

Historia Kasi Matei jest jednym z najbardziej zagadkowych zaginięć. To także przykład matczynej miłości i wiary, które nie przeminęły nawet po 33 latach. Dziewczynka miała zaledwie 7-miesięcy, gdy została porwana ze szpitala. Wtedy ślad po niej zaginął.
W Kiełpinie, małej kaszubskiej miejscowości, mieszkali Elżbieta i Marian Matejowie. Wychowali czworo dzieci: Renatę, Emilię, Franciszkę i Roberta. – Nasza rodzina wiodła spokojne i szczęśliwe życie – wspomina Franciszka, jedna z córek. – Mama zajmowała się domem, a tata pracował w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym, naprawiał tramwaje.
15 czerwca 1985 roku na świat przyszła Kasia, kolejna córka Matejów.
Nocą zabrał dziecko
Dziewczynka była pięknym, zawsze uśmiechniętym dzieckiem – tak zapamiętała ją rodzina. Pod koniec stycznia 1986 roku, mając zaledwie 7 miesięcy, trafiła do szpitala z powodu wysypki oraz utrzymującej się wysokiej gorączki. Zostaje przyjęta na oddział pediatryczny z wstępnym rozpoznaniem zapalenia gardła i płuc na tle alergicznym.


– Pamiętam dokładnie moment, w którym pielęgniarka zabierała moją Kasię na oddział. Gdybym tylko wiedziała, że widzę ją wtedy ostatni raz, że nie zdążę się nią nacieszyć ani nawet pożegnać. Oddałabym wszystko, byle uchronić ją przed tym człowiekiem – Elżbieta Mateja nie kryje emocji. – Nie mogliśmy jej odwiedzać, w tamtych czasach nie było to dozwolone. Żeby dowiedzieć się, w jakim stanie jest nasze dziecko, musieliśmy dzwonić do szpitala. Nadal bardzo ciężko mi do tego wracać.
Wczesnym rankiem ojciec Kasi zbiera się na pociąg, by odebrać dziewczynkę ze szpitala. Gdy wychodzi z domu, widzi nadjeżdżający w jego stronę policyjny samochód. To, co usłyszał od funkcjonariuszy, na zawsze zmieniło życie Matejów.
Dramat rozegrał się w nocy z 27 na 28 stycznia. Ostatni obchód zakończył się tuż po godzinie 22. Kasia była jedynym dzieckiem na swojej sali. Porywacz pojawił się tam późną nocą, między 2 a 5 godziną. Najpierw próbował wejść do sali przez okno – był to parter, wybił szybę, jednak kraty znacząco utrudniały mu sprawę. Po nieudanej próbie i stracie czasu, zakradł się w pobliże głównego wejścia, wyłamując płytę w innym oknie. Pielęgniarki spały, portier również, więc przeszedł przez korytarz niezauważony. Wszedł do sali numer 10, po czym prawdopodobnie schował Kasię do torby, uciekł ze szpitala i ruszył w stronę jeziora. Jedyny ślad, jaki po sobie zostawił, to odcisk buta na śniegu – rozmiar 40. Niewykluczone zatem, że porywaczem mogła być także kobieta.
– Horror. Dramat. Koszmar. Sen, z którego pragniemy się obudzić. Nawet tymi słowami nie jestem w stanie w pełni wyrazić tego, co wtedy przeżywaliśmy. Podejrzenia policji na początku padały głównie na nas. Jak moglibyśmy zrobić coś własnemu dziecku? Porwać? Zabić? Sprzedać za granicę? To niedorzeczne. Przeszukiwano nasz dom, zamiast obstawić granice, szukać porywacza. To właśnie mój mąż stał się głównym podejrzanym. Zostaliśmy przebadani wariografem, dopiero wtedy odpuścili, ale w tym czasie nasze dziecko mogło zostać wywiezione już daleko stąd! Szanse na odnalezienie malały z każdym dniem. Ja nadal czekam, nie wierzę, że porywacz mógł skrzywdzić Kasię. Ona gdzieś jest, ona żyje – mówi z nadzieją Elżbieta Mateja.
Fałszywe tropy
Policja brała pod uwagę kilka różnych wersji. Podejrzenia nie ominęły również personelu kartuskiego szpitala. Bardzo dokładnie sprawdzone zostały łóżeczko oraz sala Kasi. Zaraz potem dokonano oględzin pozostałych pomieszczeń szpitala oraz terenu wokół niego. Pracownicy mogli dopuścić się medycznego błędu – dziecku mogły zostać podane złe leki, mogło wypaść pielęgniarce z rąk podczas podstawowych czynności, takich jak przewijanie czy przenoszenie – w wyniku czego straciło życie. Wtedy próbowano by pozbyć się ciała, spalić je – jednak ta wersja nigdy nie została potwierdzona.
Chory psychicznie syn jednej z pielęgniarek przyznał się do porwania Kasi. Twierdził, że wywiózł dziewczynkę do lasu i tam ją zgwałcił, a następnie ukrył. Przekopano miejsce, które wskazał, jednak ciała Kasi nie odnaleziono. Trop okazał się fałszywy. Sprawdzono także wiele rodzin, w których niedawno zmarły dzieci, albo dopiero się pojawiły. Wytypowano też podejrzanych na podstawie ostatnich notowań za uprowadzenia noworodków.
Pies policyjny podjął trop i poprowadził policjantów do jeziora. Tam ślady się urywają. Marian Mateja prosił, by jezioro zostało przeszukane, jednak odmówiono, twierdząc, że nie ma na to wystarczających środków.
Czas nie leczy ran
Najbardziej prawdopodobne jest, że Kasia została porwana przez kogoś, kto nie mógł mieć własnych dzieci lub została wywieziona i sprzedana innej rodzinie.
Sprawą zaginięcia Kasi zajmowała się grupa operacyjna powołana przez Komendanta Wojewódzkiego – składała się z najlepszych i najbardziej doświadczonych funkcjonariuszy. Straż Graniczna włączyła się do działań, aby nie dopuszczono do wywiezienia Kasi poza granice kraju.
– Ja myślę, że wtedy mogło być już za późno – przyznaje z żalem mama dziewczynki.
Po około roku od porwania sprawa przycichła. Policjanci cały czas mówili to samo: poszukiwania trwają, musimy zbadać wszystkie ślady. Przez kolejne lata nie natrafili na żaden konkretny trop.


– Rodzice próbowali wszystkiego, działali na wszelkie możliwe sposoby. Wybrali się nawet do jasnowidza – opowiada Franciszka. – Pojechali do niego aż do Morąga, ale niestety nie dowiedzieli się niczego nowego. Pomoc oferowały też gazety, przeróżne magazyny, wydawane również za granicą – ale nadal nikt się nie odzywał. Czuliśmy, że wyczerpały się już wszelkie możliwe sposoby, nie wiedzieliśmy, co jeszcze moglibyśmy zrobić.
– W naszym domu przez długi czas stało puste łóżeczko Kasi, które cały czas o niej przypominało. Nasze cierpienie było niewyobrażalne, nadal jest, ale życie toczy się dalej, musieliśmy zacząć jakoś funkcjonować. Nie uważam, że czas leczy rany, one nadal są wielkie, nic już nie będzie w stanie zapełnić pustki w naszych sercach. Z tym po prostu trzeba nauczyć się żyć. Reszta naszych dzieci potrzebowała dużo troski, miłości – one nie do końca rozumiały, co się dzieje, nie chcieliśmy, by ich dzieciństwo kojarzyło im się potem tylko z cierpieniem rodziców. Mieliśmy dla kogo żyć – mówi rozżalona matka.
Od zaginięcia siedmiomiesięcznej Kasi Matei minęły już 33 lata. Przez ten czas sprawę wiele razy nagłaśniano w telewizji, prasie – jednak bez skutku. Nikt nie zareagował na apele rodziny. Śledztwo stanęło w martwym punkcie.
Powiedz, że żyjesz
Być może Kasia wychowała się w szczęśliwej rodzinie, być może nie wie o swojej przeszłości – jeżeli żyje, to 15 czerwca skończy 34 lata, jest już dorosłą kobietą.
Kasia miała piękne niebieskie oczy oraz ciemne włosy – tak, jak pozostałe córki Matejów, dlatego możliwe, że nadal je przypomina. Gdy się urodziła, była bardzo podobna do swojej siostry – Franciszki. W chwili porwania dziewczynka posiadała kilka znaków szczególnych, które mogły zachować się do teraz i pomóc w jej rozpoznaniu. Na płatku lewego ucha miała malutkie wgłębienie, które przypominało dziurkę od kolczyka, po zewnętrznej stronie lewego uda znajdowało się szare znamię, a kolejne na prawej piersi – była to bordowa plamka, wielkości małej monety.
Niestety, ostatnie zdjęcie zrobiono Kasi, kiedy miała zaledwie kilka miesięcy, uniemożliwia to wykonanie komputerowej progresji wiekowej. Komputer nie da rady na podstawie tej fotografii wykonać obrazu obecnej twarzy zaginionej dziewczynki.
Śledztwo zostało umorzone 30 czerwca 1986 roku. Kasi nie można znaleźć też w rejestrze osób zaginionych – jeżeli żyje, to posiada już inne dane osobowe. Zarówno policja, jak i rodzina Kasi liczą, że sama się do nich odezwie.


– A może ktoś inny rozpozna ją po znakach szczególnych? Koleżanki? Lekarze? – mówi z nadzieją Elżbieta Mateja.
Obecnie okres przedawnienia karalności wynosi 15 lat – to znaczy, że sprawca porwania uniknie odpowiedzialności karnej.
– Być może tę osobę kiedyś zacznie gryźć sumienie, być może odezwie się, może napisze list i dzięki temu dowiemy się, co tak naprawdę wydarzyło się tamtej nocy. Chciałabym wiedzieć, jak teraz wygląda Kasia, jeżeli ułożyła sobie życie, to nie chcę jej tego burzyć, nie chcę wprowadzać chaosu, chcę tylko żyć spokojnie, ze świadomością, że moje dziecko jest szczęśliwe. Oczywiście, że wolałabym, żeby była ze mną tutaj, w naszym domu, przy mnie, przy swojej rodzinie, to moje marzenie. Nasz tata umarł w lipcu zeszłego roku, miał 61 lat. Niestety nie doczekał momentu, w którym mógłby znowu przytulić Kasię. Mam nadzieję, że kiedyś poznamy prawdę, dowiemy się, co przydarzyło się naszej siostrze – dodaje z nadzieją Franciszka.
Rodzeństwo dziewczynki nie traci nadziei, że uda się ją odnaleźć.
„Kasiu, my czekamy, daj jakiś znak, odezwij się do nas. Wystarczy kilka słów, powiedz, że żyjesz, że jesteś szczęśliwa…nie będziemy Cię szukać, jeśli tego nie chcesz, ale pozwól nam żyć spokojnie, poczuć ulgę”.
Paulina Szulc
Fot. archiwum rodzinne i Policja