Mimo że tytuł nasuwa skojarzenia z genialną polską komedią, to jednak temat, który zamierzam poruszyć, jest znacznie poważniejszy. Każdego roku policja polska odnotowuje kilkanaście tysięcy zgłoszeń o zaginięciu osób. Liczba ta stale rośnie.

 Na szczęście większość zaginionych odnajduje się sama w ciągu kilku dni. Część poszukiwań ma tragiczny finał, głównie za sprawą samobójstw oraz nieszczęśliwych wypadków.

Są jednak i takie przypadki, o których zwykło się mawiać, że człowiek zniknął bez śladu. Osobiście nie lubię tego określenia, ponieważ jestem zdania, że jakieś ślady zawsze pozostają, trzeba tylko umieć je odszukać i poprawnie zinterpretować.

Sprawa z pozoru wydaje się prosta. Policja przyjmując zawiadomienie o zaginięciu rozpoczyna poszukiwania człowieka. Z całą pewnością działania takie – z wykorzystaniem wszelkich dostępnych sił i środków – mają miejsce w przypadku zaginięć dzieci oraz osób starszych i chorych.

Inaczej jednak ma się sprawa w przypadku, gdy zachodzi podejrzenie, że człowiek sam z własnej woli opuścił najbliższych i udał się w sobie tylko znanym kierunku. W takiej sytuacji policyjne działania sprowadzają się głównie do rejestracji w bazie osób zaginionych oraz dokonania sprawdzeń w miejscach wskazanych przez rodzinę poszukiwanego. Tylko tyle i aż tyle, ponieważ trudno oczekiwać, że policja zaangażuje się bardziej niż to potrzebne w poszukiwanie kogoś, kto postanowił wyprowadzić się zabierając swoje rzeczy, zapominając tylko o powiadomieniu o swoich planach najbliższych.

Są jednak sytuacje, które na pierwszy rzut oka wcale nie wyglądają tak jednoznacznie. Za przykład niech posłuży zaginięcie nastolatka z okolic Hrubieszowa (sprawę tę opisywał „Reporter” w styczniu tego roku). Chłopiec zniknął w dniu wywiadówki w szkole, więc od razu przyjęto hipotezę, że uciekł w obawie przed gniewem matki, która udała się do szkoły. Na nic zdały się tłumaczenia, że oceny nie były aż takie złe. Szukano, szukano i nic. Po ponad pół roku zwłoki chłopca znaleziono w pobliżu domu, powieszone na gałęzi drzewa. Wstępne badania nie wykazały udziału osób trzecich. Za czas zgonu przyjęto czas zaginięcia. Sekcja zwłok potwierdziła przyjęte założenia. Nikt nie zadał sobie pytania, jak to się stało, że przez wiele miesięcy nikt nie natrafił na ciało, mimo że wiele osób sprawdzało okolicę, włącznie z ekipą telewizyjną realizującą program o zaginionym.

Trudno też bez zdenerwowania wypowiadać się o pracy lekarza przeprowadzającego autopsję oraz policyjnej ekipy przeprowadzającej oględziny, skoro jakiś czas po niej krewni chłopca odnaleźli w miejscu odnalezienia zwłok ludzkie kości. Okazały się należeć do denata. Po prostu już na wstępie przyjęto założenie, że uciekł z powodu problemów w szkole, z tego też powodu popełnił samobójstwo i to w dniu, kiedy ostatni raz był widziany.

Nie jest moją intencją zarzucanie komuś złej woli, a tym bardziej chęci zatajenia przestępstwa. Pragnę tylko zwrócić uwagę na coś, co sam określam mianem „choroby detektywów”. Chodzi mianowicie o łatwość wysuwania hipotezy i dopasowywania do niej zastałej rzeczywistości. Prowadzący sprawę śledczy mogą mieć skłonność do uznawania za słuszne jedynie tych śladów i dowodów, które potwierdzają przyjętą przez nich wersję.

Przeprowadziłem wiele rozmów z bliskimi osób zaginionych. Ludzie ci bardzo często wskazują na fakt, że policja zbyt łatwo przyjmuje za jedynie słuszną hipotezę, że człowiek jak sam zaginął, tak pewnie sam się znajdzie („jak wytrzeźwieje to wróci”, „pewnie zabalował” itp.). Po kilku dniach, hipoteza ta staje się już mniej jednoznaczna, jednak często na podjęcie pewnych kroków, takich jak dokładna penetracja terenu, jest już zbyt późno.

Przykładem może być sprawa zaginięcia Iwony Wieczorek, gdzie takową przeprowadzono po dwóch latach od zaginięcia. Każdy policjant zajmujący się sprawami kryminalnymi przyzna, że pewne błędy popełnione na początku śledztwa mogą zaważyć na jego finalnym efekcie. Tak często bywa w przypadku zaginięć osób. Z braku dowodów świadczących o popełnieniu przestępstwa, prowadzi się sprawę poszukiwawczą. Człowiek nie odnajduje się przez rok, dwa, trzy… Po jakimś czasie szuka go już jedynie zrozpaczona rodzina.

Nie ma gotowej recepty na to, jak skutecznie poszukiwać osoby zaginionej. Każdy przypadek jest inny i jako taki powinien być rozpatrywany. Nie można od razu zakładać, że nastolatka nie wraca na noc do domu, bo chce się zabawić, a stateczny mąż i ojciec pewnie zabalował z kolegami. Może warto wpajać policjantom zasadę, że rzeczy często nie są takie, jakimi wydają się być, co być może uchroni ich przed przypadłością zwaną „chorobą detektywów”.

Mirosław Rybicki

 

Zobacz również: