

Publikujemy fragmenty książki Janusz Szostak „Urwane ślady”, na temat zaginięcia Anny Garski. To jedna z bardziej tajemniczych spraw kryminalnych. Mimo że męża kobiety skazano z jej zabójstwo, to do dziś nie odnaleziono ciało pani Anny.
TU KSIĄŻKA DO KUPIENIA
Anna i Marek G. uchodzili za dobrane małżeństwo. Matka kobiety uważała, że lepszego zięcia nie mogła sobie wymarzyć. Gdy go aresztowano – pod zarzutem zamordowania Ani – nie mogła uwierzyć, że jej zięć to zrobił. Dziś mówi, że bardzo się pomyliła, a Marek G. dla niej nie istnieje.
Michalina Kaczyńska nie spodziewała się tragedii. Tym bardziej że Ania i Marek byli pięć lat po ślubie, a znali się od dziewięciu.
Marek G. to młody wykształcony policjant po studiach prawniczych i Wyższej Szkole Oficerskiej w Szczytnie. Był aspirantem sztabowym w wydziale do walki z przestępczością gospodarczą sosnowieckiej komendy. Ania czuła, że jest wybranką jego serca. Na wspólnych zdjęciach wyglądają na szczęśliwą parę – uśmiech nie schodzi im twarzy. Rzeczywistość była jednak mniej radosna. Marek zdradzał żonę, miał liczne przyjaciółki. Ania zaczęła podejrzewać, że jej ukochany mąż ma kogoś. Dawała to do zrozumienia bliskim.
Tymczasem Marka coraz bardziej pochłaniała praca. W domu bywał praktycznie gościem. Weekendy spędzał z kochanką, policjantką z sosnowieckiej komendy.
Anna usiłowała ratować małżeństwo. Inspirowała wspólne weekendowe wycieczki z córką i mężem. Jednak Marek nie był z tego zadowolony. Ona jednak nie zrażała się jego postawą. Brała urlopy z sosnowieckiego ZUS-u, w którym była zatrudniona, by więcej czasu spędzać z mężem i córką. Niewiele to jednak pomogło.
8 lipca 2012 roku Marek G. zadzwonił do teściowej, komunikując jej, że poprzedniego wieczoru pokłócił się z Anią. Kobieta rzekomo zabrała walizkę z rzeczami osobistymi i według niego wyszła z domu. Miało to nastąpić 7 lipca około 22.30. Więcej jej nie widziano. Nie odbierała telefonu. Dla Michaliny Kaczyńskiej zniknięcie córki było zaskoczeniem. Kilka godzin wcześniej rozmawiały ze sobą (…)
W katowickim Sądzie Okręgowym, 7 września 2018 roku, został ogłoszony wyrok w procesie Marka G. Oskarżony nie pojawił się tego dnia na sali. Skład sędziowski, pod przewodnictwem Józefa Kapuścioka, uznał go za winnego zabójstwa żony Anny. 7 lipca 2012 roku i wymierzył mu karę łączną 15 lat pozbawienia wolności. Wyrok nie jest prawomocny.
Sąd nie dał wiary w to, że feralnej nocy Marek G. szukał żony, gdy tymczasem później wcale nie angażował się w jej poszukiwania, wręcz je utrudniał, i bardzo szybko znalazł kolejną kochankę.
Podczas ostatniej rozprawy matka Anny nie potrafiła przedstawić swojego stanowiska. Nadal nie wie, gdzie morderca ukrył ciało jej córki, a ustalenie tego jest dla niej ważniejsze niż wysokość wyroku dla byłego zięcia.
O córce, zięciu i wnuczce, która nie może pogodzić się ze śmiercią mamy, rozmawiam z Michaliną Kaczyńską.
Jak pani córka poznała swojego przyszłego męża?
Przez uczelnianą stronę internetową. Umówiła się z chłopakiem, to był właśnie Marek. Później on jej opowiadał, że pod uczelnią miał się spotkać z inną dziewczyną. Ale ona akurat nie przyszła i tak się stało, że umówił się z Anią. Zresztą późniejsze swoje partnerki też poznawał przez internet.
I to poniekąd przypadkowe spotkanie zakończyło się małżeństwem.
Ania od początku była zafascynowana Markiem. Dużo mi o nim opowiadała. Jednak mimo tego zauroczenia była bardzo ostrożna, ponieważ właśnie wyszła z toksycznego związku. Była krótko po zerwaniu. Mówiła mi, że nie chce się za bardzo angażować, że chce go lepiej poznać. Po tamtym związku wszystko ją jeszcze bolało. Nie była gotowa na nowy, lecz pomału przekonywała się do niego.
Powiedziała pani do córki, że Marek to mężczyzna jej życia.
Kiedyś pojechali na wycieczkę rowerową i gdy wrócili do domu, wydawali mi się idealną parą. On miał trochę nadwagi, był niewysportowany, takiej misiowatej postury, Ania natomiast szczuplutka. Lubiła facetów, którzy mieli trochę ciała. Gdy wtedy zobaczyłam ich razem, powiedziałam: „To jest facet dla ciebie, to facet twojego życia”. Tak jej powiedziałam. Ale u nas słowa „na całe życie” – rzecz, człowiek czy uczucie – mają wręcz odwrotny skutek. To jest w naszej rodzinie sprawdzone na wielu przypadkach. Wtedy jeszcze nie zorientowałam się, że to zły znak.
On zawsze robił dobre wrażenie na ludziach, nie tylko na mnie. Nawet sędzia stwierdził, że wyrok 15 lat więzienia to dla Marka dużo, bo on jest miły, sympatyczny i grzeczny. Sprawia dobre wrażenie i tego cały czas się trzyma. Nieźle się maskuje, co nie znaczy, że jest dobrym człowiekiem. To, co na zewnątrz, nie musi być zgodne z tym, co wewnątrz człowieka.
To cecha wielu psychopatów. Bardzo często bywa tak, że zboczeniec wygląda na ułożonego człowieka. Pozornie mili, grzeczni, uczynni, kochający mężowie potrafią być potworami. Nie istnieje jeden wzorzec, jak ma wyglądać morderca. Czy dostrzegała pani cokolwiek niepokojącego w związku córki?
Uchodzili za dobre małżeństwo, zwłaszcza gdy patrzyło się na nich z boku. Jak było wewnątrz, tego do końca nie wiem. Marek wydawał się dobrym mężem. Był bardzo dobrym ojcem, rozpieszczał córkę. Ania trzymała dyscyplinę w domu, bo on by córeczkę rozpuścił.
Kiedy skończyła się idylla? Jakie były symptomy, że dzieje się źle?
Na pierwszej rozprawie Marek opowiadał o całej sytuacji, między innymi o tym, jaki miał stosunek do żony. Ponoć zaraz po nieudanym in vitro stwierdził, iż nie kocha Ani, i chciał się z nią rozstać. Ale tak się akurat stało, że Ania naturalnie zaszła w ciążę. Zatem on z nią został. Twierdził, że zrobił to dla dobra dziecka. Dla mnie to bardzo niedojrzała sytuacja – został jedynie po to, by zatrzymać przy sobie dziecko. I dlatego pozbawił życia Anię? Wiktoria urodziła się w styczniu 2010 roku, a on już w 2009 roku stwierdził, że nie kocha żony.
Czy córka zwierzała się pani z problemów małżeńskich?
W październiku 2011 roku mówiła, że są jakieś problemy. Najpierw powiedziała o tym swojej siostrze, a później rozmawiała ze mną, że Marek ma kochankę.
Uwierzyła pani?
Myśmy to wtedy ze starszą córką zbagatelizowały. Jakoś nie wierzyłyśmy Ani. Poruszała ten temat kilka razy, a my mówiłyśmy, że to niemożliwe. Ponieważ wcześniej nie działo się tam nic złego. Uważałyśmy, że to jej wymysł.
Ale były momenty, które dawały mi trochę do myślenia. Wydział przestępstw gospodarczych, w którym pracował Marek, przynosił do banku, w którym byłam zatrudniona, poręczenia majątkowe. Codziennie któryś z pracowników tego wydziału przychodził do banku i wpłacał te pieniądze. Ta policjantka Wioletta też przychodziła. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to jego kochanka z pracy. Kiedyś w obecności Marka zażartowałam, że on swoimi uczuciami obdarzył chyba Wioletkę. „Taka fajna, włosy kręcone, duże niebieskie oczy” – tak wtedy powiedziałam. Odwrócił się do mnie i dziwnie na mnie spojrzał. Odebrałam to wtedy jako karcące spojrzenie: „Co ty, kobieto, wygadujesz?!”. Z perspektywy czasu wiem, że to był strzał w dziesiątkę. Później Ania pytała, czy to rzeczywiście jego kochanka. Ale Marek się wypierał. Przecież by się nie przyznał. Ale jeszcze wtedy nikt nie był tego świadomy.
Wówczas to małżeństwo zaczęło już się sypać?
Było tak, że Marek dostawał telefon i wychodził. Wracał po dwóch, trzech godzinach. Ania nie rozmawiała z teściową, więc sądziła, że to właśnie mama dzwoni do Marka i on do niej jeździ. Tymczasem spotykał się z kochanką. A gdy Ania pracowała do południa, przywoził ją do domu. Dowiedziałam się o tym później z akt sprawy.
Nie zaproponował Ani rozwodu?
Nie. Cały czas obiecywał kochance, że się rozwiedzie, ale nie wie, jak napisać pozew. Tak kręcił. Wioletta przed sądem opowiadała o tym i zastanawiała się, dlaczego policjant nie potrafi poradzić sobie z napisaniem pozwu, którego wzór można znaleźć nawet w internecie. Wioletta myślała o związku z Markiem bardzo poważnie, ale on – jak sama wprost powiedziała w sądzie – traktował ją jak dupę. I nie chciała nadal w tym tkwić. Mówiła, że gdy opuszczali mieszkanie Marka i Ani, zawsze sprawdzał, czy wszystko jest na swoim miejscu, czy nie zostawia jakichś śladów, a jednocześnie opowiadał, że rozwód jest w trakcie.
Córka nie dostrzegała, że dzieje się coś złego?
Ania bardzo często pytała Marka, czy jeszcze ją kocha. Odpowiadał, że tak. A im bliżej było tej tragedii, mówił, że musi się nad tym zastanowić. Potem gdzieś wychodził i po dwóch czy trzech godzinach wracał z kwiatami. Wtedy wyznawał Ani miłość. Zupełnie co innego mówił w tym czasie kochance. Działał na dwie strony.
Nie da się długo ukrywać podwójnego życia.
Była kiedyś taka krytyczna sytuacja. Ania zadzwoniła i zapytała, czy przyjmiemy ją z powrotem do domu. Powiedziałam, że oczywiście. Zapytałam też, co się dzieje. Ania na to, że nic. Czułam, że jednak coś jest nie tak, skoro chce wrócić. Pojechałam wtedy do niej do domu. Była tam awantura, Ania wyjmowała ubrania z szafy i wrzucała je do walizki. Marek w tym czasie siedział przy komputerze. Była zła, że przyjechałam: „No to zajmij się Wiktorią, jak już jesteś!” – powiedziała i zamknęła drzwi od sypialni. Nie słyszałam dokładnie, o czym rozmawiali.
Ania wiele razy swoim zachowaniem pokazywała mu, że jest nieszczęśliwa, niezadowolona, brakuje jej akceptacji i miłości. Dużo mówiła o tym, że Marek już jej nie kocha, że się nią nie interesuje i robi wszystko, by tylko uciec z domu. Nie chciała się godzić na jego wyjazdy w góry. A on nawet nie pytał jej zgodę. W piątek, gdy szedł do pracy, od razu brał swoje rzeczy i sprzęt. Wracał w niedzielę wieczorem. Na tych niby-służbowych wyjazdach był właśnie z Wiolettą. Podobno do pierwszego kontaktu seksualnego z nią doszło podczas takiego wyjazdu w góry.
Czy między córką a zięciem dochodziło do awantur, przemocy domowej? Czy on ją bił?
Nic mi o tym nie wiadomo. Jeśli ktoś miałby tam podnosić głos, to tylko Ania. Marek pochodzi z takiej rodziny, gdzie nawet w największych emocjach mówiło się głosem na jednym poziomie. U nas w domu, jak się człowiek zdenerwował, to jednak przechodził na wyższe tony. Jeśli Ania kłóciła się z nim, to on mówił pewnie szeptem, tylko że groźnym głosem. Natomiast Ania była bardziej impulsywna.
W jaki sposób dowiedziała się pani o zaginięciu córki? W dniu jej zniknięcia rozmawiała z nią pani kilka razy.
To była sobota. Z mojej ostatniej rozmowy telefonicznej z Anią wynikało, że była bardzo szczęśliwa. Opowiadała, że wykąpała z Markiem Wiktorię w basenie, który mieli na balkonie. Mówiła, że miło spędziła ten dzień. Potem rozmawiałyśmy jeszcze, gdy przygotowywała Wiktorię do snu. Marek w tym czasie pojechał po zakupy. Nawet do mnie dzwonił, o coś pytał, konsultował się ze mną przez telefon. To było w ten wieczór, gdy zaginęła Anna. Późniejszy przebieg zdarzeń znamy już tylko z relacji Marka G. Twierdzi, że gdy wrócił do domu, zrobił sobie kolację. Wiktoria już spała, musiała być zatem co najmniej godzina 20. Rzekomo wtedy zaczęła się awantura. Ania zarzuciła mu ponoć, że nie podlał kwiatków na balkonie. Wówczas miała spakować walizkę i wyjść z domu. Następnego dnia Marek zadzwonił do mnie i zapytał, czy Ania do mnie dzwoniła. Powiedział mi, że Ania wczoraj wieczorem wyszła z domu i do tej pory jej nie ma, a on nie ma z nią kontaktu telefonicznego. Powiedziałam, by zgłosił zaginięcie na policję. Ale on tego nie zrobił od razu, lecz dopiero w poniedziałek, po dwóch dniach.
Był policjantem, na pewno wiedział, że w przypadku zaginięć liczy się każda chwila.
Podobno najpierw pojechał do pracy, rozmawiał ze swoim szefem i właśnie on powiedział Markowi, by zgłosił zaginięcie żony. W niedzielę zięć z wnuczką byli na obiedzie u swoich rodziców. Ustalił z ojcem, że trzeba zgłosić zaginięcie Ani na policję. Ale przez cały czas poszukiwań zadzwonił do Ani tylko w noc jej zaginięcia, a potem już nigdy nie wykonał żadnego połączenia. Nie podjął próby skontaktowania się z nią. Bo doskonale wiedział, co się stało.
W dniu zaginięcia telefon komórkowy pani córki jeszcze przez trzy godziny logował się wokół miejsca zamieszkania.
Był tam aktywny do północy. Potem został wyłączony i ponownie zalogował się w Katowicach, w pobliżu dworca kolejowego. Być może początkowo Marek zostawił telefon Anny w domu, żeby nie dało się określić, gdzie on sam w tym czasie się znajdował – żeby nie można było namierzyć, gdzie jeździł. Najprawdopodobniej wtedy ukrywał ciało Ani, były dwie godziny takiej przerwy. Mógł w tym czasie dojechać w wiele miejsc. Potem z bilingu wynikało, że Ania znajduje się w Katowicach, w okolicach dworca, na ulicy Kochanowskiego. Myślałam, że ktoś ją porwał, przetrzymuje tam i gwałci. Takie były pierwsze wersje. Ale pomału wszystko się wykluczyło, wiele dowodów zaczęło wskazywać na Marka.
Śledczy zastanawiali się, dlaczego przez prawie półtora dnia telefon cały czas logował się w Katowicach, i to w jednym miejscu. Potem jednak się rozładował. Policjanci zauważyli, że obok dworca jest poczta, i właśnie ta placówka przyciągnęła ich uwagę. Tymczasem Marek twierdził, że pojechał do Katowic, by zobaczyć, czy Ania nie wybrała się pociągiem do Konina. Byłam tam wtedy u mojej starszej córki Agnieszk. Jednak Marka nie zrejestrował monitoring na dworcu, bo zięcia po prostu wcale tam nie było!
Wtedy śledczy zainteresowali się pocztą. Sprawdzili, czy nocą wysyłano stamtąd jakieś przesyłki. Okazało się, że były dwie: jedną z nich zainteresowali się szczególnie. Ponieważ była nadawana do Niemiec, miała jednak zwrot i trafiła do Koluszek, do magazynu przesyłek nieodebranych. Właśnie w tej paczce był telefon Ani. Ta przesyłka miała wskazywać, że Ania wyjechała do Niemiec. Telefon był wyczyszczony i włączony na odbiór.
Marek myślał, że na poczcie od razu wsadzą paczkę do samochodu – i pojedzie do Niemiec. A po drodze będzie ślad logowania. Co prawda, na poczcie przyjęto przesyłkę w sobotę, jednak procedura wysyłania zaczyna się w poniedziałek. Zięć nie był tego świadomy. Pomylił się też w adresie, gdyż takiego odbiorcy nie było. Zatem przesyłka trafiła do depozytu w Koluszkach. Marek twierdził, że żona kazała mu nadać tę paczkę i on to zrobił w środku nocy – akurat wtedy, gdy Ania zaginęła.
Jak pani sądzi, gdzie mógł ukryć ciało Ani?
Takich miejsc może być bardzo wiele. To obszar w promieniu 30 kilometrów od miejsca zamieszkania mojej córki. W Czeladzi niedaleko M1 są zalane wodą wyrobiska po piasku. Te tereny były przeszukiwane przez nurków. Niestety, nic nie znaleźli. Miejscami, na które on reaguje, jak w czasie badania wariografem są okolice Siewierza oraz tereny pokopalniane między Sosnowcem a Jaworznem. Tam Marek G. był widziany. Jednak to zbyt duży obszar, żeby go sprawdzić, a za mało jest dowodów, wskazujących na konkretne miejsce.
Jak wyglądały poszukiwania Anny? Czy pani zięć brał w nich aktywny udział?
Zrobił tylko tyle, że po namowie zgłosił zaginięcie żony. Nie angażował się w poszukiwania, podobnie jak jego rodzina. Ojciec Marka zeznał, że nie włączył się w poszukiwania synowej, gdyż właśnie pakowali się na wakacje i nie mieli na to czasu. Ich to po prostu nie interesowało! Natomiast gdy policjanci – koledzy Marka – chcieli zorganizować poszukiwania, zięć powiedział im, że są odpowiednie instytucje, które się tym zajmują.
Więc dali sobie spokój.
Podobno Marek G. nie tylko nie pomagał, lecz wręcz przeszkadzał, utrudniał poszukiwania?
W listopadzie 2013 roku zostałam wezwana do Miejskiego Zarządu Gospodarki Komunalnej w Czeladzi. Chodziło o plakaty rozwieszone w Sosnowcu i Czeladzi. Okazało się, że Marek zwrócił się do straży miejskiej z prośbą i interwencję, aby te plakaty usuwać. Podczas rozprawy jego adwokaci powiedzieli, że rozwieszanie plakatów było z mojej strony złośliwe, bo mieliśmy już 2013 rok. A ja po ponad roku ciągle obwieszałam okolicę jego miejsca zamieszkania plakatami. Dlatego sam je zrywał, a potem, jak już nie mógł sobie dać rady, zawiadomił straż miejską (…).
Więcej w książce „Urwane ślady”