

Kolej żelazna w Sochaczewie, tzw. Kolej Warszawsko-Kaliska, liczy sobie już ponad 100 lat. W 1902 roku ruszyła po torach przez Sochaczew, będąc niesamowitym krokiem naprzód i udogodnieniem dla mieszkańców okolic. Jednak nie o historii kolei będzie traktował nasz artykuł, a incydentach, w których zarówno obsługa pociągu, jak i pasażerowie woleliby nigdy udziału nie brać.
Temat napadów na pociąg kojarzy się głównie z amerykańskim kinem gangsterskim, lub westernami. Tymczasem, jak się okazuje, w dwudziestoleciu międzywojennym była to dla stróżów prawa prawdziwa plaga. Zdarzały się nawet ataki zorganizowanych band przestępczych, z użyciem broni palnej, podczas których obsługa pociągu musiała toczyć z nimi regularną walkę.
Trasa kolejowa wiodąca przez Sochaczew nie należała wcale pod tym względem do wyjątków. Prasa z tamtego okresu obfituje w różnego rodzaju historie, a niektóre z nich nadal zadziwiają pomysłowością bandytów i skalą zjawiska.
Nocny rabunek
O jednym ze sposobów działania opryszków dowiadujemy się z „Kurjera Wieczornego” z 12 grudnia roku 1924. Niejaka Julijanna Orzeszek postanowiła podróżować z Łowicza do Warszawy o bardzo niekorzystnej porze – w samą północ. Dodatkowo obładowana była pakunkami.
W podróży towarzyszyła jej z początku czwórka pasażerów: dwie kobiety oraz dwaj mężczyźni, z czego jeden Żyd. W pobliżu Sochaczewa wszedł do przedziału kolejny osobnik, na widok którego wspomniane wcześniej kobiety czym prędzej zapragnęły zmienić lokalizację. Gdy Orzeszkowa w pewnym momencie wyjrzała przez okno, nowo przybyły narzucił jej palto na głowę i zakrył kneblem usta. W tym czasie dwaj pozostali zainteresowali się jej pakunkami. Dziewczynie udało się w końcu wyrwać z uścisku napastnika i poczęła błagać współpasażerów o pomoc. Ci jednak zapadli nagle w nadzwyczaj mocny sen, a rzezimieszek ulotnił się jak kamfora. Gdy usiłowała wezwać pomoc, drzwi okazały się zamknięte.
Na posterunek policji udało się niefortunnej podróżniczce dotrzeć dopiero w Warszawie, a wskutek reakcji policjantów zatrzymano dwóch jej współpasażerów. Ci tłumaczyli się, że bali się zemsty bandyty i dlatego nie reagowali.
Dziennikarz piszący notatkę prasową zauważył, że okoliczności napadu są dość mgliste, ale jedno jest bezsprzeczne, podróż koleją ze względu na mnożące się przypadki napaści nie była bezpieczna. Pod tym względem zresztą niewiele się zmieniło, nocne eskapady nie należą do bezpiecznych i dziś.
Rewolwer i maska
Przebieg napadu na pociąg osobowy relacji Łódź – Warszawa z kwietnia 1930, zrelacjonowany w „Republice” z 3 kwietnia 1930, mógłby znaleźć się w scenariuszu filmowym. Bandyci mieli na twarzach maski i byli uzbrojeni w rewolwery.
„Gdy pociąg ten, jadący ze znaczną szybkością, znajdował się w niewielkiej odległości od stacji Sochaczew, nagle do jednego z wagonów drugiej klasy, w którym znajdowało się kilku pasażerów, wskoczyli trzej zamaskowani bandyci uzbrojeni w rewolwery i zażądali wydania pieniędzy. Jeden z pasażerów, który nie stracił przytomności umysłu, chciał nacisnąć hamulec bezpieczeństwa, lecz bandyci spostrzegli ten jego manewr.
– Trzymaj ręce przy sobie, jeśli ci życie miłe – zawołał doń jeden z zamaskowanych zbójów.
Przerażeni pasażerowie, nie spodziewając się już żadnego ratunku, poczęli wyjmować kosztowności z kieszeni. W tej chwili jednak pociąg zaczął zwalniać biegu. Okazało się, że któryś z pasażerów sąsiedniego przedziału zauważył bandytów i nacisnął hamulec.
Zbóje szybko zorientowali się w sytuacji. W momencie, gdy pociąg się zatrzymał i do przedziału, w którym się znajdowali bandyci, nadbiegli policjanci i kolejarze, rabusie wyskoczyli oknem na tor i rzucili się do ucieczki. Zarządzono pogoń, która trwała kilka godzin. Policji udało się złapać jednego z bandytów, Zygmunta Wiśniewskiego. Był on już poszukiwany za szereg napadów rabunkowych w pociągach Łódź – Warszawa. Wiśniewski nie chciał zdradzić nazwisk swych towarzyszy, lecz mimo to policja jest już na ich tropie”.
Z biegiem czasu akcje bandytów były coraz lepiej i sprawniej zorganizowane. Atakowano z dwóch stron, od czoła i od tyłu pociągu, przesuwając się ku środkowi. Zresztą schemat typowego napadu opisuje „Głos Mazowiecki” z 25 sierpnia 1933, przy okazji znów zauważając nasilenie się nocnych napadów na pociągi: „W ostatnich dniach stale powtarzają się napady na pociągi podmiejskie, kursujące na linii Warszawa – Sochaczew. Napastnicy wybierają przeważnie pociągi wychodzące ze stacji końcowych późną nocą, korzystając z niewielkiej ilości pasażerów, rabują walizy i pakunki. Rabusie wdzierają się przeważnie z dwóch stron pociągu i jeden z nich terroryzuje pasażerów, drugi zaś zabiera walizy. Mimo ostrzeżeń pasażerów ze strony służby kolejowej i wzmocnienia obsługi pociągów, napady stale się powtarzają”.
Skok na papierosy
„Republika” z 3 marca 1931 donosi z kolei o zuchwałym rabunku, wykrytym na stacji w Sochaczewie. Rabunek opisany w gazecie należał do wyjątkowo bezczelnych.
Obsługa pociągu towarowego, po zatrzymaniu się na stacji w Sochaczewie, o 3:30 w nocy, stwierdziła brak plomb w kilku wagonach. Nie to jednak było najgorsze. Po towarze, który był w nich przewożony, również nie zostało ani śladu. Złodzieje obłowili się transportem tytoniu i papierosów, wartości kilkudziesięciu tysięcy złotych. A mówimy o złotówkach przedwojennych, których siła nabywcza była 7 razy większa niż dziś.
Śledztwo wykazało dość brawurowe dokonanie napadu, mianowicie sprawcy włamali się do wagonów w pełnym biegu pociągu i towar wyrzucili na tory. Żeby go pozbierać, wspólnicy musieli jechać za pociągiem ciężarówką. Kradzieży dokonano na tyle szybko i niepostrzeżenie, że obsługa i konwojenci mogli najwyżej później zaświecić oczami.
Majowy sabotaż
Na zakończenie przypadek wyjątkowy związany z przewrotem majowym, nie będący przykładem bandytyzmu sensu stricto.
Poznań, siedziba endecji, nie pałał miłością do marszałka Piłsudskiego, zarzucano mu nieudzielenie pomocy powstaniu na Wielkopolsce i zbytnie przywiązanie do kresów kosztem ziem zachodnich. Na wieść o wkroczeniu wojsk Piłsudskiego do Warszawy, wysłano stamtąd pociągiem odsiecz dla rządu Wojciechowskiego. 14 maja wyruszył pierwszy transport 17 pułku ułanów. Piłsudczycy usiłowali blokować te transporty, niszcząc tory, a w Kutnie doszło do katastrofy, gdy transport 7 Dywizjonu Artylerii Konnej z pełną prędkością najechał na transport wspomnianego 17 pułku. Spowodowało to straty w ludziach i sprzęcie.
Niewiele brakowało, żeby podobny wypadek zdarzył się w Sochaczewie, przynajmniej tak twierdzi „Gazeta Gdańska” z 1926 roku: „W trzecim dniu rewolty, gdy wieść o tym, że dywizja poznańska dociera już pod Warszawę na pomoc rządowi, zdarzył się fakt wprost straszny. Oto na wiadomość, że transport wojskowy wiozący dzielne pułki poznańskie dojeżdża już do Sochaczewa, przybył na dworzec warszawski jakiś oficer i tu pod grozą rzekomo użycia rewolweru zmusił maszynistę i palacza do natychmiastowego uruchomienia maszyny i puszczenia się pędem w stronę Sochaczewa. W Sochaczewie po puszczeniu maszyny pod pełną parą miał wyskoczyć maszynista i palacz, maszyna zaś puszczona dalej w całym pędzie miała rozbić pociąg, wiozący wojska poznańskie.
Był to tedy całkiem bestjalski akt puszczenia tak zwanej dzikiej maszyny, znany doskonale w Bolszewji, który miał spowodować śmierć tysiąca ludzi. Maszyna, puszczona rzeczywiście wjechała w pędzie do stacji Sochaczew na pociąg poznański i rozbiła maszynę i szereg wagonów transportu poznańskiego. Na szczęście nic nikomu się nie stało, gdyż na kwadrans przedtem ostatni Poznańczyk opuścił pociąg. Schwytany przez Poznańczyków maszynista tłumaczył się, że zbrodni musiał dokonać sterroryzowany lufą rewolweru. Maszynistę owego aresztowano i odstawiono do Poznania” .
Jak widać, problemy kolei w pierwszej połowie ubiegłego wieku nie należały do błahych. Akty bandytyzmu zdarzają się wprawdzie i dziś, niemniej jednak najczęstszym przewinieniem bywa chyba jazda bez biletu, nie do pomyślenia na szczęście są rabunki całych pociągów, jak to miało miejsce kiedyś.
Radosław Jarosiński