Miał wtedy swoje aktorskie 5 minut, a może i więcej. Adorację (nieświadomych stanu rzeczy) dziewcząt, kobiet i starszych pań, dobre recenzje u krytyków teatralnych i filmowych. Niektórzy dostrzegali w nim nawet polskiego Jamesa Deana. Mocno na wyrost, ale na pewno był młodym, utalentowanym artystą z przyszłością. Stracił wszystko.

Sprzyjały mu i inne okoliczności: pochodzenie z zacnej, zamożnej rodziny i związana z tym towarzyska ogłada, spadek w postaci pięknego mieszkania, wstęp do tzw. dobrych domów, siostra Zofia – znakomita fotograficzka-portrecistka, o której zawodowe względy zabiegały najważniejsze postaci ówczesnej kultury i sztuki.
Sprzyjały nawet polityczne zawirowania i odwirowania, bo w 1958 roku ludzie wciąż pamiętali te plakaty: „AK zapluty karzeł reakcji!”. To o Armii Krajowej, która – według propagandy – jak Polska długa i szeroka mordowała powszechnie wyczekiwane nad Wisłą komunistyczne władze.
Gdy zatem (w latach 1958-1959) pojawił się film „Zamach”, opowiadający o likwidacji przez młodych ludzi z AK Franza Kutschery – kata Warszawy, szefa policji i SS, to naród mimo wszystko kupił ten obraz. Dlaczego „mimo wszystko”?
Otóż reżyserem filmu był Jerzy Passendorfer, artysta bezkompromisowo opowiadający w swych filmach, jak to Armia Ludowa gromiła Wehrmacht, Luftwaffe i Kriegsmarine, na koniec dobijając faszystowską bestię w zdobytym przez siebie (choć nie bez udziału Armii Czerwonej) Berlinie. Zachodnim, ma się rozumieć.
U Passendorfera nie miała więc prawa pojawić się AK, toteż przez cały film słowem się o niej nie zająknął, a prawdziwe pseudonimy bohaterów zastąpił wymyślonymi. Na wszelki wypadek nie padło nawet nazwisko Kutschery. Ale co z tego, skoro ludzie i tak wiedzieli swoje, zatem reżysera niekoniecznie, ale aktorów pokochali?

Głodny innych emocji

Był wśród nich ów niedoszły James Dean, filmowy „Kajtek”: Jerzy Nasierowski – rocznik 1933. Później miał role z pięknymi aktorkami, jak Elżbieta Czyżewska („Godzina pąsowej róży”) czy Pola Raksa („Błękitny pokój”), a nawet ze Stanisławem Mikulskim (17. odcinek „Stawki…”). Mogło być lepiej, jednak młody aktor wolał posmakować emocji z innego świata rodem.
Zanim do tego przejdziemy, trzeba dodać, że miał Nasierowski szczęście w miłości, choć raczej nie takiej, jaką wyobrażały sobie jego wielbicielki. Bo na zasadzie „pan z panem”, mianowicie ze starszym o dwa lata aktorem, Mieczysławem Gajdą. Poderwali się jeszcze na studiach i długo tworzyli kochającą parę. Do czasu, aż w 1969 roku pojawił się ten trzeci, Andrzej Rukuszewicz – siedemnastoletni absolwent szkoły zasadniczej, z zawodem monter instalacji sanitarnych, o urodzie niebywale odbiegającej na korzyść od powszechnych wyobrażeń na temat urody hydraulików.
A pan Mieczysław to był tylko miły aktor, znany wtedy z filmów i dla mniej wybrednych („Awantura o Basię” Marii Kaniewskiej), i dla wymagających („Wspólny pokój” Wojciecha Hasa) kinomanów. Jerzego – jak to określił przed sądem – kochał ponad wszystko i był mu gotów też wszystko poświęcić, odsuwając się na dalszy plan. Aby zapewnić odpowiedni standard życia ukochanemu, a on wszystko musiał mieć wspaniałe – co wspomni Gajda podczas swego procesu – relacjonowanego w 1973 roku m.in. przez Edmunda Żurka w „Prawie i Życiu” – nie stronił od większych i mniejszych handelków, przemytu, czy nawet okradania sklepów na Zachodzie, po czemu miewał okazje, ponieważ dość często wyjeżdżał za granicę. Wraz z Nasierowskim podejmowali też w Polsce znajomych cudzoziemców, którzy się później odwdzięczali przysyłając paczki z końcówkami do długopisów (wtedy hit!), paskami do zegarków i inną galanterią, o łącznej wartości 540 tysięcy złotych. A jak się dało, to Nasierowski gości okradał.
Przy okazji kochankowie nie gardzili naruszaniem rygorystycznych zasad celno-dewizowych obowiązujących w PRL. Gajda miał zaprzyjaźnioną celniczkę, panią Danusię z lotniska na Okęciu, z którą ramię w ramię stanęli przed sądem, a którą ta przyjaźń kosztowała półtora roku więzienia i 10 tysięcy grzywny. Sam Gajda dostał 2 lata i 30 tysięcy grzywny, czyli niezły samochód na czarnym rynku. Przede wszystkim jednak uświadomił sobie, jak długo pełnił w tym związku rolę automatu „Wrzuć monetę!”: – Przez czternaście lat dawałem mu dziesięć tysięcy złotych miesięcznie. Dziś widzę, że kupowałem jego miłość.
Smutne, wręcz żałosne to było – opowiadał mi później Żurek – ale Gajda nie potrafił się jednak zdobyć na skruchę. Raz tylko, w związku z kradzieżami garderoby, rzucił: – Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
Po wyjściu na wolność, ze względu na ciepły głos, chętnie go zatrudniano w dubbingach filmów dla dzieci, m.in. jako misia Yogi czy Ważniaka w „Smerfach”.

Niewieście kłótnie

Nasierowskie klimaty, tak wspominał reporter Janusz Atlas: „ (…) trafiłem do niego na przyjęcie. To było gdzieś na Starym Mieście (w Warszawie), na poddaszu w piętrowym mieszkaniu tak pięknie urządzonym, że aż dech zapierało. To było prawie muzeum, wypełnione starymi obrazami, meblami, bibelotami. Ale pierwsze korzystne wrażenie szybko prysło. Towarzystwo było znacznie mniej ciekawe. Na mój gust, po salonie kręciło się za dużo rozszczebiotanych chłopaczków. Prawie nie było dziewczyn, a co chwila wybuchały jakieś niewieście kłótnie…Bardzo niedługo potem gruchnęła wiadomość, że Nasierowski został aresztowany, na czele całej bandy chłopców zniewieściałych, co im jednak nie przeszkadzało dusić na śmierć staruszek”. („Atlas Kryminalny”, wyd. Agencja Reporter, Warszawa 1992).
Atlas te klimaty opisał zgrabnie, ale tak naprawdę w to gniazdko najwięcej wkładał nie Nasierowski, lecz mrocznie nim zauroczony Gajda, który na koniec poznał piekło zazdrości, gdy kochanek postanowił szukać mocniejszych wrażeń w miejsce pospolitych aktorskich – na domiar złego wraz z poznanym pod budką z piwem Rukuszewiczem.
Wedle nieco innej wersji, na Rynku Starego Miasta odbywała się zabawa taneczna, stały bufety, w nich było też piwo – i w tak przyzwoitych warunkach oni się poznali. Jak było, tak było, w każdym razie dopiero z Rukuszewiczem mógł sobie Jerzy pofolgować pod innym względem. Bo owszem, z Mieczysławem kradł za granicą koszule, krawaty, nawet spodnie, ale nigdy i nigdzie razem ani osobno się nie włamywali, ani na nikogo nie napadali. Teraz miał kompana do pożądanych, naprawdę mocnych przeżyć.

Miłe złego początki

Pokłóciły się dwie damy – małżonki znanych artystów – pani Basia z panią Ewą. Pani Barbara Swinarska była żoną słynnego reżysera teatralnego, Konrada Swinarskiego. Pani Ewa Starowieyska, żona świetnego malarza Franciszka Starowieyskiego. I zdarzyło się, że pani Swinarska zaczęła podejrzewać Starowieyską o romans ze swym mężem. Nawiasem mówiąc, Konrad z Jerzym bez żadnych małżeńskich problemów chadzał na chłopców. A Nasierowski był wściekły na Starowieyską, ponieważ był przekonany, że doniosła o jego homoseksualizmie dyrekcjom teatrów, przez co miał przykrości. Nie chodziło przy tym o marne teatry, lecz Teatr Powszechny i Teatr Narodowy.
W rezultacie stanęła taka umowa ze Swinarską, że Nasierowski w celu ukarania zniszczy Starowieyskiej paszport („Miś” Barei się kłania!). Co prawda w PRL nie wolno było trzymać paszportu, ale Swinarska była cennym agentem bezpieki, która zadbała, by sprawie szybko i po cichu ukręcić łeb.
W trakcie towarzyskiego spotkania Barbara zagadywała, a Nasierowski wykradł Ewie z płaszcza klucze i zrobił odciski. Marne, ponieważ zrobione na ich podstawie klucze nie chciały pasować. Wobec tego Nasierowski wybił szybę, ale znalazł coś ciekawszego niż paszport: kolekcję zegarów – przedmiot troski i dumy Starowieyskiego. Dzięki znajomej celniczce Gajdy, wywiózł je do Londynu, gdzie poprzez słynny dom aukcyjny Sotheby`s upłynnił za 600 funtów (kultowy wówczas jaguar E-type kosztował wówczas w Anglii około 2000 – w tym podatek na wywóz 1500).
– Bardzo się ubawiłem, składając Starowieyskiemu wyrazy ubolewania z powodu tej kradzieży – powiedział potem ten sympatyczny przyjaciel domu.
Podobnie, gdy współczuł Mirze Grelichowskiej – przedwojennej gwieździe rozrywki, pani zamożnej i z pretensjami do przedwojennego stylu życia: bywania oraz przyjmowania. Sumitowała się pani Mira przed Nasierowskim, że nie może go – jak dotychczas – podjąć herbatą na srebrnej zastawie, ponieważ ukradli ją złodzieje. Faktycznie, tym razem złodziei było dwóch, bo oprócz Nasierowskiego także Rukuszewicz. W Piasecznie Grelichowska miała willę, ale częściej mieszkała w Warszawie. Pod jej sprawdzoną nieobecność, panowie wybili w willi szybę, ogłuszyli gosposię i ukradli biżuterię, zegarki, złote carskie monety (tzw. świnki), no i zastawę. Ta też trafiła na Zachód, tym razem dzięki uprzejmości zagranicznego a nieświadomego korespondenta polskiej TV.
I kolejne włamanie do kolejnego zaprzyjaźnionego domu. Z kiepskim rezultatem. Znajomy Nasierowskiego sprzedał akurat samochód i trzymał gotówkę w mieszkaniu, z czym się nieopatrznie zdradził. Aktor go odwiedził, gadu, gadu, a wtedy czający się na zewnątrz Rukuszewicz wykręcił korki w piwnicy (centralne dla całego domu). W ciemnościach Nasierowskiemu udało się zrobić odciski kluczy. Gdy jednak następnego dnia weszli jak do siebie i po swoje – pieniądze były już w banku. Rukuszewicz na pociechę ukradł kożuch, przefarbował i nosił.

Mamy wzruszyć publiczność!

Dramat nastąpił w mieszkaniu Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej, uwielbianej niegdyś aktorki teatralnej, kinowej i kabaretowej, a po wojnie także – jeśli nie przede wszystkim – współtwórczyni i późniejszej dyrektorki słynnego Państwowego Zespołu Pieśni i Tańca „Mazowsze”. Oczywiście, znajomej Nasierowskiego, który wszystko zaplanował, ale sam na akcję nie poszedł, gdyż gosposia Zimińskiej zbyt dobrze go znała. Rukuszewicz wziął do pomocy 18-latka, Macieja Banasia. Niestety, ta gosposia (też pobita i związana, a ponadto potraktowana chloroformem), nie przeżyła.
Sprawa zrobiła się głośna, milicja szybko wytypowała sprawców: kilkuosobową bandę tzw. pasożytów społecznych, czyli młodych ludzi uchylających się od pracy, z nieznanymi źródłami dochodów. Prokuratora legendę kupiła i przygotowała akt oskarżenia. W kwietniu 1972 roku miała być pierwsza rozprawa, gdy nagle wszystko się posypało. I dopiero w pierwszej połowie 1973 roku przed sądem stanęli Gajda z celniczką, a w drugiej – Nasierowski z Rukuszewiczem i Banasiem. Co się stało?
Według wersji – nazwijmy ją romantyczną – Nasierowskiego ruszyło sumienie, i nie mogąc znieść myśli, że niewinni zostaną skazani – sam siebie zadenuncjował. Wedle wersji faktograficznej był już podejrzany i aresztowany, choć dopiero zbierano dowody współdziałania, a tymczasem w kiciu popijał wódeczkę z naczelnikiem (zdaniem samego aresztanta był torturowany). Wreszcie, podług wersji plotkarskiej, wtajemniczany we wszystko Gajda wreszcie uczynił to, czym wielokrotnie wcześniej groził, ale na co długo nie mógł się zdobyć: doniósł na kochanka. Dodatkowo rozżalony pośrednim wprowadzeniem do ich stadła niepożądanego elementu kobiecego; otóż Rukuszewicz na boku sypiał z piękną panną, bynajmniej nie ciężkich obyczajów.
Przed sądem Banaś wykazał wielką skruchę, Rukuszewicz z najwyższym trudem zauważalną, a Nasierowski żadnej i w dodatku urządzał niezły cyrk. Jak opisywała Maria Osiadacz w „Prawie i Życiu”, próbował striptizu, ostentacyjnie zatykał uszy kulkami z więziennego chleba, nie chciał wstawać, gdy należało. – Proszę podnieść oskarżonego! – polecał wtedy mundurowym sędzia Sokół, przewodniczący składu. Podnosili więc i przytrzymywali w pozycji półwiszącej.
Łatwo zauważyć, że sterował w kierunku uznania za niepoczytalnego, ale biegli psychiatrzy byli innego zdania. Swoje zrobił też przechwycony gryps do Rukuszewicza, a w nim pouczenie dla młodego bandziora: „(…) zmienisz zeznania… zauważyłeś, że jestem chory, mam dziwne oczy, do tego utrata równowagi, mówienie do siebie… Mamy wzruszyć publiczność!”.
Nie chciał też składać wyjaśnień. Dopiero pod sam koniec ożywił się, oznajmiając zdumionym sędziom i publiczności: – Każdy wyrok będzie słuszny w kontekście przewodu sądowego, którego i tak nie słyszałem, bo tak sobie założyłem. Mam się za człowieka niewątpliwie niezwykłego i genialnego, apeluję więc do Sądu nie o wyrozumiałość, ale o zrozumienie!
Sąd chyba nie wykazał zrozumienia, a wyrozumiałości na pewno, skazując Nasierowskiego na 25 lat pozbawienia wolności i 480 tysięcy złotych grzywny. Też 25 lat dostał Rukuszewicz (dziś podobno na emigracji), skruszony Banaś – 15 lat. Sąd Najwyższy nie zmienił wyroku. I taki mógłby być koniec geniusza, ale nie był. W więzieniu – wbrew temu co dzisiaj myślimy o więzieniach – wcale nie został „zcwelowany”, lecz był dobrze traktowany pod celą.
A przede wszystkim napisał tam książkę o swych przeżyciach, dzięki której wyszedł na wolność już w 1982 roku. Ściślej: dzięki znanemu, dobrze widzianemu przez władze, literatowi Romanowi Bratnemu. Gruba opowieść Nasierowskiego trafiła w jego ręce i na jej podstawie Bratny napisał książkę „Rok w trumnie” (1983). Być może miał lekkie wyrzuty sumienia w związku z tą ściągą, w każdym razie, wykorzystując dostęp do najwyższych dostojników PRL-u, załatwił Nasierowskiemu zwolnienie. Jak również – zafascynowany treścią i stylem – wydanie już przez Nasierowskiego książki (1988 rok), choć jeszcze pod pseudonimem (zapis cenzury na nazwisko) Jerzy Trębicki.
W ogóle Nasierowski sporo napisał, a nawet wydał, ale tylko ta jedna jedyna książka osiągnęła status bestsellera: „Zbrodnia i…”. Mimo dużego, bo 70-tysięcznego nakładu, była sprzedawana spod lady tudzież na różnych bazarach i jarmarkach, chwilami po paskarskich cenach. Dziś pewnie mało kto by ją zauważył, ale wtedy była sensacją. Powieść o więzieniach PRL i o gejach – okazała się strzałem w „10”.
Więcej sukcesów nie było. Nasierowski pomieszkiwał raczej w biedzie u kuzynów, choć niekiedy dostawał jakieś drobne rólki, także u znanych reżyserów, np. u Izabelli Cywińskiej w „Bożej podszewce”, Krzysztofa Zanussiego w „Życiu jako śmiertelnej chorobie przenoszonej drogą płciową” czy Olafa Lubaszenki w „Chłopaki nie płaczą”. Na chwilę także w tarnowskim teatrze imienia Solskiego. Bywał i bywa zapraszany do różnych klubów. Generalnie jednak ludzkość, a przynajmniej ludność (Polski), nie do końca poznała się na jego geniuszu.
Piotr Ambroziewicz

Zobacz również: