Kiedy zrozumiał, dlaczego po niego przyszli, osiwiał w jednej sekundzie. Ręka wyciągnięta do mnie po pierwszego w jego życiu papierosa nagle zesztywniała i musiałem wcisnąć mu go do ust – wspominał po latach współwięzień Stanisława Wawrzeckiego z celi śmierci (sam ułaskawiony, w zupełnie innej sprawie).

Jest pierwsza połowa lat sześćdziesiątych minionego wieku. Już od kilku lat po przewrocie z października`56, w PRL rządzonej przez szefa komunistycznej partii Władysława Gomułkę (tow. „Wiesława”) trwa tzw. mała stabilizacja. Zapomniano o kartkach na żywność, nikt nie musiał się bać podjeżdżającego o świcie czarnego citroena z ubekami w środku. Dzięki spółdzielniom mieszkaniowym coraz więcej ludzi zasiedlało skromne, bo skromne, ale już nie wspólne z innymi rodzinami: M-2, M-3, M-4…

Poniektórym zaczęło się nawet śnić o luksusach. To o nich śpiewał Wojciech Młynarski w swym przeboju „Światowe życie”, w którym nową syrenką (autkiem przez długi czas z silnikiem od motopompy strażackiej, karoserią ręcznie klepaną przez kandydatów na uczniów i czeladników kowalskich) „ruszał sobie w świat/mijając setki równie wytwornych aut/na bal spółdzielców lub działaczy raut”.

A sam Gomułka namiętnie wygłaszał wielogodzinne przemówienia w stylu: – W przedwojennej Polsce nawet najbogatszych nie stać było na telewizor, a w naszej Socjalistycznej Ojczyźnie posiada go już co piąta rodzina. – Jeśli nawet przesadziłem, to niewiele.

Moim zdaniem, największym dramatem rządów Gomułki, a później Gierka, a jeszcze później Jaruzelskiego była – w stopniu raz większym, raz w mniejszym, przeważnie w większym – nie opozycja demokratyczna, ale braki tragiczne w zaopatrzeniu. A wśród tych braków szczególne znaczenie odgrywał niezrozumiały dla mięsożernego ogółu, nieprzerwany impas mięsno-wędliniarski. Rybne zastępstwa od czasów ulicznego antyhasła: „Jedzcie dorsze, gówno gorsze!” – nie wchodziły w grę.

Lud miast i wsi oczywiście racjonalizował przyczyny takiego stanu rzeczy choćby w postaci kolejnych dowcipów o Moskwie, której dajemy węgiel i która w zamian bierze od nas świnie. Co gorsza dla reżimu, on nieco poluzował obywatelom PRL możliwość zagranicznych wyjazdów. W każdym razie na tyle, by tysiące Polaków mogły stwierdzić, że sąsiedzi z Czechosłowacji albo bratankowie z Węgier – podobnych problemów nie mają.

Tymczasem w Polsce kolejki od świtu do nocy, a często i w nocy. Nigdy nie było wiadomo, czy, kiedy i co „rzucą” na lady. W kilometrowych ogonkach fatalne nastroje, które tylko czasem rozładowywał wisielczy humor, jak choćby wieść podawana z czoła kolejki na jej koniec: – Kierownik zapodaje, że nóżki już wyszli, uszy też wyszli, ale każdy może dostać po ryju.

W takiej atmosferze, w takich okolicznościach zaczęła się i tragicznie zakończyła warszawska tzw. afera mięsna. Padło na stolicę, bo była oczkiem w głowie ówczesnej władzy. Przecież właśnie tu, w Fabryce Samochodów Osobowych na Żeraniu, miał swą organizację partyjną tow. Wiesław, obok po sąsiedzku rozsiadły się wielkie zakłady mięsne. Do tego Huta Warszawa, robotnicza Wola, a w niej zbrojeniówka (Waryński, Świerczewski) i lekarstwa (Polfa) itd.

Był i inny aspekt tych wydarzeń, starannie przez władze wykorzystany. Otóż Polak nie ufał wtedy rządzącym dokładnie tak samo, jak nie ufa dzisiaj. Wierzył za to całym sercem – i nadal wierzy – że zewsząd otaczają go oszuści czyhający na wszystko, co dlań najcenniejsze. Wtedy: na mięso.

Łatwo zatem towarzysze z pomocą usłużnych mediów mogli wywołać powszechną histerię, a jednocześnie sprokurować alibi dla siebie, ujawniając przemianę mięsa i wędlin w złoto i dolary znikające w przepastnych portfelach i skrytkach aferzystów. Uprzedzając fakty: podczas rewizji u (w sumie) dziesięciu  oskarżonych znaleziono 34 tysięcy USD i około 3,5 kg złota.

10 zamiast 1300

Wywołanie histerii nie było trudne. Zawsze tam, gdzie luki w zaopatrzeniu są większe od tłumu chętnych, tam zawsze znajdą się inni chętni: do zapełnienia luk. Przykładem choćby prohibicja w USA. Co do naszej sprawy, to chętnie bym opisał sprytne, niezwykłe sposoby. Niestety (dla atrakcyjności tekstu), metody były tak prymitywne, że aż nie warto poświęcać im więcej miejsca. jak tych kilka wierszy. Oto nawadniano mięso, by więcej ważyło (nie znamy skądś tego?). Tanie podroby mielono ze śladowymi dodatkami lepszego mięsem, aby osiągać kilkukrotne przebicie cenowe. Oszukiwano kupujących na wadze, na podmianie gatunków, na czym tylko się dało. Istniała oczywiście Państwowa Inspekcja Handlowa, ale i tam pracowali ludzie, tak więc za kopertę w wkładem 1000 złotych kupowało się zaniechanie kontroli lub odpowiednio wczesne uprzedzenie. Dla porównania: kilo szynki kosztowało wtedy około 90 złotych. Jeśli była.

Jak później ujawniono, pełną parą pracowały niejawne speckomisje PZPR śledzące mięsne kombinacje. Namierzyły około 1300 osób, ale okazało się, że niemały procent udziałowców stanowili funkcyjni towarzysze partyjni z dzielnicowych, miejskich, powiatowych czy wojewódzkich instancji partyjnych, stale korzystający z wejść na zapleczach sklepów mięsnych i w razie czego chroniących kierowniczki/kierowników tak pożytecznych przybytków.

Do kompromitacji na tak wielką skalę nie wolno było dopuścić, toteż aferę mięsną władze ograniczyły raptem do dziesięciu osób, w tym czterech dyrektorów: trzech od mięsa z Wawrzeckim na czele, jednego generalnie od zaopatrzenia w artykuły spożywcze, jednego PIH-owca, szefa ubojni i czwórki kierowników sklepów mięsnych.

Nie będę Państwa katował prawniczą terminologią i zasadami procedury, ale proszę mi uwierzyć na słowo, że całość robiła wrażenie jednej wielkiej kpiny z podstawowych zasad procesu karnego, respektowanych w cywilizowanym świecie. Niech wystarczy fakt, że zastosowano odrzucony już wcześniej tzw. tryb doraźny, wskutek czego proces był jednoinstancyjny, czyli nie przysługiwało od niego odwołanie, bo wyrok od razu stawał się prawomocny (do wykonania). Także i ten fakt, że sędziów dobierano indywidualnie po różnych sądach, zamiast zgodnie z Kodeksem postępowania karnego wyznaczyć skład spośród sędziów tzw. sądu właściwego, w tym przypadku Wydziału IV Karnego Sądu Wojewódzkiego dla m. st. Warszawy. W rezultacie w imieniu SW dla Warszawy wyrok ogłaszał – nie ma wątpliwości: wyznaczony przez władze partyjne – sędzia Sądu Najwyższego Roman Kryże, osławiony „wieszatiel” z najohydniejszych procesów przeciwko polskim patriotom, w tym słynnemu rotmistrzowi Pileckiemu (skazał go na śmierć). Sędzia, o którym mawiano, że ma osobisty cmentarz skazanych AK-owców na warszawskim Służewcu; człowiek, o którym w środowiskach prawniczych, i nie tylko, krążył wszystko mówiący wierszyk: „Sądzi Kryże, szykuj krzyże”.

Nie pójdę z pustymi rękami

 Sprawa wybuchła nagle i szybko się potoczyła. Wiosną 1964 roku na lotnisku Okęcie aresztowano wracającego z Bukaresztu dyrektora Miejskiego Handlu Mięsem, Stanisława Wawrzeckiego. Posypały się inne aresztowania.  Jesienią zaczął się proces, choć obrońcy błagali o dłuższy czas na rzetelne zapoznanie się aktami sprawy i przygotowanie obrony. Na początku lutego 1965 roku ogłoszono wyrok. Jak na wielką aferę gospodarczą, tempo zawrotne.

Równolegle trwało urabianie opinii publicznej: w prasie, radiu, telewizji, nawet w Polskiej Kronice Filmowej. Ukazywały się nie tylko stosowne artykuły czy obrazki ze sklepów, ale i pełne oburzenia głosy ludu. A wśród głosów w „Głosie Pracy” (organie Centralnej Rady Związków Zawodowych) charakterystyczne podsumowanie pt. „Powiesić spekulantów!”.

Oczywiście, żądaniom opinii publicznej nie mogli się oprzeć prokuratorzy, toteż zażądali aż trzech wyroków śmierci (to dla dyrektorów od mięsa) i kilku kar dożywotniego więzienia. Charakterystyczna dla tego procesu była uderzająca zgodność prokuratorskich wystąpień z uzasadnieniem wyroku. Niczym spod jednego pióra… i pewnie spod jednego, odległego o kilka kilometrów od gmachu warszawskich Sądów. Więcej było w tym kiepskiej publicystyki i niskich lotów agitki aniżeli prawniczych wywodów. Oto przykład sędziowskiej gry pod publiczność: „Wobec grabieżców mienia społecznego sięgającego milionów złotych nie może być w PRL, która z ogromnym trudem i wysiłkiem odbudowuje ruiny i zgliszcza pozostawione przez wojnę, żadnego pobłażania, i tego rodzaju wrzód na organizmie zdrowego społeczeństwa musi być wypalony do korzeni (…) Sąd uważa, że obecnie, na naszym etapie rozwoju gospodarczego, należy sięgać po najwyższe kary”. Zupełnie, jakby się słyszało przemówienie Gomułki.

Ale właśnie taka była generalna linia oskarżenia, bez zastrzeżeń powielana i przyjęta przez sąd, który jednak aż trzy kary śmierci uznał za lekką przesadę, ferując jedną karę główną dla Wawrzeckiego oraz trzy inne kary, też – jak wtedy określano – eliminacyjne, czyli dożywocia (dla pozostałych dyrektorów). Dla reszty od 9 do 12 lat.

Linia obrony? Z oczywistych przyczyn odniosę się do osoby głównego oskarżonego (i niewątpliwie najważniejszego sprawcy).  Ciekawa była sinusoida jego postaw. Wawrzecki początkowo skulony, przerażony, ustępliwy, chętny do obciążania siebie i innych, w pewnym momencie stał się kimś innym. Atakował niekorzystnie zeznających świadków, polemizował z prokuratorami (trzech ich było). Czy, kiedy i czy rzeczywiście odbywał potajemne rozmowy z kimś, kto zapewniał go o łagodnym wyroku w zamian za milczenie na temat brudnych sprawek towarzyszy z partyjnych instancji? Albo ktoś mu takie obietnice przekazywał? W każdym razie wyraźnie nie mógł uwierzyć w wyrok – zrozumiały szok, czy poczuł się oszukany?

Jego obrona bazowała na przyznawaniu się do brania prezentów i łapówek jak najbardziej, ale nie do tzw. zagarnięcia mienia społecznego. Bo to były – pod względem zagrożenia karą – całkiem różne kategorie. Tłumacząc różnicę po ludzku: łapówkarstwo to słabość, przypadłość. Zagarnięcie mienia społecznego to niewybaczalny zamach na podstawy ustroju socjalistycznego. Jasne jednak, że na łapówkach i prezentach się nie kończyło. Tym niemniej można uznać za  prawdziwe i takie wyjaśnienia Wawrzeckiego: – Wpadałem czasem do sklepu i mówiłem kierownikowi, że mam imieniny u przyjaciół i nie chciałbym przyjść z pustymi rękami.

Z kolei o mentalności pp. Wawrzeckich świadczy znacznie późniejsza wypowiedź żony (wtajemniczonej w machlojki męża) o tym, że wtedy nie wiedzieli dosłownie, co robić z zagarniętymi milionami. Bo i duże mieszkanie, i samochód służbowy na skinienie, i wycieczki tylko do demoludów, za grosze… Faktycznie, dramat. W każdym razie, mimo skargi Rzecznika Praw Obywatelskich sprzed kilku lat, nie doszło do rehabilitacji Stanisława Wawrzeckiego (i innych) przez Sąd Najwyższy.

Plama na honorze sądownictwa

W 2004 roku SN inkryminowany wyrok uchylił, stwierdzając, że do jego wydania doszło z rażącym naruszeniem prawa procesowego, wskutek czego zasłużył – jak i całe postępowanie procesowe – na miano jednej z ciemnych kart polskiego wymiaru sprawiedliwości. Dalsze postępowanie umorzył ze względu na śmierć orzekających wtedy sędziów. Natomiast poza wszelką dyskusją pozostawił możliwość rehabilitacji skazanych, gdyż: „nie ulega wątpliwości, że skazani dopuścili się czynów zabronionych przez prawo, o bardzo poważnym charakterze”.

Zadośćuczynienie w wysokości 200 tysięcy złotych uzyskał natomiast syn ofiary sądowego morderstwa, znany dziś aktor Paweł Wawrzecki. A to ze względu na „związek przyczynowy między przekroczeniem prawa przez nieżyjących już sędziów a szkodą, jaką była utrata ojca. Gdyby nie bezpodstawnie zastosowany tryb doraźny, Wawrzeckiego nie skazano by na karę śmierci”.

Może na koniec wróćmy do reakcji tzw. ludzi. Różne były. Paweł Wawrzecki opowiadał, jak to jego, 15-latka, nauczyciel piętnował w szkole określeniem „syn tego złodzieja”. Z kolei jeden z adwokatów przypomina, że gdy w wielkim ścisku na Poczcie Głównej spytał o możliwość przepuszczenia bez kolejki – ludzie rozstąpili się bez słowa, gdy wyjaśnił, że chodzi o nadanie depeszy do Rady Państwa z prośbą o wstrzymanie egzekucji Wawrzeckiego, o której późnym wieczorem powiadomiło go telefonicznie więzienie na Rakowieckiej.

Kiedy zaś warszawiacy już po wszystkim stwierdzili, że sytuacja „na odcinku mięsa” nie poprawiła się ani trochę, mawiali w kolejkach: „Powiesili Wawrzeckiego zamiast szynki”.

Piotr Ambroziewicz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zobacz również: