Nie wiem, czy w całej aferze z tajnymi więzieniami CIA chodzi bardziej o stosowanie tortur jako metody niedopuszczalnej w cywilizowanym państwie prawa, czy – jak to często bywa – o pieniądze? Program „wzmocnionych technik przesłuchania” nie miał jednak prawa się udać.

Ściśle tajny projekt, o którym w końcu dowiedział się cały świat, kosztował amerykańskiego podatnika ponad 80 milionów dolarów, a to tylko część kwoty, jaką zamierzano wydać na ten cel. Po zamachach z 11 września społeczeństwo amerykańskie nie oszczędza na swoim bezpieczeństwie, ale to nie znaczy, że spokojnie przygląda się, jak  drogie bomby nie trafiają w cel. Takim swoistym „niewybuchem” okazała się akcja Centralnej Agencji Wywiadowczej, którą opisuje opasły dokument Kongresu USA.

Podobnie, jak znakomita większość wypowiadających się na ten temat, nie przeczytałem i zapewne nigdy nie przeczytam owego raportu (bo i po co), ale w przeciwieństwie do innych „liznąłem” trochę teorii przesłuchań, a poza tym przeprowadziłem w życiu wiele przesłuchań i to z pozytywnym rezultatem, do czego nieskromnie się przyznam.

Tortury były zawsze

 W każdym przesłuchaniu, bez względu na to, czy przesłuchiwanym jest drobny złodziejaszek wprost spod budki z piwem, czy też groźny terrorysta, chodzi o to samo. Celem przesłuchującego jest uzyskanie interesujących go informacji. Tak było zawsze. Na przestrzeni wieków zmieniały się tylko metody dochodzenia do celu.

Tortury stosowane były od zawsze, ale jak wiadomo nie zawsze okazywały się skuteczne, bo przesłuchiwany, albo konał w ich trakcie, albo zwyczajnie mimo cierpień nie wyznawał swych sekretów. Z czasem zaczęto stosować bardziej subtelne metody, oparte na zdobyczach psychologii. Dziś ludzie zawodowo zajmujący się przesłuchiwaniem jeńców, tacy jak Gregory Hartley – emerytowany oficer armii USA – doskonale wiedzą, że podstawą skutecznego przesłuchania jest przekonanie przesłuchiwanego, że jego los znajduje się w rękach przesłuchującego.

Przemoc wcale nie jest doskonałym narzędziem do osiągnięcia celu. Zastosowanie odpowiednich mechanizmów psychologicznych może doprowadzić do sytuacji, w której przesłuchiwany jeniec uwierzy, że towarzysze broni nie pędzą mu z odsieczą, a pospolity przestępca nie będzie miał już złudzeń co do tego, że jego kompani zupełnie nie przejmują się jego losem. Przesłuchiwany, który właśnie utracił poczucie przynależności, uznawany jest za „złamanego”.

Oczywiście stosowanie przemocy również może doprowadzić do utraty poczucia przynależności. Torturowany jeniec w końcu dochodzi do wniosku, że jego towarzysze nie są mu aż tak bliscy, żeby nadal cierpieć. Chyba nikogo nie trzeba przekonywać, że w takiej sytuacji każdy człowiek szybciej zdradzi kogoś, kogo poznał przed tygodniem, niż członka własnej rodziny. Poczucie przynależności może objawiać się z różną siłą.

Subtelne męczarnie

Wspominany przeze mnie Gregory Hartley wyraźnie wskazuje, że dzisiejszy bojownik dżihadu największą więź czuje z Bogiem. Celem jego życia jest spotkanie ze Stwórcą, a realizacja tego celu możliwa jest poprzez zabicie jak największej liczby „niewiernych”. On żyje dla śmierci, a zostanie męczennikiem daje nadzieję na dodatkową nagrodę w Raju.

W tej chwili ktoś powinien zapytać, jak to możliwe, że o tych podstawowych prawdach nie wiedzieli Amerykanie? Pojawiła się w USA taka teoria, że cały „program wzmocnionych technik przesłuchań” okazał się misternie przygotowaną mistyfikacją grupy psychologów, którzy zwęszyli możliwość zarobienia ogromnych pieniędzy. Ci specjaliści od przesłuchiwania jeńców wojennych, widząc bezsilność agentów CIA w walce z bojownikami dżihadu, pojawili się ze swoim antidotum na ich bolączki. Zaproponowali „autorski” program subtelnych tortur, przekonując o jego skuteczności. Niczym nie ryzykowali, ponieważ wiadomym było, że nie ma możliwości weryfikacji ich pomysłów. Trudno wyobrazić sobie, aby CIA zamówiło ekspertyzę, w celu ustalenia, jakie tortury są skuteczne a jakie nie.

 Być może CIA była w takiej desperacji i jak desperat, który brzytwy się chwyta, uległa pokusie grupy hochsztaplerów.

Wiadomo, że afera z tajnymi więzieniami odbija się nadal szerokim echem w Polsce. Zadawane jest pytanie, czy polskie służby wiedziały, co ich amerykańscy koledzy robią w Starych Kiejkutach? Może tak, a może nie? W tajnych służbach nie ma zwyczaju mówienia wszystkiego wprost. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że gdyby Amerykanie podzielili się z Polakami swoimi planami, to któryś z naszych super agentów, który uczęszczał w szkole na lekcje religii, przypomniałby sobie o całej rzeszy świętych męczenników, którzy woleli zginąć, niż wyrzec się Boga.

Mirosław Rybicki

Zobacz również: