Gdy w 1982 roku kończyłem reportaż (w „Prawie i Życiu”) o przestępczej karierze i upadku Józefa Koryckiego, byłem przekonany, że dalszy ciąg nastąpi wkrótce przed sądem wojewódzkim. Może czegoś więcej się dowiemy na sali sądowej, ale i tak zapadnie jedynie prawdopodobny wtedy wyrok: kara śmierci. Przed stryczkiem zabójcę uratowała kula w głowie.

 Józef Korycki urodził się w 1933 roku. Chyba. Urodził się w 1934 roku. Chyba. Za urodzinami w 1934 jest Ernest Szum (Radzyński Przegląd Historyczny, t. 11, 2013), a za 1933 rokiem milicyjni biografowie od listu gończego. Takich „chyba” i „podobno” albo „niepotrzebne skreślić”, znajdzie się w tekście więcej. Co gorsza, będą dotyczyły nie tylko ocen, ale i niektórych faktów.

Mniejsza o rok. Nie ulega wątpliwości, że urodził się na Podlasiu i później tam buszował. Rodzina była biedna, robotnicza, ale syn nie stronił od nauki. Zdał maturę w liceum ogólnokształcącym, a przede wszystkim zawsze był głodny wiedzy o wydarzeniach w Polsce i na świecie. Gdy tylko mógł, czytał gazety, oglądał telewizję. Także jako bandyta/antykomunista (co komu pasuje: niepotrzebne skreślić) nie rozstawał się z przenośnym radioodbiornikiem.

Na pewno po liceum wcielono go do wojska, z którego też niewątpliwie zdezerterował. Ale tu kolejny znak zapytania. Według jednych źródeł dał nogę z przytupem, bo przy okazji porywając sowieckiego pułkownika. W każdym razie tak twierdzi dzisiejszy profesor Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine Marek M. Kamiński, socjolog, autor książki „Gry więzienne. Tragikomiczny świat polskiego więzienia” (Oficyna Naukowa, 2004). Ten działacz krajowej opozycji z lat 80., swego czasu był osadzony w jednej celi z Koryckim. Według innych to wierutna bzdura. Owszem, rzecz działa się już po śmierci Stalina, ale terror jeszcze na dobre nie zelżał, ministrem obrony narodowej wciąż był Konstantin Rokossowski otoczony radzieckimi „doradcami”. Wtedy za handel dolarami groziła kara śmierci. Tymczasem Korycki dostaje zaledwie kilka miesięcy za porwanie człowieka radzieckiego, w dodatku wyższego oficera!

 Czyj on był?

 Po latach byli funkcjonariusze MO tak tłumaczyli tę tajemnicę: oskarżony poszedł na współpracę z organami. Trochę od Sasa do lasa tłumaczyli, bo jedni, że chodził na pasku Służby Bezpieczeństwa, a więc policji ściśle politycznej, drudzy że tylko Milicji Obywatelskiej, bardziej kryminalnej. Ale w końcu jedno nie musiało przeszkadzać drugiemu. Pod warunkiem, że było prawdą.

Według jednej wersji miał szpiegować młodzieżowe organizacje opozycyjne i donosić o nich ubecji, według drugiej jego rola polegała na infiltracji kryminalnego środowiska Radzynia Podlaskiego i okolic. Ze szczególnym naciskiem na „rozbrojenie terenu”, bo mnóstwo tam było broni i amunicji z czasów II wojny.

Tylko to ostatnie pozostaje poza wszelkimi wątpliwościami. Oręża zaiste nie brakowało na terenach leśnych, słabo zaludnionych, o kiepskiej infrastrukturze. Gdy Korycki był u szczytu mołojeckiej/bandyckiej/antyustrojowej (niepotrzebne skreślić) sławy, to wówczas miejscowa ludność zaoferowała mu ukryty w stodole rosyjski czołg T-34 w stanie nadającym się do użytku. Podobno odpalił, ale nie było do niego amunicji. Z czołgu więc nici, ale szef/dowódca i jego banda/antykomunistyczna grupa bojowa (niepotrzebne itp.) nigdy nie cierpieli na brak broni ręcznej ani ładunków.

Jeśli jednak Korycki współpracował, to oficerowie prowadzący pozwalali na zbyt wiele swemu tajnemu współpracownikowi; gdy po raz ostatni trafił do zakładu karnego, miał już za sobą 17 lat spędzonych w więzieniach.

Mogą zastanawiać zarówno niskie kary, jakie mu wymierzano, jak i częste warunkowe zwolnienia, których wielokrotnie karanemu (w sumie 6 czy 7 razy), zatwardziałemu recydywiście nie skąpiły więzienne władze. Z drugiej strony był wzorowym osadzonym, zdyscyplinowanym, pilnie wykonującym polecenia przełożonych, pracowitym (pilnował też, by wynagrodzenie przekazywano żonie i dwójce dzieci), o „uspokajającym wpływie na innych więźniów”. Dochodziło do tego, że chwalono się nim przed zwierzchnością jako wzorem resocjalizacji, a dyrektorzy zakładów karnych sami wnioskowali o przepustki lub warunkowe zwolnienia swego pupila. Mimo kolejnego faktu, że nie zawsze z nich wracał…

Jeśli ktoś chce i z tego wyciągać jakieś wnioski – niechaj je wyciąga.

Janosik z automatem

 Zaczynał od drobnych kradzieży: gdzie popadło i co popadło. Mieszkał to tu, to tam, najchętniej u samotnych kobiet, chętnie wdów, bez seksualnych podtekstów. Korzystał też ze schronów na odludziu, w sumie mocno wzorował się na partyzantce. Wpadł, gdy obrabował grobowiec zacnej familii Korwin – Szlubowskich, w kapliczce cmentarza w Radzyniu Podlaskim. Dostał półtora roku, uciekł z więzienia.

Z czasem jednak zbrzydła mu rola drobnego rzezimieszka i postanowił zmienić się w groźnego prześladowcę komuny – i po części mu się to udało! Z miejscowych i z więziennej recydywy zorganizował grupę liczącą, w różnych okresach, od kilku do nawet trzynastu osób uzbrojonych w broń palną. Sam lubił się nią obwieszać: jego standardowe uzbrojenie to pepesza (pistoliet-puliemiot Szpagina, radziecki pistolet maszynowy z drewnianą kolbą produkowany w latach 1941-48), broń krótką i dwa granaty. W lasach wykopał – względnie zagospodarował istniejące – kilka ziemianek szumnie nazywanych bunkrami, stworzył też sprawną siatkę informatorów, dzięki czemu szybko dowiadywał się kto, co i gdzie. Może czytał „Łuny w Bieszczadach” o bandach UPA i ich sposobach, a może wzorował się na Che Guevarze?

Takim Guevarze à rebours, bo z komunistycznym państwem to akurat postanowił walczyć, natomiast przetrwać niczym Che, wtapiając się w tłum życzliwych i pomocnych miejscowych rolników. Nawiasem mówiąc, wychodziło mu podobnie jak Guevarze, czyli do czasu.

Początkowo bywało nawet zabawnie, choć oczywiście nie dla wszystkich. Korycki postanowił odegrać rolę Janosika, a w szczególności uwziął się na nieszczęsnych sołtysów jako wiejskie ramiona czerwonych. Niczym Janosik – ten polski z legendy, a nie ten prawdziwy, słowacki – łupy rozdawał miejscowym. A napadał na „komunistyczne”, czyli państwowe i uspołecznione: sklepy GS (gminnych spółdzielni), stacje CPN (ściślej: jedną stację), pociągi. Najłatwiej mu szło właśnie z sołtysami, którzy dla państwa zbierali od rolników podatki rolne i miewali nawet po kilkadziesiąt tysięcy złotych, tyle co np. cena małego fiata na talon. Typowy dialog, tu ze wsi Żeszczynka.

Korycki: – Oddaj komunistyczne!

Sołtys: – I swoje też…?

Korycki: – Tylko bolszewickie, twoich nie chcę.

Ludziom to się podobało, bez przeszkód chodził więc po wsiach „rubaszny olbrzym z kałasznikowem na plecach” – jak go opisuje Marek M. Kamiński. Wróg władzy i dobroczyńca w jednej osobie: pewnej wsi postanowił nawet ufundować traktor (niestety, historia milczy, co z tego wyszło).

W końcu milicja zaczęła na niego polować, ale dzięki informatorom udawało mu się uniknąć zasadzek, choć nie zawsze. Kiedyś schował się podczas obławy w tzw. letniej kuchni. Gospodarz chcąc nie chcąc musiał otworzyć zamknięte na klucz drzwi, sam przezornie uskakując na bok. I oto naprzeciw siebie z odbezpieczoną bronią stanęli po jednej stronie progu milicjanci, po drugiej Korycki. Znów mamy dwie wersje dalszego ciągu. Wedle pierwszej bez jednego wystrzału oddał się w ręce ścigających (potem uciekł z więzienia), wedle drugiej serią z pepeszy zranił paru funkcjonariuszy i tyle go widzieli.

Jeśli nawet wcześniej współpracował z organami, to urwał im się ze smyczy. Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, nawet tej gierkowskiej, stosunkowo łagodnej i chwilami śmiesznej z jej socjalizmem i hasłami, w jakie nikt już nie wierzył – nienawidził, bo wciąż była dla niego państwem komunistycznym, a tym samym nienawistnym. I jeśli nawet z jakichś przyczyn zaskakująco pobłażliwie traktowano jego bandyckie wyczyny, to z chwilą, gdy zdeklarował się jako osobisty wróg ustroju i PRL, dalsze jego losy były przesądzone.

Na przełomie 1979/80 zaczął napadać na pociągi towarowe, oczekujące na stacji Łuków-Rozrządowa, słabo chronione przez sokistów (SOK – Służba Ochrony Kolei). Wobec dramatycznych braków wszystkiego na rynku, nie gardził niczym: elektroniką, meblami, materiałami budowlanymi. Część nadal rozdawał, część zabierali jego ludzie, część zawsze przeznaczał na utrzymanie rodziny. Miewał jeszcze bardziej ryzykowne pomysły – gdy władze ogłosiły stan wojenny, przymierzał się do wysadzenia w powietrze wagonu bądź pociągu (tu znów nie ma jasności) „Mitropy” z radzieckimi wojskowymi jadącymi ze wschodniego Berlina do Moskwy („Mitropa” to był NRD-owski odpowiednik naszego „Warsu”: wagony sypialne, restauracyjne, kuszetki). Pomysł wyperswadowali mu znajomi z „Solidarności”.

 Ostatnia obława

 Przesilenie nastąpiło po akcji kolejowej – w nocy z 10 na 11 października 1980 roku – też na stacji rozrządowej w Łukowie. W jednym z towarowych wagonów, swego z trudem zdobytego cementu pilnowali dwaj panowie D., ojciec i syn. Gdy młodszy usłyszał podejrzane hałasy, wyskoczył przed wagon i tam skosiła go seria z automatu. Podobno miał krzyknąć: – Stać, milicja! – co podejrzewających zasadzkę złodziei sprowokowało do kontrataku, ale jest to wersja niepewna. W każdym razie wszystko wskazywało, że strzelcem-zabójcą był sam Korycki. I odtąd poparcie miejscowych zaczęło maleć. Coraz trudniej było o schronienie, a coraz łatwiej o informatorów milicji.

Jeszcze przez jakiś czas umykał ścigającym, nadal zasługując na miano „Nieuchwytnego”, ale tragiczny koniec wisiał w powietrzu. Pod kryptonimem „Szakal” do walki ruszyły formacje ZOMO (Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej) w sile 400 lub 500 chłopa, kilkudziesięcioosobowy oddział komandosów z Komendy Stołecznej MO, snajperzy, sześć psów tropiących z przewodnikami, dwa helikoptery i kilka BTR-60 (ośmiokołowych opancerzonych i uzbrojonych transporterów piechoty, w Polsce lepiej znanych pod nazwą SKOT). 10 maja 1982 roku Korycki wymknął się raz jeszcze, cztery dni później już nie. I znowu rozbieżne są relacje z okoliczności jego ujęcia.

Edward Misztal, były milicjant, twórca jednostki antyterrorystycznej, po latach opowiadał, że ściganego zawiodły nerwy. Mianowicie świetnie ukrytego i zamaskowanego Koryckiego przegapili milicjanci z nagonki. Jednak on nie wytrzymał napięcia i bez sensu ostrzelał ich ze swej broni maszynowej. W odpowiedzi, jeden z komandosów trzykrotnie strzelił doń z colta, trzykrotnie trafiając. „Bandyta jednak przeżył i po wyleczeniu ran stanął przed sądem” – kończył swą opowieść Misztal. I właśnie to zakończenie jest dla Marka M. Kamińskiego, piewcy wersji bardziej romantycznej, dowodem że Misztalowi wierzyć nie wolno, ponieważ Korycki nigdy przed sądem nie stanął. Fakt, nie stanął.

A jak opisuje finał sam Kamiński? Zacytujmy „Gry więzienne”: „Gdy pętla zacieśniła się, „Janosik” zdecydował, że nie weźmie na swoje sumienie niczyjej śmierci. Przed kryjówką krążyło po omacku kilku szeregowców, łatwy cel dla jego kałasznikowa. Zamiast do nich strzelać, ukląkł na ziemi, położył kałasznikowa przed sobą, przeżegnał się i strzelił sobie w łeb z sowieckiego nagana”.

Kamińskiemu można zarzucić, że i on konfabuluje, ponieważ z uporem pisze o kałasznikowie, z którym nikt nigdy Koryckiego nie widział. A w Polsce nawet dziecko odróżni kałacha od pepeszy!

Kula utkwiła między półkulami mózgowymi i żaden lekarz nie podjął się jej wyciągnięcia. Tajemnicę, czy była wystrzelona z nagana, czy z colta, Korycki zabrał do grobu. Chyba, ponieważ nic nie wiadomo o żadnej sekcji, dzięki której odpowiedź byłaby oczywista. W każdym razie ta właśnie kula uratowała go od (jak sądzę) niechybnej śmierci na szubienicy. Nie wiadomo też nic bliższego o jego śmierci w więzieniu lub może w szpitalu więziennym, poza tym, że nastąpiła „gdzieś w latach osiemdziesiątych”. Oficjalna data nie jest znana, podobnie jak nieoficjalna.

Podobno w więzieniu i szpitalu był traktowany bardzo źle przez personel, za to więźniowie solidarnie starali mu się pomagać.

xxx

 Na pewno była to postać niecodzienna i wymykająca się jednoznacznym ocenom. Starałem się pokazać ją Czytelnikom możliwie obiektywnie, choć znaków zapytania pozostaje – i zapewne pozostanie – wiele. Podobnie jak mitów, od czysto bandyckiego począwszy, poprzez janosikowy, na micie p.o. Żołnierza Wyklętego skończywszy. A jak wiadomo, z mitami walczyć najtrudniej. Tyle że ja, pisząc ten tekst, ani przez chwilę nie miałem podobnego zamiaru.

Na koniec chciałbym jeszcze dodać, że złodziejska dusza bynajmniej nie wzięła w Koryckim góry. Wyraźnie wziął ją honor, kiedy to po jednej z odsiadek, w ramach dalszej resocjalizacji zaproponowano mu pracę w nadleśnictwie, w charakterze konwojenta pieniędzy (!) rozwożonych do poszczególnych leśnictw, pieniędzy podejmowanych bądź wpłacanych do banku itp. I proszę sobie wyobrazić, że nie było żadnego napadu, nie zginęła ani jedna „komunistyczna” złotówka. Korycki po jakimś czasie stwierdził tylko – znów uczciwie – że praca ogranicza jego wolność, że chce odejść na swobodę.

I odszedł.

 Piotr Ambroziewicz  

fot 2
zdjęcie z listu gończego

 

Zobacz również: