Publikujemy fragment książki Janusza Szostaka  „Komando śmierci”, która ukaże się 24 kwietnia.

KSIĄŻKA TU DO KUPIENIA

– Walili najpierw w serce, potem w głowę – były mokotowski gangus wtajemnicza mnie w metody egzekucji stosowane przez komando śmierci. – To był ich znak rozpoznawczy. Dwa szybkie strzały i trup. Po tym można było ich poznać – dodaje.

Krzysztofa K., znanego jako „Benek”, kiler dopadł 6 września 2003 roku. Dochodziła 9., gdy naćpany „Benek” wsiadał do samochodu na osiedlowym parkingu przy ulicy Wilanowskiej. Nagle obok auta pojawił się egzekutor. Przez niedomknięte jeszcze drzwi wycelował z uzi prosto w serce, a po chwili pocisk  9 mm wbił się w czaszkę  Krzysztofa K.

– Kiler wykonał robotę precyzyjnie. – słyszę od mojego rozmówcy.

Gdy przyjechała karetka pogotowia, „Benek” jeszcze żył. Wydało się nawet, że jest jakaś nikła szansa na jego uratowanie.

– Jak  go wieźli do szpitala, to lekarz powiedział, że nie widział nigdy takiego twardziela.

– Niby czemu?

– Dlatego, że „Benkowi” mózg wypływał, a on cały czas logicznie odpowiadał na pytania lekarza. Istny cyborg.

– Przeżył?

– A skąd, umarł zaraz w szpitalu. Gdy go zbadali, to stwierdzili, że miał w organizmie takie stężenie narkotyków, że słonia by zabiło. On ciągle jeździł naćpany.

– Ale to nie przez narkotyki zginął? Morderca miał zapewne inny powód, aby  go odstrzelić.

– Był jednym z kilku, których w tym czasie mokotowscy wpisali na listę śmierci – wyjaśnia mój rozmówca.

„Benek” i paru jego kumpli – być może pod wpływem dragów – uznali, że mogą przejąć władzę w „Mokotowie”. Triumwirat mokotowskich rebeliantów stanowili: Maciej S. – „Konik”, Adam K. „Kamyk” oraz Tomasz P. „Tomson”. „Benek” był pod ich silnym wpływem.

– Najpierw wszyscy chcieli latać dla „Korka” – objaśnia jeden z byłych filarów grupy mokotowskiej. – I wraz  z kilkoma kumplami dołączyli do „Mokotowa”. Po pewnym czasie piórka im urosły i poczuli się na tyle silni, że wzięli się za walkę z „Korkiem”. Zbuntowali się i zbierali wsparcie wśród innych warszawskich bandytów. Jak choćby Włodzimierza C. „Buły” z gangu żoliborskiego. Mokotowskich buntowników wsparł także Tomasz Cz. „Czerwus” z Ochoty, były pruszkowski gangus, który nieco wcześniej chełpił się, że pracuje dla Jarosława Sokołowskiego. Gdy przed laty odbierał komórkę, zaczynał rozmowę taką formułką: – Tu „Czerwus” od „Masy”.

Jarosław Sokołowski ma dziś o „Czerwusie” niezbyt dobre zdanie: – On  latał kiedyś u mnie w drużynie, a jego kumpel „Pałka” był jednym z „kapitanów” „Rympałka”, teraz obaj trzęsą Legią. Panoszą się, wchodzą tam gdzie chcą, a nie powinni. A ich kibolskie ideologie są parszywe i kretyńskie. W tej chwili oni zastąpili mafię, to są doskonale zorganizowane grupy przestępcze. – ocenia  „Masa” swoich byłych podwładnych.

Niewiele brakowało, a „Czerwus” podzieliłby los „Benka” i dziś nie przewodziłby kibolom z Łazienkowskiej.

„Korek” szybko wyłapał, że w jego ekipie rodzi się opozycja, i to jak najbardziej totalna. Gotowa podnieść ręce na swoich bossów: – Rozpierdolimy „Korka”  i „Daksa”! – rebelianci odgrażali się coraz głośniej.

– Od narkotyków im się w głowach pomieszało. Robili interesy i nie dzielili się, tak jak trzeba. Brali towar na boku, a nie od „Korka”. To mu się nie mogło podobać. – zauważa były współpracownik „Króla Mokotowa”.

– Chcecie latać z towarem, to od nas macie brać. – usiłowano przywołać buntowników do porządku. Gdy słowa nie przyniosły skutku, zapadła decyzja o  bardziej radykalnych, a co za tym idzie, skutecznych działaniach. Szerzej na ten temat będzie w jednym z kolejnych  rozdziałów.

Gdy „Kamyk” zorientował się, że jego kumple – jeden po drugim – żegnają się z życiem, przyszedł rzekomo do „Korka” i padł przed nim na kolana:

– Nie chcę już niczego, wszystko ci oddam, ale pozwól mi tylko dalej żyć – błagał, zanosząc się płaczem.

– Skoro poświęciłeś tylu swoich kolegów i teraz upokarzasz się przede mną, to ci daruję – miał rzekomo oznajmić boss, lecz postawił przy tym jeden warunek: – Nie chcę cię jednak nigdy więcej widzieć w Warszawie.

„Kamykowi” kamień spadł z serca. Wkrótce udał się na banicję w okolice Ciechanowa. Gdzie wiódł w miarę spokojny żywot. Gdy jednak „Korek” trafił za kraty, ośmielony tym faktem Adam K. zapuszczał się od czasu do czasu do stolicy. Nikt jednak już wówczas na niego nie polował.

– W gruncie rzeczy „Korek” nigdy nie był typem kilera, lecz biznesmena – stara się przekonać mnie jego były współpracownik.

Zanim powstało wyćwiczone w sztuce zabijania komando śmierci, młodzi mokotowscy gangsterzy uczyli się na warszawskich ulicach bandyckiego rzemiosła. Dwóch z późniejszych filarów gangu, o których sporo jest w tej książce, upodobało sobie  motocyklowe egzekucje:

 – Podjeżdżali pod samochód ofiary i strzelali, po czym szybko odjeżdżali. Miało to jednak ten minus, że rzadko kiedy trafiali. Trudno jest bowiem jadąc motocyklem, oddać celny strzał – tłumaczy jeden z byłych mokotowskich gangsterów.

Być może dlatego, inny z bohaterów tej książki na początku swojej kariery poruszał się rowerem. I trzeba przyznać, że był skuteczny. 19 kwietnia 2001 ten mokotowski kiler przyjechał rowerem na ulicę Olbrachta na warszawskiej Woli. Bywał tu niejednokrotnie prywatnie. Tym razem miał wykonać egzekucję na mordercy Andrzeja Cz. pseudonim „Kikir”. Ten szef gangu z podwarszawskich Marek został zastrzelony 20 października 2000 roku w szpitalu na ulicy Szaserów. Dochodziła  21., gdy do sali numer 10 oddziału chirurgii pewnie wszedł płatny morderca i oddał w kierunku „Kikira” co najmniej sześć strzałów. Po czym  spokojnie wyszedł ze szpitala. Wyrok na „Kikira” to splot wielu wydarzeń wywołanych porwaniem Kamila W., 17-letniego syna przedsiębiorcy spod Wyszkowa. Szerzej wrócę do tej sprawy w jednej z kolejnych moich książek.

Zabójcą „Kikira” miał być rzekomo Ukrainiec Albert Juriowicz P. „Alik”. Znany płatny zabójca, wcześniej związany z lubelskim gangiem „Pierza”.

19 kwietnia 2001 roku „Alik” wyszedł na spacer ze swoim psem. Gdy szedł ulicą Olbrachta, pojawił się przy nim rowerzysta. Niespodziewanie wyciągnął broń i oddał dziesięć strzałów. Po czym zakręcił szybko pedałami i odjechał. Dziesięć strzałów, to niezbyt imponujący wynik, jak na kilera. Nawet początkującego.

Jeden celny strzał w głowę ofiary miał rzekomo oddać inny z późniejszych członków komanda śmierci. To jedna z najgłośniejszych i niewyjaśnionych zbrodni w historii polskiej kryminalistyki (…).

Janusz Szostak

Zobacz również: