Arcybiskup Miron Chodakowski (zginął w katastrofie smoleńskiej) na pierwszym planie przy trumnie o. Tomasza Lewczuka / fot archiwum

Młody duchowny prawosławny zginął z powodu sedesu, ustawionego na drodze. Sprawców nie wykryto. I niemal wszyscy upatrują w tym zdarzeniu sił nieczystych. Praktyk magicznych. Nawet biskup widzi tu rolę diabła. Tylko śledczy są sceptyczni.

 Byłem chyba ostatnim dziennikarzem, który widział księdza Tomasza Lewczuka – z prawosławnej parafii Świętej Trójcy w Hajnówce – wśród żywych. Spotkaliśmy się 1 maja 2009 roku. Lewczuk stał pochylony pod maską auta, za ogrodzeniem świątyni, gdy poszedłem tam opisać – dla lokalnego czasopisma – maszynerię obsługującą dzwony zwołujące wiernych na nabożeństwa. On przeglądał swoje auto przed planowanym wyjazdem.

Sedes na drodze

 Dzień później samochód duchownego z żoną i dwójką dzieci wylądował w przydrożnym rowie. Jednak to nie samochód zawiódł, ale nietypowa przeszkoda, którą kierowca zobaczył w ostatniej chwili na swojej drodze.

Duchowny wracał około godziny 21, drogą z Bielska Podlaskiego do domu. Spieszył się. Chciał swoje dzieci położyć wcześniej spać. Był u kolegi kapłana z Warszawy, któremu ochrzcił dziecko. Na kilka minut przed wypadkiem z jego telefonu wychodzi sms, że „za chwilę będą w domu…”.

Niestety, na skrzyżowaniu asfaltówki i polnej drogi ktoś postawił… muszlę klozetową. Lewczuk zauważa ją w ostatniej chwili i gwałtownym skrętem w lewo próbuje ją ominąć. Bez powodzenia, gdyż traci panowanie nad kierownicą, zjeżdża na prawe pobocze i uderza w przydrożne drzewo.

Załoga karetki, która przybywa na miejsce kilka minut potem, reanimuje nieprzytomnego kierowcę. Żona i dzieci wychodzą z wypadku bez szwanku. 9 maja ksiądz umiera w białostockim szpitalu nie odzyskawszy przytomności.

Policja na zlecenie hajnowskiej prokuratury rozpoczyna śledztwo. Jednym z pierwszych zakładanych przez nią wariantów są powszechne w tych okolicach… praktyki magiczne.

Wiara w zabobon

 Na komendę policji w Hajnówce – zaraz po wypadku – zgłasza się Stefan K. Zeznaje, że jest właścicielem sanitariatu. Muszla miałaby zniknąć z jego posesji w Istoku, która jest wspólnym dziedzictwem po zmarłych rodzicach Stefana i jego dwu sióstr – Eugenii N. z Jagodnik i Anny W. z Białegostoku.

Jak opowiada – coraz bardziej zdumionym policjantom – jest pewny, iż sedes na skrzyżowanie przyniosły jego siostry. Motyw jest prosty: w ten sposób chciały rzucić na niego zły urok, bo od lat między rodzeństwem nie ma zgody, kto miałby zostać jedynym właścicielem ojcowizny.

– Skąd wzięły taki pomysł? – dopytują się funkcjonariusze.

– To proste. Poszły do szeptuchy, a ta im powiedziała, jak mi zaszkodzić – twierdzi z przekonaniem Stefan K. – Po prostu stawiając kibel na rozstaju dróg i plując przez ramię, albo coś takiego.

Policjantom nie pozostaje nic innego, jak zasięgnąć języka o kobietę trudniącą się w najbliższej okolicy tego typu działalnością i przepytać ją na okoliczność tragicznego zdarzenia.

Podczas pogrzebu o. Lewczuka do tej teorii nawiązał prawosławny biskup gorlicki Paisjusz, przyjaciel zmarłego: – Mówimy o sobie prawosławni chrześcijanie, ale czy tacy naprawdę jesteśmy? Kto korzysta z usług zielarzy, wróżek, szeptuch? Przecież to ci sami ludzie, którzy chodzą do cerkwi! Cerkiew im mówi, że nie wolno, że to grzech, ale oni przecież wiedzą lepiej, bo im jakoby pomaga! Przed wami leży męczennik za wiarę. Zabił go diabeł, ale człowiek nie jest tu bez winy. – mówił biskup.

Rzuciła zły urok

 „Szeptucha” na Podlasiu, to fenomen istniejący od niepamiętnych czasów. Mieszkańcy tych terenów wierzą, że te osoby mają od Boga dar uzdrawiania wszelkich chorób, przepowiadania przyszłości, a nawet rzucania – w razie potrzeby – złych uroków na zamówienie. Nazwa pochodzi od czasownika „szeptać”, bo te kobiety w czasie swoich rytuałów cichym głosem wypowiadają formuły modlitewne.

Najsłynniejszą szeptuchą od lat pozostaje Wiera Popławska z Orli (powiat bielski). Dniem i nocą zjeżdżają do niej klienci z całej Polski i nie tylko. Ostatnio było o niej głośno, bo podczas wizyty ktoś jej ukradł pieniądze, jakie miała z utargu. Dar uzdrawiania, jak twierdzą mieszkańcy, ma po swojej matce, która do śmierci zajmowała się tym samym. Ale to nie do niej zapukali policjanci z Hajnówki.

Hanna B. z Rutki, była bardzo przerażona, kiedy zawitali do niej policjanci. Trudno było cokolwiek z niej wydusić. Nieustannie, na przemian a to zarzekała się, że z sedesem nie ma nic wspólnego, a to żegnała się znakiem krzyża. Za to mąż kobiety nie przejawiał najmniejszych skłonności religijnych i nie miał żadnej czci dla państwowego munduru. Klął jak szewc, a na dodatek kazał im „iść w pizdu”, co w nomenklaturze prostego ludu oznacza apodyktyczną prośbę o opuszczenie domu.

Policjanci nie przestraszyli się męża szeptuchy, poprosili tylko, żeby się uspokoił, a Hannie zasugerowali dla świętego spokoju badanie na wariografie. Takie badanie objęło – na własną prośbę – obie siostry Stefana K. Efekt? Żadna z kobiet – według urządzenia – nie kłamała.

Śledztwo postanowiono przenieść do Prokuratury Okręgowej w Białymstoku. Czynności w sprawie nadal wykonywali policjanci z Komendy Powiatowej Policji w Hajnówce, ale do pomocy oddelegowano też funkcjonariuszy z komendy wojewódzkiej.

Narzędzie zbrodni

 Po przesłuchaniu dziesiątek osób, sprawdzeniu wszelkich – nawet najbardziej absurdalnych tropów – uwagę śledczych zwrócił fakt, iż telefony sióstr logowały się w okolicznych BTS-ach dokładnie w dniu i w czasie, kiedy doszło do wypadku.

Jak udało mi się ustalić, zeznania siostry właściciela sedesu, Anny W. i jej męża, kompletnie rozminęły się z tym, czego dowodziły billingi. I co? I nic. To były tylko mocne poszlaki, ale żaden twardy dowód.

Mało tego, w muszli była robocza rękawica, na której znaleziono krew. Być może ktoś zranił się przenosząc uszkodzony sanitariat z miejsca na miejsce? Mąż Anny W. nie zgodził się na pobranie krwi. Prokuratorzy nie zdecydowali się na skierowanie sprawy do sądu. Nie byli pewni wyniku procesu poszlakowego? Śledztwo po prawie dwóch latach umorzono.

W sprawie badano jeszcze jeden ważny wątek. Mieszkanka Hajnówki, wracając tą samą trasą z Bielska Podlaskiego, dostrzegła z okna samochodu sedes porzucony w rowie. Było to właśnie 2 maja 2009 roku, tylko kilka godzin przed wypadkiem. Nie wiadomo oczywiście, kto go tam wyrzucił i czy był to ten sam przedmiot. Można było jednak założyć – z graniczącym z pewnością prawdopodobieństwem – że mamy do czynienia z tym właśnie, a nie innym „narzędziem zbrodni”.

Policjanci postawili tezę, iż sedes znalazł się na środku drogi z powodu głupiego żartu miejscowej młodzieży. Młodzi mogli to zrobić w drodze na zabawę w jednej z wiejskich dyskotek. Okazało się jednak, że żadnych potańcówek w okolicy w tym czasie nie było.

Wątek młodzieży upadł, aczkolwiek do dziś – po czterech latach od tej tragedii – policjanci twierdzą, że to wersja całkiem możliwa. Małolaty często piją, ćpają i prawie każdy ma prawo jazdy.

– Wyobraźni nigdy im nie brakowało – ironizują policjanci – Póki któryś z tych ptaszków nie powie, jak mogło być, nie ze skruchy oczywiście, ale żeby przy innej okazji ratować swoją dupę, to będziemy ciągle poruszać się w sferze domysłów i robić sensację na cały kraj, że mamy tu na Podlasiu ciemnotę, zabobon.

Jednak wątku „zlecenia od szeptuchy” nie można przecież wykluczyć, za dużo tu pewników: – Tylko, że nas nie interesują czary-mary, tylko ręce, które spowodowały zagrożenie w ruchu drogowym i w rezultacie śmierć człowieka i tragedię jego rodziny. Swoją drogą, gdyby duchowny nie jechał środkiem, gdyby uderzył w przeszkodę, a nie ją wymijał, gdyby mniej cisnął na gaz, to dziś o czymś innym byśmy rozmawiali – twierdzą śledczy.

Zamieszał diabeł

 Lucyna Siegień-Wasiluk, szefowa Prokuratury Rejonowej w Hajnówce, odsyła mnie do Prokuratury Okręgowej w Białymstoku. – Oni są w tej chwili dysponentem akt tej sprawy, nasi prokuratorzy prowadzili ją tylko we wstępnej fazie. Nic więcej powiedzieć nie mogę.

Sprawę w prokuraturze okręgowej prowadziła prokurator Iwona Kruszewska, naczelnik wydziału śledczego. Niestety, nie udało mi się zadać jej kilku pytań, jakie nasuwają się po czterech latach od wypadku, gdyż jest w tej chwili na miesięcznym urlopie. To ona zdecydowała o umorzeniu sprawy.

Adam Kozub, rzecznik prokuratury w Białymstoku jest pewien, że Kruszewska nie mogła podjąć innej decyzji, mimo że nawet postawiono zarzuty Annie W.

– Dowodowo jednak nie można było tej sprawy dalej ruszyć. – twierdzi Kozub – Nawet gdyby oskarżona osoba przyznała się do winy, to inne dowody musiałyby jej winę potwierdzić.

Policjant zaangażowany w śledztwo: – Wsadziłbym obie siostry do aresztu, zmiękłyby i zaczęły gadać. Prokuratorzy to zawalili.

Prokurator z Hajnówki jest jednak odmiennego zdania: – Policja słabo zbierała dowody.

Wygląda na to, że w złapaniu sprawcy i postawieniu mu zarzutów, skutecznie przeszkadzają „siły nie z tego świata”. Trudno bowiem, w racjonalny sposób wytłumaczyć fakt, że przy tak twardych przesłankach prokuratorzy nie skierowali sprawy do sądu. W historiach mniej oczywistych, ich odwaga zadziwia.

A zatem diabeł zamieszał w tej sprawie? Tak, jak zasugerował biskup Paisjusz.

Być może, wszak zginął duchowny.

Arkadiusz Panasiuk

 

Zobacz również: