Morderca seryjnie czarujący

Przyznał się do 30 zabójstw, skazano go tylko za cztery oraz dwa usiłowania. Ale i tak cała Polska oszalała, podczas procesu „Pięknego Władzia” w 1956 roku w Krakowie.

Bo dla zwykłych ludzi to był nie tylko wielki proces wyjątkowego zbrodniarza. To był proces, który – paradoksalnie! – dawał im nadzieję. To był proces dziwnego osobnika działającego w dziwnych czasach i sądzonego też w dziwnej sytuacji politycznej: kończył się stalinizm, ale nie było jasne, co będzie dalej.
Okres hitlerowskiej okupacji stał się i czynnikiem sprawczym, i katalizatorem zaskakujących postaw wśród Polaków. Oto endek ukrywał znienawidzonego wcześniej Żyda, siostry zakonne ratowały żydowskie dzieci, księża wydawali im lewe papiery, a jednych, drugich i trzecich potrafił wydać ktoś o nieskazitelnej dotychczas reputacji. Podziemna Armia Krajowa karała śmiercią szmalcowników, którzy donosili na ukrywających się Żydów, ale i sama potrafiła zabić. Wczorajszy życzliwy sąsiad stawał się wrednym folksdojczem, czyli Polakiem, który nagle odnalazł niemieckie korzenie. Na wschodnich terenach Polski zajętych przez Sowietów w 1939 roku, Żydzi donosili z kolei na Polaków, co wywoływało odwet, gdy Wehrmacht wkroczył na ziemie opuszczane w popłochu przez drugiego najeźdźcę: Armię Czerwoną.
Po czym koło historii wykonało kolejny obrót. Wrócili krasnoarmiejcy, a towarzyszyło im Wojsko Polskie, zmobilizowane głównie z uwolnionych więźniów sowieckich lagrów. Jednych i drugich witano raz jako wyzwolicieli, innym razem jako nowych okupantów. Do władzy dochodzili często podejrzani ludzie z paskudną przeszłością, ale nietykalni, ponieważ albo faktycznie opowiedzieli się za nowym, albo nowemu służyli bądź taką wokół siebie roztaczali aurę. Jak Władysław Mazurkiewicz.

Podejrzany protokolantem

Pozbawiał życia na dwa sposoby: albo truł cyjankiem wsypanym do kanapki, którą po przyjacielsku częstował handlowego kontrahenta, albo zabijał strzałem z pistoletu. Wyłącznie dla pieniędzy. Inne motywy nigdy nie wchodziły w grę.
W pobliżu Brodła koło Krakowa (działał tylko w tym mieście lub okolicy) zastrzelił w swym samochodzie Józefa T. Zwłoki wyrzucił do rowu, ale pechowo dlań do tego właśnie rowu ześlizgnęły się koła jego opla „Olimpii”. Ciało jakoś odciągnął, zamaskował i poszedł po chłopa z koniem, żeby wyciągnąć auto. Chłop jednak zauważył swoje, moment wyrzucenia ciała dostrzegli też dwaj inni, zainteresowani wystrzałem dobiegającym z przejeżdżającej osobówki. W tym miejscu trzeba wyjaśnić, że samo pojawienie się prywatnego samochodu w skromnej wiosce, było w owym czasie wydarzeniem. A prywatne auto łatwo dało się rozpoznać po pierwszej literze numeru rejestracyjnego: H. Dwaj rolnicy zanotowali cały numer.
W rezultacie Mazurkiewicz stanął przed śledczym, prokuratorem Edwardem M. oraz milicjantami. Stawili się też chłopi jako świadkowie. Kolejnych, którzy rozpoznawali samochód Mazurkiewicza i jego samego – wyrzucano za drzwi. Jedynego, który powiedział, że ma kłopoty z rozpoznaniem, pochwalono: – Ten to dobrze zeznaje! – i zaproszono na libację po szczęśliwym zakończeniu przesłuchania. Uczestniczyli w niej: prokurator, milicjanci i Mazurkiewicz.
Protokolantem, chętnie zadającym pytania świadkom, był… Władysław Mazurkiewicz. Kumpel towarzysza prokuratora z czasów okupacji. Nic dziwnego, że stugębna plotka niosła, że „Piękny Władzio” jest nietykalny! A w konsekwencji: to albo ubek, albo wszechmocny konfident bezpieki (dodajmy od razu, że po latach IPN nie potwierdził tych pogłosek).

Kanapka z cyjankiem

Parokrotnie padło już słowo: okupacja. Podobno podczas niej Mazurkiewicz obłowił się jak mało kto. Charakterystyczna była sprawa próby otrucia Tadeusza B., postaci skądinąd – jak mnóstwa innych, o których z braku miejsca nie napiszę – szemranej. Mazurkiewicz miał znajomości w krakowskim Gestapo, m.in. z szefem jej działu personalnego. W każdym razie dał znać człowiekowi z półświatka – temu B., że jeden z gestapowców poszukuje dolarów, do których B. miał dostęp. W pobliżu podkrakowskiej fermy, gdzie umówili się B. z Mazurkiewiczem, miało dojść do transakcji, której przedmiotem było 200 dolarów w złocie, wtedy prawie majątek.
Jeden przywiózł dolary, drugi bułkę z szynką, niewątpliwym rarytasem. Poczęstowany B. ugryzł parę kęsów, po czym usłyszał, że kontrahent pójdzie po coś na fermę. Tknięty złym przeczuciem, nie jedząc więcej, spoglądał za Mazurkiewiczem. Ten jednak oddalił się tylko o parę kroków, przystanął i „zimnym wzrokiem” obserwował dostarczyciela dolarów. Uciekł, gdy ten rozłożył kanapkę i między plasterkami szynki dostrzegł biały proszek. B. dowlókł się do gospodarstwa, gdzie wypił mnóstwo mleka, które – działając jak odtrutka – uratowało mu życie. Nigdy nie oskarżył zbrodniarza; podczas okupacji bał się o wszystko – zwłaszcza, że hitlerowcy zamordowali mu wcześniej brata i sam mógł być poszukiwany – a tuż po wojnie, odstraszyła go reputacja Mazurkiewicza jako agenta bezpieki.
Taka zaś reputacja pozwoliła mordercy na zwabienie w pułapkę sióstr o francuskim nazwisku de L., łatwowiernych tym bardziej, że do jednej z nich (którą zresztą uczynił wcześniej wdową) – jak wtedy mawiano – smalił cholewki po własnym rozwodzie. Czyniąc aluzje do swych kontaktów z Urzędem Bezpieczeństwa, ostrzegł siostry przed grożącą im rewizją w poszukiwaniu dolarów i rozmaitych precjozów, a na biedne nie trafił. Kobiety z ufnością dały mu na przechowanie swoje dobra, ale po pewnym czasie (rewizji jak nie było, tak nie było) zaczęły się upominać o ich zwrot.
Mazurkiewicz był na to przygotowany i od dłuższego czasu wykonywał stosowne prace w swoim garażu. Gdy bez trudu zwabił do siebie siostry i zastrzelił, dół był już gotowy. Biegli stwierdzili, że jedna z kobiet została zacementowana jeszcze żywcem. Dodam, że w innych okolicznościach zabił też ich brata, Jerzego de L., skądinąd osobnika o wielce podejrzanej okupacyjnej przeszłości. Jerzy miał zbić majątek bez porównania większy niż oni wszyscy razem wzięci, który jednak przepadł bez śladu. Podobno.

W końcu wpadł

Wpadł, a ta wpadka została zapisana w annałach kryminalistyki chyba na zawsze. Stanisław Ł. wracał z Mazurkiewiczem jego oplem, po handlowej transakcji w Zakopanem. Mocno zmęczony, zasnął. Gdy się obudził, poskarżył się kompanowi na jakiś głośny huk, na ból w głowie.
– Spokojnie – powiedział Mazurkiewicz – petardy jacyś gówniarze wystrzeliwali.
Trzeba przyznać, że zgłupiał, i nic dziwnego. Bo Władziu wcześniej strzelił w głowę Stanisławowi, który od tego momentu nie dawał już znaku życia. Ocknął się dopiero w zaludnionej okolicy i niedoszły morderca nie wiedział już, jak dopełnić dzieła.
A Stanisław Ł. pojechał jeszcze z Krakowa do Warszawy i dopiero tam – ze względu na uporczywy ból – zgłosił się do Pogotowia Ratunkowego. Lekarz zaordynował prześwietlenie czaszki, które po prostu ujawniło kulę w głowie! Przytomny lekarz zadzwonił na milicję i to był początek końca bandyty. Później specjaliści wszelkiej maści łapali się za głowy, by stwierdzić, że najwidoczniej wstrząs spowodowany strzałem przekształcił dotychczasowy sen niedoszłego denata w rodzaj nieprzytomności (śpiączki?), natomiast sama kula tak nietypowo utkwiła w czaszce, że nie wywołała krwawienia.

Prasowy precedens

Skąd był „Piękny Władzio”? Z Krakowa, i to się ludowej władzy podobało najbardziej, być może nawet zadecydowało o nagłośnieniu procesu. Był bowiem jawny, relacjonowany przez prasę, nie całą wprawdzie, ale powszechnie dostępną, w tym wielkonakładową popołudniówkę „Express Wieczorny” oraz popularny tygodnik „Świat”. Tym niemniej owa niecodzienna wprawdzie – jednak tylko kryminalna – sprawa, miała polityczne podteksty, a raczej ku takim podtekstom była sterowana. Sternicy mieli przy tym parę atutów w garści, choć rezultat nie był dla nich fortunny.
Miejsce, jak na zamówienie ludowej władzy, to jej zdaniem (całkiem słusznym) siedlisko tzw. czarnej reakcji nienawidzącej nowego ustroju. Reliktów głęboko zakorzenionych jeszcze w galicyjskiej, austro-węgierskiej przeszłości sprzed I wojny światowej. Bo każdy Krakus to nie robotnik w kufajce, ale pan radca albo pan nadradca, albo pan profesor. A już taki czarujący, zawsze elegancki, wymuskany i pachnący Mazurkiewicz, ozdoba licznych salonów, zwana „Pięknym Władziem”, przedstawiciel krakowskich elit – to prawdziwy dar niebios.
Z drugiej strony władza, która akurat popuściła cugli prasie, chyba nie spodziewała się aż takich komentarzy, jak choćby Jana Szeląga (właśc. Zbigniewa Mitznera) w „Świecie”, latem 1956 roku: „do tej pory uważano zajmowanie się takimi sprawami za niegodne prasy socjalistycznej. Ba, szkodliwe, bo odwracające uwagę czytelników od głównych problemów życia, od produkcji i budownictwa. Śmieszna i mistyczna wiara (…). Tymczasem nasza prasa powinna stanowić pełne odbicie życia. (…) Atmosfera tajności otaczająca (dotychczas) wszelkie przestępstwa, sprzyjała nie bezpieczeństwu i sprawiedliwości, ale Mazurkiewiczom”. Jak na owe czasy – rewolucyjne! I odtąd faktycznie większe i mniejsze sprawy kryminalne były, z reguły rzetelnie, relacjonowane przez prasę. Krakowski precedens otworzył drogę praktyce.
Równie ostro piętnował śledczych oraz sąd Lucjan Wolanowski w tymże „Świecie” oraz „Expressie” – a takie ataki przez lata w ogóle nie miały prawa się pojawić. Znakomity reporter krytykował m.in. usunięcie z akt i utajnienie zeznań dotyczących zamordowania rodzeństwa de L., pytając, kto i jaki miał w tym cel? Celu można się tylko domyślać, ale kto za tym stoi – dokładnie było wiadomo. To konkretni śledczy, znani z ukręcania łbów sprawom, funkcjonariusze, którzy działają nadal, bezkarnie, pełniąc niekiedy wysokie funkcje. Dziennikarz zwrócił zarazem uwagę – i to był bodaj pierwszy taki przypadek w prasie Polski Ludowej – na zrosty pomiędzy organami ścigania a światem przestępczym. Brzmi znajomo?

Tajemnice do grobu

Zabrakło parasola ochronnego prokuratora M., całej tajemniczej aury i oto Mazurkiewicz stanął przed sądem. Przez cały czas toczył dokoła „zimnym wzrokiem” (to często używane przez świadków określenie), uśmiechał się ironicznie, albo bawił – jak wcześniej ze śledczymi – z sędziami i prokuratorami w grę: „Temu powiem, tamtemu nie powiem, to powiem, tamtego nie powiem”.
Zarówno śledztwo, jak i rozprawa sądowa nie zasługiwały na miano innych niż dziurawe. Nie wezwano wielu ważnych świadków, choć milicja twierdziła później, że mogłaby ich bez trudu sprowadzić, ale przede wszystkim bez wiarygodnej odpowiedzi pozostało zasadnicze pytanie, czy morderca rzeczywiście działał w pojedynkę?
Nie przeprowadzono np. eksperymentu mającego wyjaśnić, czy drobny i słaby fizycznie Mazurkiewicz mógł sam umieścić w ciasnym bagażniku opla stukilogramowe ciało ofiary (Jerzego de L.), a następnie wyjąć je, przenieść nad Wisłę i wrzucić do rzeki? Do porządku dziennego przeszedł sąd, gdy oskarżony, na pytanie skąd miał cyjanek, odpowiedział: – Wszedłem do Urzędu Probierczego i ukradłem.
W dodatku Mazurkiewicz nie miał żadnego doświadczenia z tak silną trucizną, natomiast z racji wykształcenia wiele wiedziały o niej: była żona – chemiczka, z którą mimo rozwodu utrzymywał niemal codzienne kontakty oraz przyjaciółka – farmaceutka, która kilka lat wcześniej stworzyła Mazurkiewiczowi fałszywe alibi (nie została skazana z powodu przedawnienia). Podobne przykłady można mnożyć.
Oczywiście, oskarżony był badany przez psychiatrów, którzy niczego wyłączającego winę nie znaleźli. Nie trafił natomiast na podobne badania adwokat Zygmunt Hofmokl-Ostrowski (ten sam, który 30 lat wcześniej urządził w sądzie strzelaninę – pisałem o niej w felietonie w poprzednim numerze), choć główną linię obrony zbudował wokół tezy, iż trudno w przypadku jego klienta mówić o jakichś wielkich zbrodniach, skoro ofiary były społecznymi pasożytami, osobami nieprzydatnymi w procesie budowy socjalizmu.
Wiele tajemnic Władysław Mazurkiewicz zabrał do grobu. Powieszono go 31 stycznia 1957 roku w krakowskim więzieniu przy Montelupich. Tuż przed wykonaniem wyroku, miał powiedzieć: – Do widzenia, panowie! Wszyscy wkrótce tam się spotkamy.
Może to jedna z miejskich legend, a może prawda.

Cytat: Pozbawiał życia na dwa sposoby: albo truł cyjankiem wsypanym do kanapki, którą po przyjacielsku częstował handlowego kontrahenta, albo zabijał strzałem z pistoletu. Wyłącznie dla pieniędzy. Inne motywy nigdy nie wchodziły w grę.

Piotr Ambroziewicz

Zobacz również: