Z wykształcenia etnograf, z zawodu dziennikarz. Przez dwie kadencje poseł na Sejm. Jednak wszyscy i tak kojarzą go ze ściganiem przestępców. Był przecież słynnym porucznikiem Borewiczem w „07 zgłoś się”, teraz jest detektywem Malanowskim. Ale czy Bronisław Cieślak rzeczywiście ma naturę śledczego?
Ma Pan w prywatnym życiu „nos gliniarza”?

Zupełnie nie. Talentów detektywistycznych też nie mam. Nawet za czytaniem kryminałów nie przepadam. Moja żona je lubi i już w okolicach piątej strony domyśla się, kto jest mordercą. A mi mylą się postaci, zdarzenia, muszę wracać ileś tam stron do tyłu, żeby sobie przypomnieć, o co w danym wątku chodziło. Bycie policjantem czy detektywem, to zdecydowanie robota nie dla mnie! Gdybym musiał wypełnić rubrykę z hasłem „zawód”, wpisałbym tam słowo „dziennikarz”. Aktorstwo spotkało mnie w życiu przypadkiem, nie jestem w tym kierunku kształcony, ale po tylu latach całkiem zielony też już nie jestem. Dlatego mam świadomość, że czasem aktorzy – od szufladkujących ich ról – rzeczywiście świrują. Mi to nie grozi. Wiem kim jestem, jak się nazywam, a do serialu chodzę pracować. Wprawdzie, gdy otrzymałem propozycję zagrania detektywa, pytano mnie, czy on nie mógłby nosić mojego nazwiska. Ale to byłoby jakieś szaleństwo! Przecież ten detektyw to nie ja, tylko rola, którą gram. Nie zgodziłem się. Dlatego jest Malanowski a nie Cieślak.

I naprawdę ludzie nie zaczepiają Pana na ulicy, prosząc o pomoc w rozwiązaniu jakiejś detektywistycznej zagadki?

Nie zauważyłem. Myślę, że dzisiaj widzowie mają świadomość, że aktor to tylko zawód. Gdy w latach 70. jeździłem na spotkania po malutkich wioskach, to tamtejsze babcie może i myślały, że sam porucznik Borewicz do nich przyjechał. Ale to było dawno. Wyobraża sobie pani obecnie taką sytuację, że widzowie bezkrytycznie utożsamiają aktora z graną przez niego postacią? To jak traktowaliby np. Artura Żmijewskiego, który w jednym filmie jest lekarzem, w drugim księdzem, a w trzecim handluje bronią? Tak się nie da patrzeć dziś na aktorów.

A to prawda, że Pan nie lubi swojej popularności?

Rzeczywiście mnie męczy. Ja lubię leżeć brzuchem do góry na łonie przyrody, chodzić na długie spacery z psem, pływać, czytać gazety, myśleć o życiu i o tym, na czym ten świat polega. Po prostu lubię spokój, a rozpoznawalność w tym nie pomaga. Dlatego nigdy jej nie nadużywałem. Jednak, muszę przyznać, w czasach popularności „07 zgłoś się” trudno było się oprzeć pewnym sytuacjom. Choćby wtedy, gdy zachorowała moja córka i poszedłem z nią do przychodni. Karnie usiadłem z chorym dzieckiem w tłumie czekających pacjentów. Wypatrzył mnie lekarz. „A pan co tu robi?” – spytał, zdziwiony. Odpowiedziałem, że czekam na swoją kolej. „Pan pozwoli” – od razu zaprosił mnie z dzieckiem do gabinetu. Czy mogłem odmówić? Albo wszedłem kiedyś do mięsnego, na półkach ani grama mięsa, za to jakaś kobieta myła ścierą podłogę. Na mój widok zrobiła wielkie oczy. „Kryśka! Zobacz, kto do nas przyszedł”! – zawołała koleżankę z zaplecza. I owa Kryśka tak się mną przejęła, że odkroiła mi kawałek z szynki, którą odłożyła dla siebie. Dlatego mawiam, że w dzisiejszych czasach, kiedy w sklepach wszystko jest, a do lekarzy można dostać się bez kolejek, ta popularność nie dość, że mnie męczy, to jeszcze do niczego się nie przydaje (śmiech).

A jednak zgodził się Pan przyjąć rolę w dużym kryminalnym serialu.

Jako człowiek bezrobotny, dużo czasu spędzałem w naszej starej wiejskiej chałupie pod Krakowem. Napawałem się spokojem, cieszyłem przyrodą. Byłem tam tylko z psem, a on ma tę ogromną zaletę, że nie trzeba z nim rozmawiać. Było mi naprawdę dobrze. Sporo pracowałem w ogrodzie. Na drzewach, krzewach i rabatkach wyrosło więc chyba wszystko, oprócz… pieniędzy. A te są jednak potrzebne do życia. I wtedy przyszła propozycja, abym zagrał detektywa. Bardzo ciekawa, ale i tak się wahałem. Żal mi było tego spokoju… Jednak zaryzykowałem.

Bezrobocie nie pierwszy raz w życiu Pana spotkało, ale Pan się chyba żadnej pracy nie boi? Był czas, kiedy słynny porucznik Borewicz stał… za ladą kiosku w Krakowie.

I sprzedawał gumę do żucia oraz colę. To było na początku lat 90. Borewicz umarł wraz z końcem PRL-u, w dodatku zwolniono mnie z telewizji. Miałem małe dzieci, a przestałem zarabiać. Sytuacja mało komfortowa. Moja żona i jej znajomy założyli w tym czasie kiosk spożywczy w Domu Turysty, obok krakowskiego Rynku. Pracowała w nim ekspedientka, ale się rozchorowała. Nie było nas stać na zatrudnienie kolejnej, więc mogliśmy albo kiosk zamknąć, albo sami stanąć za ladą. To stanąłem, przecież nie miałem nic lepszego do roboty. I się zaczęło. Całe szkolne wycieczki przychodziły do kiosku oglądać porucznika Borewicza. „Mogę sobie zrobić z panem zdjęcie”? – słyszałem na okrągło. Mało kto wierzył, że naprawdę tam sprzedaję. A ja uważam, że takie wydarzenia w życiu, kiedy człowiek musi trochę upaść, zanim się znowu dźwignie, tylko nas wzbogacają.

Jest Pan ojcem trójki dzieci, dziś już dorosłych. Poszły w Pana aktorskie ślady?

A skąd. Najstarsza Kasia zajmuje się turystyką, młodsza Zosia jest lingwistką, zna biegle kilka języków, a najmłodszy Janek studiuje filozofię. Na moich dzieciach żadnego wrażenia nie robi to, że ich tato występuje w telewizji. I dobrze.

Rozmawiała: Edyta Golisz

fot.Marta Kilińska i Jacek Kajetana Witkowski

Zobacz również: