trumny zeznań tego świadka koronnego. Ale zanim do tego doszło, zmarnowano kilkanaście lat na pogoń za wiatrem w polu.

– Dwa lata po tej historii z samochodem, odebrałem telefon – opowiada Dziewulski. Dzwonił ówczesny zastępca komendanta głównego z prośbą, aby Dziewulski pożyczył na moment konkretną jednostkę broni w celu oddania strzałów próbnych. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, aby zorientować się, iż ktoś stara się rozegrać jakąś grę. Tego typu badania prowadzi się po to, aby uzyskać ślad jaki iglica pistoletu zostawia na spłonce łuski. To swoisty podpis, dzięki któremu można zidentyfikować konkretną broń.

– A to już był efekt zeznań tego szczyla – dosadnie stwierdza Jerzy Dziewulski.  Później był przesłuchiwany przez specjalną grupę powołaną do rozwikłania zabójstwa Marka Papały. Oficer ma żal, że nikt nie miał odwagi powiedzenia mu tego prosto w oczy, że są takie podejrzenia i trzeba je sprawdzić, tylko uciekano się do łatwych do przejrzenia sztuczek. Dziewulski dobrowolnie, bez formalnego wezwania udał się do Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego i udostępnił swoją broń do badań. Nie musiał tego robić, ale postąpił tak, aby uciąć wszelkie spekulacje.

– Niektórzy byli przekonani, że z mojego auta ukradziono broń, z której być może zginął generał Papała – tłumaczy Dziewulski. – Miałabym poważne kłopoty, gdybym nie udokumentował tamtej kradzieży sprzed lat.

Niestety, to nie system prawny, nie wymiar sprawiedliwości ochronił uczciwego obywatela, ale on sam zabezpieczył siebie. Dzięki swojej przezorności Jerzy Dziewulski dysponował kompletem dokumentów, które okazały się kluczowe dla istotnego wątku w sprawie zabójstwa Marka Papały. Wątku sprawdzanego przez – wydawałoby się –  najwyższej klasy fachowców.

Wyjaśnienie tej banalnie prostej sprawy zajęło śledczym kilkanaście lat. Kilkanaście lat podchodów, zabiegów, ekspertyz i wyjaśnień. Po latach okazało się, że nie zadano sobie nawet trudu do przeprowadzenia podstawowej czynności w tego typu działaniach, czyli sprawdzenia archiwów. Bardzo szybko znaleziono by dokumentację, z której czarno na białym wynika, kto i kiedy włamał się do jego samochodu i jak ta sprawa została poprowadzona. Kluczowym dokumentem jest oświadczenie, pisane przez samych sprawców, w których znajdują się ich pełne dane personalne, podpisy. Nie ma żadnych wątpliwości, co do tego, kto próbował ukraść samochód będący własnością Jerzego Dziewulskiego. Na pewno nie było tam „Patyka”.

Warto dodać, że Adam od kilkunastu lat składa wyjaśnienia przed sądami, rozliczając się z błędów młodości. To cena, jaką płaci do dziś za swoją przeszłość. W tej sprawie już też zeznawał przed sądem. A przedtem w śledztwie. Było to dziesięć lat temu! Wniosek jest jeden. Śledczy przez lata nie chcieli widzieć prawdy. Z uporem maniaka brnęli w ślepy zaułek, ignorując wszelkie dowody, będące w sprzeczności z prawdą objawioną głoszoną przez Igora G. – świadka koronnego. „Patyk” lexusa Dziewulskiego nie widział nawet na oczy. Nigdy się do niego nie włamał. Po prostu kłamie, kupując tak sobie wolność. A śledczy mu wierzą. Tym samym oddala się szansa na wykrycie sprawców zabójstwa generała Marka Papały.

 Piotr Pochuro Matysiak

 

 

Zobacz również: