Prawdopodobny zabójca młodej bydgoszczanki zrobił prawie wszystko perfekcyjnie: zacierając ślady i znajdując sobie niemal niepodważalne alibi. Ale po dwóch dekadach sprawę odkopali policjanci z Archiwum X. Ich wnioski okazały się szokujące.

– Pan da nam spokój – prosi mnie starsze małżeństwo, gdy dostaję się do wieżowca przy ulicy Żmudzkiej na osiedlu Bartodzieje w Bydgoszczy – My już tyle razy o to byliśmy pytani. Najpierw 20 lat temu, a teraz znowu. Mieszkamy tu tyle lat, a mimo to naprawdę nie znaliśmy, ani jednej rodziny, ani drugiej. Tylko tę dziewczynę czasem widzieliśmy. To jest wieżowiec, blokowisko, wielkie miasto. Nie znamy się tu, chociaż mieszkamy w jednym budynku. Niech pan pojedzie windą na samą górę, to się pan tam czegoś dowie.

Rzeź w wieżowcu

Dwie dekady temu, znajdujący się blisko centrum Bydgoszczy wieżowiec przeżył najazd dziennikarzy. Nawet jak na niebezpieczne lata 90., kulisy zbrodni mroziły krew w żyłach.

Joanna Sendecka została zadźgana w mieszkaniu swojej matki na 10 piętrze. Zadano jej kilkanaście ciosów nożem. To była rzeź. Do tego ofiara była piękną, młodą kobietą, a w takich przypadkach sprawa niemal zawsze staje się bardzo medialna. Policja potraktowała ją szczególnie poważnie, sprawdzając każdy możliwy ślad.

Przy odtwarzaniu przebiegu zdarzeń okazało się, że 22-latka, która nie mieszkała już z matką, przyszła do jej mieszkania przy ul. Żmudzkiej, aby odebrać za nią rentę od listonosza. Było wczesne popołudnie ostatniego dnia wakacji 1994 roku. Kilka godzin później w wieżowcu zjawił się narzeczony Joanny, zaniepokojony tym, że jego dziewczyna nie odzywa się od kilku godzin. Drzwi były otwarte. Po przekroczeniu progu, ujrzał jej zmasakrowane zwłoki.

Wezwani na miejsce śledczy nie znaleźli śladów włamania, sprawca został więc prawdopodobnie wpuszczony do środka. Ofiara musiała dobrze go znać. Z mieszkania zginął magnetofon i renta, jednak wątek rabunkowy był od początku mało prawdopodobny. Wśród głównych podejrzanych wymieniano narzeczonego Joanny oraz listonosza. Jednak dwa lata później śledztwo umorzono z powodu niewykrycia sprawcy. Nikomu niczego nie udowodniono. Dla policji to była gorzka porażka.

Sławek z naszej klatki

Mieszkańcy wieżowca nigdy nie zapomnieli o zabójstwie. Bez świadomości, że morderca jest w więzieniu, nie mogli mieć pewności, że żyją w bezpiecznym miejscu. Sporo z nich się wyprowadziło. Większość z tych, których pytam o zdarzenie, zamieszkała tam dopiero później.

Niespodziewanie dla wszystkich, pod koniec kwietnia 2014 r., Kamila Ogonowska z Komendy Wojewódzkiej Policji w Bydgoszczy przesłała do mediów komunikat: „Kryminalni rozwikłali sprawę zabójstwa sprzed 20 lat. Skrupulatna weryfikacja dotychczasowych ustaleń, pozwoliła wytyczyć nowe kierunki, które ostatecznie doprowadziły do podejrzewanego mężczyzny. Kryminalni wytypowali do sprawy 46-latka, który wtedy był sąsiadem kobiety. Mężczyzna został zatrzymany. Śledczy przedstawili mu zarzut zabójstwa”.

– Dotąd byłam przekonana, że to jakiś płatny zabójca. Jakiś sadysta. Bo, żeby zadać tyle kłutych ran i poderżnąć jeszcze gardło? Nie była zgwałcona, więc kto mógł zrobić coś takiego? No, tylko jakiś chory człowiek – komentuje mieszkająca na szóstym piętrze Helena Nojman – Ale jak zobaczyłam w telewizji, jak doprowadzają sprawcę, to krzyknęłam „Boże, toż to chyba Sławek z naszej klatki”. To był szok. On sobie życie ułożył i co teraz? Przecież ma żonę i nastoletnią córkę.

Chodziło o miłość

 26-letni wówczas Sławomir G. był w kręgu podejrzanych już w 1994 roku, ponieważ przyjaźnił się z Joanną. Mieszkał sześć pięter niżej. Został przesłuchany, ale powiedział wówczas mundurowym, że tego dnia był się odhaczyć w pośredniaku. To była prawda, ale nie wiadomo dlaczego, ta krótka, formalna wizyta w urzędzie pracy uwolniła go od podejrzeń i dała mocne alibi. Wtedy nie przypuszczano, że mógł mieć najstarszy na świecie motyw: miłość.

– W tamtych czasach mieszkało tu dużo młodych ludzi. Sławek z Asią byli w jednej paczce. We dwoje ich nie widywałam, więc ciężko powiedzieć, czy coś do siebie czuli. To była grupa, która się razem spotykała – wspomina Helena Nojman – Nie pamiętam, aby on sprawiał kiedykolwiek jakieś problemy. Miał kitkę, chodził zawsze ładnie ubrany, nosił białe skarpetki. Nigdy z piwem pod klatką się nie kręcił. To był porządny młody facet z porządnej rodziny.

– Pamiętam go z tamtego okresu, ale znałem go słabo. Wiem jednak, że nie był złym chłopakiem i nie chce mi się wierzyć, że on mógł to zrobić – mówi inny z sąsiadów, Roman Grundkowski –  Jak każdy tutaj, dużo o tym myślę i zastanawiam się, jaki mógł być motyw. Jedyne, co mi przyszło do głowy, to że ona mogła z niego szydzić. Jeden z moich synów chodził z Asią do szkoły i tam mówiło się, że Sławek był w niej bardzo zakochany, a potem dowiedział się, że się zaręczyła z innym. Kobieta potrafi zdołować faceta. Więc jeśli to zrobił, to co najwyżej w afekcie. Może jakaś podrażniona męska duma, może chwila złości. Ale oni wszyscy byli fajnymi, młodymi ludźmi z dobrych rodzin. W ogóle nie chcę wierzyć, że coś takiego mogło się stać.

Gdy pytam o Joannę, pamiętające ją osoby opisują ją w samych superlatywach: miła, kontaktowa, inteligentna. Zawsze miała wokół siebie wielu adoratorów. Dopóki żył jej ojciec, była jego oczkiem w głowie. Przyprowadzał i odprowadzał ją do szkoły, żeby nic się jej nie stało, choć okolica nie należała wcale do najgorszych. Po jego śmierci szybko się pozbierała i pomagała matce. Wyprowadziła się, planowała ślub. Ale Sławomir G. miał wobec niej inne plany.

Życie wraca do normy

Rodziny, zarówno ofiary, jak i jej kata, wciąż mieszkają w wieżowcu przy ul. Żmudzkiej. Z matką Joanny nie udaje mi się porozmawiać. Jednak sąsiedzi zdradzają mi, że odczuwa wreszcie ulgę, że udało się rozwikłać zagadkę jej jedynego dziecka. Nawet jeśli jej rozwiązanie było tak szokujące.

Natomiast z matką Sławomira zamieniam zaledwie kilka zdań. Nie wierzy w winę syna, ale jak dotąd nie odwiedziła go w areszcie ani razu. W rozmowach z sąsiadami przyznała, że się wstydzi, choć ci przekonują ją, że nawet jeśli wykarmiła mordercę, to nie powinna sobie niczego zarzucać.

– Nie mam teraz żadnego kontaktu z synem, bo jestem chora. Nie planuję go odwiedzić – tłumaczy, gdy pytam ją o Sławomira –  Ale w ogóle nie wierzę, że on jest winny, ani że się do tego przyznał. Absolutnie. To jakieś bajki.

– Dobrze, że już wszystko wiadomo. Nieważne kto. Ważne, że pójdzie siedzieć i już nikogo nie zabije – nie ukrywa za to radości sąsiad z jednego z najniższych pięter. Wierzy, że wreszcie w budynku będzie normalnie.

Zwyczajne życie mordercy

Sławomir G. kilka lat po morderstwie ożenił się i wyprowadził poza Bydgoszcz. Miał kłopoty ze znalezieniem stałej pracy, jednak nie wchodził w konflikt z prawem. Był mężem, ojcem i najprawdopodobniej również mordercą, który przed wszystkimi skrywał swoją mroczną przeszłość.

Do czasu, aż bydgoskie Archiwum X nie wzięło się za wyjaśnienie mordu z ul. Żmudzkiej.

Jak ustalono, zabójca dokładnie posprzątał mieszkanie, w którym zaszlachtował ofiarę. Umył nawet naczynia i zatarł większość odcisków palców. Nie zadbał jednak o wszystko. Zostało kilka fragmentów odcisków (m.in. na kablu), które w obecnych czasach mogą posłużyć identyfikacji dzięki specjalnym programom komputerowym. To one wskazały właśnie na Sławomira G.

Śledczy wysłali mu listowne wezwanie na przesłuchanie w charakterze świadka. List odebrał, przeczytał i przyjechał zeznawać. Nie przypuszczał, że tym razem jako główny podejrzany.

Nieoficjalnie wiadomo, że przyznał się do zadania niektórych ciosów nożem.

– Ale nie wszystkie ja zadałem – powiedział śledczym, próbując wmówić, że ofiara dźgała się też sama. Potem wszystko odwołał, jednak było już za późno. Został aresztowany i do domu już nie wrócił.

Najprawdopodobniej tego feralnego dnia zjawił się w mieszkaniu Sendeckich, by porozmawiać z Joanną, z którą wiązał plany na przyszłość. Rozmowa mogła dotyczyć jej przyszłego ślubu z innym mężczyzną. Mógł tego nie wytrzymać psychicznie i sięgnąć po nóż, a potem dla niepoznaki zabrać rentę i magnetofon, by skierować podejrzenia na motyw rabunkowy. Ponieważ drzwi znajdowały się przy schodach, a do swojego domu miał tylko sześć pięter w dół, mógł zostać niezauważony przez sąsiadów.

Sukces Archiwum X

 Kiedy pytam Macieja Daszkiewicza z zespołu prasowego komendy wojewódzkiej w Bydgoszczy, czy policja popełniła 20 lat temu błąd, odpowiada enigmatycznie: – Trudno o taką ocenę. W związku z tym podejrzanym przeprowadzono wówczas czynności policyjne jako osobą z kręgu znajomych zamordowanej. Teraz rzucono na sprawę nowe światło i nowe spojrzenie pozwoliło doprowadzić do tego, że postawiono mu zarzuty.

Niezależnie jednak od ewentualnych błędów z przeszłości, kluczowa okazała się praca grupy policyjnej, nazywanej roboczo Archiwum X. Każda komenda wojewódzka utworzyła już podobne, choć mundurowi nie chcą za dużo mówić o jej pracy. Jak podkreśla Daszkiewicz, wolą mówić o jej efektach: – Tak naprawdę, to działający od kilku lat przy komendzie wojewódzkiej zespół doświadczonych policjantów, zajmujący się najpoważniejszymi niewyjaśnionymi przestępstwami, czyli głównie zabójstwami i rozbojami. Odkrywają nowe fakty, które pozwalają doprowadzić osoby odpowiedzialne za zbrodnie przed sąd. Tak było w tym przypadku.

Mikołaj Podolski

 

Zobacz również: