Tego dnia 13-letnia Patrycja Sz. i jej 10-letni brat Eryk, nie pojawili się na lekcjach w Szkole Podstawowej nr 306 na warszawskim Bemowie. Był piątek, 25 kwietnia 1986 roku. Wkrótce potem ich koleżanki i koledzy dowiedzieli się od nauczycieli, że cała rodzina Sz. zginęła w wybuchu gazu. Dopiero po jakimś czasie, z plotek młodzi ludzie dowiedzieli się, że przyczyną śmierci rodzeństwa nie był gaz, ale zbrodnia.

Przez całe lata ta historia obrosła w wiele hipotez i plotek. Zabudowania należące do rodziny Sz., stojące przy ulicy Szeligowskiej 32 w Warszawie, stały się przedmiotem miejskiej legendy o „nawiedzonym domu”.  Wiele żądnych wrażeń nastolatków i dorosłych podążało wieczorami w tę okolicę. Wielu twierdziło, że w opustoszałym domostwie widać światła, blask telewizora, a za dnia na podwórku można zobaczyć duchy dwojga dzieci.

Zagłada rodziny

Wrażenie to potęgował sam wygląd gospodarstwa. Architektura, przypominająca staropolski dwór, położenie pośród starych drzew i pola uprawne dookoła. Internet doprowadził do rozprzestrzenienia się legendy. Wzmianki o „nawiedzonym domu” znaleźć można na wielu stronach zajmujących się niewyjaśnionymi zjawiskami. Nigdzie jednak nie można przeczytać prawdziwej historii zagłady rodziny Szczecińskich.

Była piąta rano, gdy chorąży Bogusław Rotuski z VIII Komisariatu MO został skierowany do pożaru w Warszawie, przy ulicy Szeligowskiej. Na miejscu znajdowało się już osiem zastępów Państwowej Straży Pożarnej. Płonęły zabudowania gospodarcze. Pożar stodoły został ugaszony jeszcze w zarzewiu. Na budynku gospodarczym spłonęło łącznie 120 metrów kwadratowych dachu. Już na pierwszy rzut oka doszło do podpalenia. Ktoś oblał benzyną sterty desek i słomianych mat.

W stojącym obok budynku mieszkalnym, milicjanci znaleźli cztery ciała. W pokoju stołowym obok siebie leżały zwłoki kobiety i mężczyzny, a przy jego nogach leżała strzelba. Podłoga została oblana benzyną, zaś obok stołu stał otwarty kanister. Kobieta zginęła od postrzału szyi, mężczyzna zaś  został postrzelony w część żuchwową twarzy.

W sąsiedniej sypialni, na łóżku, twarzą do poduszki leżał ubrany w piżamę chłopiec. Gdyby nie rozległa rana postrzałowa pleców, można by pomyśleć, że śpi. W ostatnim pokoju, wciśnięta w kąt, skulona w pozycji embrionalnej, klęczała nastoletnia dziewczyna. Miała na sobie nocną koszulę, z której boku płynęła krew. Jak później stwierdzono, strzał z broni myśliwskiej przebił na wylot jej ramię, a następnie zmiażdżył serce.

dsc_3242

Jak ustalili milicjanci, dom przy ulicy Szeligowskiej był zamieszkiwany przez dwie rodziny. Trzy pokoje zajmował 41-letni Janusz Sz., jego 33-letnia żona, Aldona oraz dwoje ich dzieci: 13-letnia Patrycja i 10-letni Eryk. W drugiej części budynku; w czterech pokojach z kuchnią, gospodarowała matka mężczyzny, Alicja  z córką Danutą N.

Prowadzący śledztwo porucznik Mirosław Rode, oraz inspektor Andrzej Kaska z Wydziału Kryminalnego Dzielnicowego Urzędu Spraw Wewnętrznych Warszawa Wola, w pierwszej kolejności przesłuchali właśnie te dwie kobiety.

Z ich zeznań wynikało, że to one – po przebudzeniu o 4.30  – zauważyły płomienie. Danuta N. próbowała wyjść na podwórze, ale okazało się, że ktoś zabarykadował drzwi od zewnątrz. Zaczęła więc dobijać się do drzwi łączących jej mieszkanie z sypialnią małżonków Szczecińskich. W odpowiedzi usłyszała tylko krzyki i strzały. Danuta N. pobiegła więc schodami na strych i wyskoczyła oknem z pierwszego piętra. Gdy już znalazła się na podwórku, zaczęła wyprowadzać samochody z płonących pomieszczeń gospodarczych. W tym samym czasie jej matka, Alicja, pobiegła do sąsiadów, by wezwać pomoc.

Zabił swoich bliskich

Oględziny posesji przy ulicy Szeligowskiej, prowadziły jednocześnie trzy grupy milicjantów. Z bardzo szczegółowego opisu tych czynności, wyłania się obraz nowoczesnego i zasobnego gospodarstwa. Dwa samochody polonez, dostawczy żuk, star, dwa traktory. Również wyposażenie domu wskazywało na dobrą sytuację życiową mieszkańców. W kolejnych pomieszczeniach funkcjonariusze MO natrafiali na markowe ubrania, futra, gotówkę w różnych walutach oraz drogi, jak na owe czasy, sprzęt grający.

Śledczy bardzo szybko doszli do wniosku, że to Janusz Sz. zabił swoich bliskich. W toku śledztwa, badano wersję zdarzeń, która wydaje się być najbardziej bliska prawdy. Przeprowadzono nawet eksperyment procesowy, mający odtworzyć zdarzenia feralnego poranka.

Zdaniem prokuratora i milicjantów, Janusz Sz. wstał wczesnym rankiem 25 kwietnia 1986 roku i poszedł do pomieszczeń gospodarczych. Następnie  wzniecił pożar zabudowań. Potem deskami zablokował wyjście z domu siostrze i matce. Na koniec wrócił do domu i dokonał zabójstwa żony. Ślady wskazują, że kobieta została postrzelona gdy spała, jednak wydostała się z łóżka i zginęła poza sypialnią.

Kolejną ofiarą był dziesięcioletni Eryk. Chłopiec prawdopodobnie zginął podczas snu. Nie jest do końca jasne, czy był pierwszą, czy może drugą ofiarą.

Trzynastoletnia Patrycja obudziła się i próbowała ratować życie. Zamknęła się na klucz w swym pokoju. Ojciec nie zdołał wyważyć drzwi. Próbował przestrzelić zamek, ale to także nie odniosło skutku. Niestety pomiędzy pokojem stołowym, a sypialnią Patrycji było małe okienko. Wmontowano w nie akwarium z rybkami. Janusz Sz. rozbił akwarium i otworem okienka dostał się do pokoju córki. Ta, odcięta od drogi ucieczki przez zamocowane w oknach solidne kraty, skuliła się w kącie i tam zginęła.

Janusz Sz. rozlał w domu benzynę. Planował podpalić budynek. W tym miejscu należy zwrócić uwagę, że jego plan zakładał, że pozbawione możliwości wyjścia, matka i siostra spłoną w środku. Plany te pokrzyżował przyjazd straży pożarnej. Nie dokończywszy dzieła, mężczyzna odebrał sobie życie. Zrobił to stawiając pionowo strzelbę i przystawiając sobie jej lufę do podbródka. Zginął, stojąc nad zwłokami swej żony.

1

Nie do końca udało się odtworzyć przebieg dni poprzedzających zabójstwo. Wiadomo, że 23 kwietnia cała rodzina uczestniczyła w obchodach imienin ojca pani Aldony, Jerzego K. Jak zeznał sam solenizant, Janusz Sz. był podczas imprezy nieobecny myślami.

Następnego dnia małżonkowie cały dzień przebywali w gospodarstwie. Niestety świadkowie nie zapamiętali niczego, co wskazywałoby na nadciągającą tragedię. Około 19., 20. małżonkowie wyjechali gdzieś poza gospodarstwo. Śledczym nie udało się ustalić, gdzie, w jakim celu, ani kiedy wrócili.

Rodzinne konflikty

Przygotowując ten tekst, wyobrażałem sobie sprawcę tej ponurej zbrodni jako tyrana, sadystę, zazdrośnika. Utwierdzał mnie w tym przekonaniu fakt, że nawet po śmierci rodzina pozostała rozdzielona. Matka i dzieci, spoczęły w pięknym grobie na jednym z podwarszawskim cmentarzy. Na płycie widnieje nadal napis „zamordowani”. Janusz Sz. spoczął obok swego ojca na jednej z wielkich nekropolii Warszawy. A więc również rodziny sprawcy i ofiar, wydały w tej sprawie wyrok.

–  Brat bardzo się cieszył z dzieci, uważał Eryka za swego następcę – zeznawała Jolanta P., siostra mężczyzny   Brat był bardzo skryty, na nic się nie skarżył. Pożycie z żoną wyglądało na poprawne. Aldona umiała się podobać, była reprezentacyjna. Przypuszczam, że brat załamał się.

– Syn był bardzo spokojny, bardzo pracowity i raczej zamknięty w sobie – opowiadała śledczym matka, Alicja Sz., która przecież cudem uniknęła śmierci w płomieniach – Nigdy nie zauważyłam, by między małżonkami dochodziło do ostrych spięć, awantur itp. Syn nie miał skłonności do alkoholu, pił okazjonalnie, ale nie upijał się. Nigdy nie widziałam go w stanie upojenia alkoholowego.

– Janusz był bardzo spokojnym człowiekiem, siostra moja nigdy nie skarżyła się na niego – to zeznanie Tamary M., siostry Aldony Sz. – Janusz bardzo kochał moją siostrę, kochał też bardzo swe dzieci. W tej rodzinie nie było żadnych konfliktów i nieporozumień.

Również osoby, z którymi rozmawiałem po latach, tak samo wspominają Janusza Sz. Mówią o nim w samych superlatywach.

– Bardzo porządny człowiek. Spokojny. Może za spokojny? – opowiadała mi była mieszkanka ulicy Szeligowskiej.

Dziś taka zbrodnia byłaby szeroko komentowana w mediach. Dziennikarze, psychologowie rozważaliby przyczyny, wymienialiby się podejrzeniami. Prasa z 1986 roku interesowała się przygotowaniami do X Zjazdu PZPR („Konfrontacja oczekiwań z realiami życia”), a potem uspokajaniem czytelników, że katastrofa w elektrowni w Czarnobylu wcale nie jest groźna. Mimo że w tym samym czasie „Życie Warszawy” opisywało każdy przypadek potrącenia pieszego przez samochód (podając zarówno nazwisko ofiary, jak też sprawcy), zbrodnia przy ulicy Szeligowskiej została zupełnie pominięta. W prasie znalazłem tylko dwa nekrologi. Jeden opłacony przez rodzinę K. (rodziców Aldony Sz.), drugi przez rodzinę Sz. W tym pierwszym wymieniono trzy ofiary, w tym drugim cztery.

Ten rodzinny konflikt ma swoje odbicie również w materiałach zgromadzonych przez śledczych. Aldona i Janusz Sz. pobrali się w 1971 roku. Oboje pochodzili z zamożnych rodzin ogrodników. Przez pierwszych pięć lat mieszkali w miejscowości Blizne Łaszczyńskie, u rodziców kobiety. Potem przenieśli się na ulicę Szeligowską. W wyniku podziału majątku po śmierci nestora rodu Sz., dom przypadł po połowie panu Januszowi i jego siostrze Danucie N. Druga siostra, Jolanta P. została spłacona w gotówce z majątku gospodarstwa.

4a

– Jeśli chodzi o atmosferę w budynku, w którym mieszkali – zeznawała Tamara M., siostra zamordowanej Aldony Sz. – to bardzo poważne konflikty były między Januszem, a jego siostrą i matką. Doszło do tego, że kiedyś nawet powiedział, że powystrzela i spali wszystko, jak już nie mógł dać sobie rady. Nie wiem, dlaczego Janusz zastrzelił żonę i dzieci. Może on chciał w ten sposób zakończyć spór w swojej rodzinie o majątek?

– Wiosną 1986 roku odniosłem wrażenie, że Janusz Szczeciński przechodzi okres jakiegoś załamania, związanego z prowadzeniem gospodarstwa – zeznawał teść, Jerzy K. – Nie wiązało się to z jakimiś stratami, czy niepowodzeniami, które poniósł prowadząc gospodarstwo, które moim zdaniem prowadził wzorowo.

Jerzy K. mówił także o szczególnie napiętych kontaktach pomiędzy Januszem Sz. a jego siostrami. Córka miała mu się skarżyć, że szwagierki mówią o niej, że jest leniwa, nie wychodzi w pole i za mało pracuje.

– Siostry zażądały okazania aktu własności od Janusza i kwestionowały prawo Janusza co do własności domu mieszkalnego – tłumaczył śledczym Jerzy K.

Świadkowie, z którymi rozmawiałem, również wskazują na możliwy konflikt na tle finansowym. Danuta N. miała dostać 4 miliony złotych na zakup mieszkania w bloku. Zakupu dokonała, ale nadal mieszkała w domu przy ulicy Szeligowskiej.

– Aldona chciała zostać sama w gospodarstwie, a siostra Janusza miała już mieszkanie w bloku, ale się nie przeprowadzała. Ciągle tam była  – tłumaczyła mi jedna z byłych sąsiadek „nawiedzonego domu”.

Prokurator Mirosław Kaliski napisał w decyzji o umorzeniu trwającego prawie półtora roku śledztwa: „Kwestia powodów, dla których doszło do tragedii, pozostanie na zawsze otwarta. (…) Podłożem więc dokonania zabójstwa i samobójczej śmierci Janusza Sz., mogły być głębokie nieporozumienia rodzinne, których w toku śledztwa nie można w sposób absolutnie obiektywny ustalić, bądź też choroba psychiczna Janusza Sz., która pojawiła się niespodziewanym silnym atakiem z bliżej nieokreślonej etiologii. W świetle zebranego materiału dowodowego, nie stwierdzono bowiem również, że Janusz Sz. mógł na taką chorobę cierpieć.”.

Osoby, do których dotarłem, wskazują na jeszcze jedną możliwą wersję zdarzeń.

– Aldona chciała odejść. On nie wiedział, jak ją zatrzymać – taką informację usłyszałem trzykrotnie. Niestety są to jedynie domysły. Choć przyznać należy, że w protokole oględzin miejsca zabójstwa znalazłem informację, że w sypialni małżonków stały walizki wypełnione damskimi ubraniami, zaś w torebce kobiety znajdowała się kwota prawie czterech tysięcy złotych.

– W środowisku ogrodników – tłumaczyła mi była mieszkanka ulicy Szeligowskiej – jak od kogoś odeszła żona, to był straszny wstyd. Wtedy wszystko musiało zostawać za drzwiami. Zaściankowość taka…

Gdyby przyjąć taką wersję, można by założyć, że decyzja ukochanej żony o wyprowadzce, mogła być tym ostatecznym argumentem, który uruchomił lawinę szaleństwa u bardzo spokojnego i duszącego problemy w sobie mężczyzny.

Czy w tym domu straszy?

W sprawie zabójstwa przy ulicy Szeligowskiej 32, niewyjaśniony pozostaje jeszcze jeden szczegół. Otóż, gdy funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej rozpoczynali oględziny domu,  to siostra Aldony Sz.: Tamara M. pokazała im schowek na biżuterię, ukryty w stojaku na kwiatek. Skrytka była pusta. W środku znajdowały się jedynie pudełka po biżuterii. Z dołączonych do pudełek notatek wynikało, że łączna wartość brakujących precjozów to około czterysta tysięcy złotych.

Przez prawie półtora roku Milicja Obywatelska próbowała wyjaśnić, co stało się z biżuterią.  Jerzy K. – teść  Janusza Sz. – zeznał, że w latach 1984 –1986 przekazał córce łącznie czterysta tysięcy złotych. Ona zaś kupiła za tę kwotę biżuterię, którą traktowała jako lokatę kapitału. Jako, że Aldona Sz. zwierzała się ze wszystkiego ojcu i siostrze, przyjęto, że kobieta nie spieniężyła biżuterii.

„Należy stwierdzić, że zebrany materiał dowodowy nie dał żadnych podstaw do przyjęcia, że biżuteria przedmiotowa znajdowała się w dniu 25.04.1986 r. we wskazanej skrytce w pokoju Janusza i Aldony Sz.  Również na temat, gdzie i kiedy biżuteria mogła być zabrana, kto mógł tego dokonać, można snuć jedynie hipotezy.” – pisał w decyzji o umorzeniu śledztwa prokurator Kaliski.

Pozostaje ostatnie pytanie, czy na Szeligowskiej 32 straszy?

– Pan nie wierzy w duchy – zarzeka się była sąsiadka – Dom przez lata stał pusty, więc w końcu wynajęto go jakiemuś człowiekowi. Policjant tam mieszkał. I stąd dziwne światła, czy poświata telewizora. Nic tam nie straszyło.

2

Przez lata pusty dom stopniowo zamienił się w ruinę. Podobno rodziny małżonków Sz. nie potrafiły się porozumieć, do kogo powinien należeć. W końcu, w 2012 roku nastąpił rozejm i całą posesję nabył deweloper. Jak to często bywa, dom na początku 2013 roku spłonął i dziś jest już tylko ruiną ukrytą za wysokim płotem. Ruiną, która za jakiś czas zniknie. Na jej miejscu powstaną bloki, które inwestor reklamuje jako:  „Nowoczesną architekturę, która spodoba się zarówno wysportowanym singlom, jak i rodzicom szukającym miejsca, w którym mogliby stworzyć bezpieczny dom dla swoich pociech.” (cytat ze strony internetowej powstającego osiedla).

Czy Janusz Sz. był zimnym mordercą? A może tylko człowiekiem, który chciał stworzyć bezpieczny dom dla swych dzieci, ale przegrał walkę z toczącą go jak rak depresją? To pytanie pozostaje otwarte. Tak, jak otwarta pozostaje kwestia, gdzie podziała się warta ogromne sumy biżuteria.

Bartłomiej Mostek

 

Zobacz również: