Joachim „Achim” Knychała, seryjny morderca, zabił pięć kobiet i dziewcząt, usiłował dalszych siedem. W Bytomiu, w Chorzowie, w Piekarach Śląskich. O rok przedłużył życie jeszcze słynniejszego i groźniejszego wampira ze Śląska i Zagłębia: Zdzisława Marchwickiego. Z kolei przez Knychałę niejaki Jan A. kilka lat spędził w więzieniu „za niewinność”.

Do Zdzisława Marchwickiego jeszcze dojdziemy, natomiast sprawa tego drugiego, to ewidentna pomyłka sądowa, choć na pozór wszystko się zgadzało. Jan A. wielce awanturny był i zazdrosny, zwłaszcza po alkoholu, a od niego nie stronił. Któregoś wieczoru sąsiedzi słyszeli z mieszkania Jana wrzaski towarzyszące libacji i scenie, jaką urządził swojej dziewczynie, Stefani. Później widzieli ich wspólnie wychodzących, a następnego dnia Stefania była już tylko ciałem znalezionym z roztrzaskaną głową. Wszystko wydawało się oczywiste.
Jan zapierał się wprawdzie, że to nie jego krwawa robota, ale zarazem przyznał, że w stanie kompletnego upojenia będąc, nic a nic z feralnego wieczoru i nocy nie pamięta. Proces niby poszlakowy (narzędzia zbrodni nie znaleziono), ale ani śledczy, ani sąd nie mieli wątpliwości, kto był sprawcą. Jan A. dostał 15 lat i wyszedł na wolność po kilku latach: dopiero wtedy, gdy stracił ją Joachim Knychała.

Wampir z siekierką

„Achim” napadał i zabijał w latach 1974-1982, z przerwami i nie według potrzeb, bo czasem wszystko się przeciw niemu obracało i choć bardzo pragnął – nie mógł dopaść upatrzonej ofiary: ktoś się pojawiał w pobliżu, ona sama skręcała w bardziej ludną okolicę. Po narodzinach córki też się na dłużej uspokoił.
Knychała napadał na kobiety i tylko na kobiety, przeważnie młode, a nawet dziewczynki. Nie ma większego sensu opisywanie raz po razie, jak to zabójca dopadał swą ofiarę, walił ją w głowę, a niekiedy masakrował tak, że aż sam później nie mógł patrzeć na własne „dzieło”. Zmieniały się głównie personalia ofiar i miejsca ataku.
Wolę opisywać mniej lub bardziej finezyjne i bezkrwawe przestępstwa pomysłowych cwaniaków, ale w przypadkach seryjnych morderców zwykle powtarza się schemat; tu przede wszystkim siekierka i prymitywna rąbanka, znienacka, od tyłu, ciosami w głowę. Nasz bandyta najchętniej atakował na klatce schodowej, w korytarzu obok mieszkania ofiary, choć zdarzyły mu się napady w plenerze. Życie dwóm nastolatkom – w chorzowskim Parku Kultury – uratował przejeżdżający traktor. Napadł też na dzieci, dziesięcio- i jedenastolatkę, zbierające w zagajniku jagody.
Knychała wprawdzie zaczynał od młotka, ale pierwsza ofiara wcześniej wypchała sobie beret w celu nadania mu modnego kształtu. Gazeta zamortyzowała pierwszy cios, a krzyk kobiety spłoszył napastnika. W rezultacie ten, zniechęcony do młotka, zamienił go na toporek.
Dorosłą kandydatkę na ofiarę „Achim” przeważnie wypatrywał na ulicy, po czym towarzyszył jej do domu, w którym mieszkała i tam zabijał na klatce schodowej. Potrafił zaciągnąć zwłoki do piwnicy i tam się nimi lub nad nimi seksualnie zaspokajać.
Czasem pomagał mu przypadek. Kiedyś tęgo popił z kolegami na działkach. Po czym zamroczony zasnął w autobusie i przegapił przystanek bliski swemu miejscu zamieszkania w Piekarach Śląskich. Z konieczności pojechał nocnym tramwajem „6”, w którym wypatrzył ładną kobietę. Poszedł za nią i zabił – tym razem metalowym prętem, który odebrał małolatom nieopatrznie próbującym go okraść na przystanku „szóstki”. A ponieważ jeszcze paru napadów dokonał przy trasie tego tramwaju, toteż grupie milicyjnej specjalnie powołanej w celu schwytania kolejnego wampira, nadano kryptonim „Szóstka”. Nawiasem mówiąc, „szóstka” liczyła siedem osób.
Nieco wcześniej w tamtych stronach grasował przecież inny, najgroźniejszy i najbardziej znany seryjny zabójca: Zdzisław Marchwicki. Mila na koncie co najmniej 14 zabójstw kobiet, wśród ofiar była bratanica Edwarda Gierka, ówczesnego sekretarza Komitetu Wojewódzkiego, z czasem I sekretarza PZPR. Marchwicki zwykle działał w identyczny sposób: dom lub tuż obok domu ofiary, atak od tyłu, uderzenie twardym narzędziem w potylicę.
Marchwicki czekał już wprawdzie na wykonanie kary śmierci. Tymczasem Knychała zamordował kobietę, która była świadkiem w postępowaniu przeciwko temu właśnie „wampirowi”!
Sposób działania sprawcy był identyczny jak u Marchwickiego. Zrozumiałe, że w milicji, prokuraturze, sądzie zapanowała konsternacja granicząca z paniką, bo w powstałej sytuacji mógł się posypać cały wielki proces przeciwko Marchwickiemu. Skoro chwilowo przy nim jesteśmy to trzeba dodać, że Knychała uważał go za swego idola i stawiał za wzór. Ironią losu byłoby, gdyby się okazało, że Marchwicki nie był jednak tym mordercą, którego poszukiwano i na szubienicę trafił zamiast faktycznego sprawcy – pojawiły się bowiem i takie głosy, podobno nie do końca niedorzeczne.

Oszust oszukany

Przez długi czas trudno było znaleźć jakiś materiał do sporządzenia portretu pamięciowego Knychały – atakował przecież od tyłu. Aż do momentu, gdy upatrzył sobie na ofiarę młodą, atrakcyjną trzydziestolatkę i wbrew dotychczasowym zwyczajom począł ją zaczepiać, a to o godzinę zapytał, a to o skądinąd doskonale widoczny numer bloku mieszkalnego. Kobieta myślała, że ma do czynienia ze zwykłym, niegroźnym podrywaczem i niespecjalnie przejęła się obecnością młodego, przystojnego mężczyzny w bezpośredniej bliskości. Zaatakował ją na korytarzu domu, gdy otwierała drzwi swego mieszkania, ale tym razem sąsiedzi okazali się czujni i przepłoszyli napastnika. Niestety, w przypadkach dwóch podobnych napadów sąsiedzi nie reagowali na krzyki, na gwałtowne ujadanie psa. Ich obojętność równała się śmierci obu ofiar. Teraz znalazł się doskonały punkt zaczepienia do portretu pamięciowego napastnika.
Gdy taki stworzono, okazał się później niemal idealnie wierny oryginałowi. Powstał też manekin całej postaci. Knychała jednak na dłuższy czas rezygnuje z napadów. Podobno na cześć nowo narodzonej córeczki.
Wpadł dopiero w 1982 roku. Wprawdzie kochał swoją żonę, ale nie przeszkadzało mu to poważnie i skutecznie romansować z jej niepełnoletnią siostrą do czasu, aż 17-latka oświadczyła, że ma tego dość i o wszystkim powie żonie „Achima”. Ten w desperacji stracił głowę, wyciągnął dziewczynę na spacer po łąkach w pobliżu kopalni „Andaluzja” w Piekarach i tam zabił. Wrócił do domu krzycząc, że Bogusia miała wypadek i trzeba zawiadomić pogotowie. Lekarz nie ma wątpliwości i natychmiast powiadamia milicję. I to już był koniec Knychały jako zbrodniarza, ale początek jako podejrzanego.
Właściwie drugi początek, bo już raz znalazł się w sferze zainteresowań MO, ale przedstawił niezbite (jak się wydawało) alibi: odbitą kartę i podpis sztygara na liście górników pracujących krytycznego dnia. Dopiero poniewczasie okazało się, że tym sposobem można było sobie odbierać wypracowane wcześniej nadgodziny: po prostu szło się do sztygara, podpisywało listę, podbijało co trzeba i można było spokojnie iść do domu. Wyjście na jaw sprawy Knychały przyczyniło się do zmiany tego systemu.
Tymczasem aresztowany tymczasowo bandyta nie przyznawał się do winy. Oszukiwał, kluczył, mataczył. Z jeszcze jedną dziwną okolicznością zetknęli się śledczy. Jak wspomniałem na początku, Knychała zaatakował dwie dziewczynki zbierające jagody. Jedną zabił, druga, ciężko ranna, przeżyła. Gdy odzyskała przytomność i lekarz zezwolił na jej przesłuchanie, pierwszym pytaniem śledczego było, czy pamięta sprawce, a jeśli to, to jak on wygląda?
Pamiętała bardzo dobrze. Na podstawie jej opisu powstał dokładny portret pamięciowy. Tyle że Knychała był młody i obdarzony przez naturę bujną czupryną, którą eksponował, a w wersji dziewczynki zmienił się w starszego, łysego pana. Zarazem portret pasował bezbłędnie do oblicza jednego z milicjantów, w dodatku zastępcy komendanta miejscowej MO. Po prostu mała ocknęła się z omdlenia akurat w momencie, gdy ów oficer, z twarzą nad nią pochyloną, na rękach przenosił ją do karetki. Tę twarz zapamiętała jako obraz pierwszy i jedyny przed ponowną zapaścią.
A Knychała wciąż zwodził, chociaż był podejrzany „tylko” o zabójstwo szwagierki. Kto wie, jak długo by jeszcze trwało poszukiwanie seryjnego mordercy, gdyby ów morderca-oszust sam nie został oszukany. Mianowicie sprawę wziął w swoje ręce Jan Widacki, dziś profesor prawa, adwokat, wtedy jeden z prekursorów stosowania w aparacie ścigania poligrafu, czyli wykrywacza kłamstw, zwanego też wariografem: – No, panie Knychała – powiedział – ludzi to pan sobie możesz zwodzić, ale maszyny nie oszukasz! – i podłączył do maszyny. A ona prawie zwariowała, gdy zaczęły padać kolejne pytania i słowa, w tym o inne morderstwa.
Ostatecznie Knychała uznał się za pokonanego przez maszynę i zaczął mówić. Przesłuchiwał go najczęściej dawny kolega z kopalni Radzionków, były ratownik górniczy ppor. Roman Hula, bez reszty zaangażowany w sprawę „wampira” z Piekar. Śledczy twierdzą, że znaleźli coś na kształt wspólnego języka.

Proszę o karę śmierci

Knychała zapewne nie wiedział o tym, że wyniki badań poligraficznych nie mogą stanowić dla sądu żadnego dowodu, a przecież był inteligentnym, i podobno oczytanym człowiekiem, pomimo tylko zawodowego wykształcenia. Mówił ładną polszczyzną, nie stronił od pióra, pisząc coś w rodzaju pamiętnika, całkiem poprawnego pod względem literackim. Tak w każdym razie scharakteryzował mi go kolega Janusz Hańderek, ówczesny korespondent „Prawa i Życia”.
Już na początku pierwszej rozprawy Knychała zaskoczył skład sądzący i publiczność sali 304, największej w katowickim Sądzie Wojewódzkim, prosząc o natychmiastowe wymierzenie mu kary śmierci, ponieważ nie chce dłużej żyć z „tym wszystkim” i ze świadomością nieuchronnej szubienicy na końcu drogi. Sąd jednak prośbie oskarżonego uczynił dopiero pod sam koniec procesu, ograniczając się najpierw do stereotypowych czynności.
W trakcie rozprawy oskarżony przyznał się do trzech zabójstw, kategorycznie zaprzeczając morderstwu dwóch najmłodszych ofiar. Podobnie zaprzeczał seksualnemu podłożu zabójstw, choć na bieliźnie lub ciałach ofiar znajdowano spermę. Biegli i śledczy tłumaczą to zgodnie wstydem przed żoną, jedyną kobietą, którą kochał (może jeszcze córkę), a nawet szanował. Chyba słusznie bał się reakcji żony, bo już po wyroku, podczas ostatniej rozmowy usłyszał od niej: – Za te dziewczynki powinieneś wisieć.
– Skoro oskarżony nie mordował dla seksualnego wyżycia, nie mordował dla pieniędzy, to dlaczego w ogóle mordował? I tylko kobiety? – pytał prokurator.
– Nienawidziłem bab – odpowiedział – bo zawsze z ich strony spotykało mnie zło. W dzieciństwie zła babka, nienajlepsza matka, przez głupią dziewczynę trafiłem do więzienia. Kobieta jest zła z natury, pożytecznie może istnieć tylko w sposób fizyczny, jako ciało. Moim głównym celem było wybić, wymordować jak najwięcej bab. Jedyną kobietą, której krzywdy bym nie zrobił, jest moja żona.
Fakt, dzieciństwo miał niełatwe. Urodził się w Bytomiu, w protestanckiej, mieszanej rodzinie z ojca Polaka i matki Niemki. Babka Niemka nie mogła darować córce związku z Polakiem. Nienawidziła więc polskiego wnuka, w najlepszym razie nazywając go polskim bękartem i odpowiednio do wyzwisk traktując. Ojca nie było od zawsze, w matce nie znajdował oparcia ani obrony. Faktem jest również, że jeszcze jako 19-latek został skazany na 3 lata i spędził kilkanaście miesięcy za usiłowanie gwałtu na koleżance, którą wraz z kumplami obezwładnił, żeby – jak to opisał – „sprawdzić, co też dziewczyny mają pod sukienką”. Choć do gwałtu było blisko, nie doszło do niego wskutek interwencji starszych kolegów.
A w sądzie jeszcze przed końcem procesu o zabójstwa zdążył wywołać sensację, odwołując wszystkie wcześniejsze zeznania i wyjaśnienia. Dlaczego? Jak wyjaśnił, także w swym pamiętniku: „z zemsty na organach ścigania i prokuratorze za krzywdę wyrządzoną w 1971 roku, kiedy byłem surowo skazany za usiłowanie gwałtu”. Zatem, na jakiej podstawie tak dokładnie, z detalami potrafił wszystko opisać śledczym i sądowi? Po prostu prasa wcześniej wszystko równie dokładnie opisała.
To jednak była chwilowa sensacja i w niczym mu nie pomogła. Biegli psychiatrzy nie dopatrzyli się żadnych ułomności. Sąd Najwyższy utrzymał wyrok w mocy, Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. Joachim Knychała zawisł na szubienicy w areszcie śledczym przy ul Montelupich w Krakowie, 28 października 1985 roku, w wieku 33 lat.
Zbrodniarz jakich mało, tym niemniej trudno przejść obojętnie także wobec końcowych słów z jego pamiętnika: „Każdy człowiek zapewne dorzuci do mojego nazwiska słowo bandyta, morderca, ale nikt nie wie, jaką taki człowiek prowadzi walkę wewnętrzną z samym sobą”.
Niestety dla ofiar, niestety dla siebie, Knychała tę walkę przegrał.

Piotr Ambroziewicz

Zobacz również: