Kilofy i młoty pneumatyczne uderzały w zmarzniętą na kość ziemię. Kopano już ponad trzy godziny w różnych miejscach, ale wciąż bez efektu. Szukano ciała Kazimierza K. W tym czasie w głowie jednego z gapiów rodziła się myśl o kolejnej zbrodni.

28 stycznia 1997 rok, Kolonia Spiczyn, mała podlubelska wieś. Tłum mieszkańców obserwuje wysiłki policjantów i strażaków, szukających ciała. Z każdą minutą ludzi jest coraz mniej. Bo to chyba bujda. Pewnie Gutkowi coś się pokiełbasiło…

Naraz ktoś zobaczył w wykopanym dole coś podłużnego i ciemnego. To fragment nogi. W ruch poszły łopaty. Buchnął straszliwy fetor a po chwili wydobyto z ziemi zwłoki Kazimierza K. A ściślej rzecz ujmując – to co z nich zostało.

Ludzie spojrzeli na syna Kazimierza K. – Cezary K. stał z matką na uboczu; na widok zmasakrowanych szczątków ojca zachował kamienny wyraz twarzy i nie odezwał się ani jednym słowem. Jednakże później mówiono, że w oczach chłopaka pojawił się jakiś dziwny, niepokojący błysk.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
W tym miejscu były zakopane zwłoki

Ani widu ani słychu

47-letni Kazimierz K. zaginął jesienią 1996 roku. Po raz ostatni widziano go we wsi 15 września. Wieczorem udał się do któregoś z sąsiadów i już nie wrócił. – Przypuszczam, że poszedł do Gustawa K., bo ostatnio często do niego łaził, ale nie mam pewności – powiedziała policji żona zaginionego.

Tamten zaprzeczył. Nie widział się tego dnia z Kazikiem. 65-letni Gustaw K. mieszkał z żoną w drewnianej chałupie na skraju Kolonii Spiczyn. Utrzymywał się z renty. Dodatkowo zarabiał na piasku wydobywanym z kopalni, która znajdowała się na jego działce. Lubił wypić i miał za co. Po alkoholu – a konkretnie po denaturacie, który wolał od wódki – odbijało mu. Szukał zaczepki. Strach było z nim zaczynać, bo chłop wielki i silny jak niedźwiedź. Ludzie tu dzieci nim straszyli. Gustaw K. miał kilka spraw w sądzie za pobicia i podpalenia budynków gospodarskich. Swego czasu, gdy umarł mu ojciec, przez tydzień trzymał jego ciało w komórce, żeby wziąć za niego emeryturę.

Policja nie uwierzyła mu na słowo, że nie widział Kazimierza K. w dniu, gdy tamten zaginął. Przeszukano jego obejście i znaleziono siekierę ze śladami ludzkiej krwi.

– Co to jest, proszę pana? – zapytali funkcjonariusze. Gustaw K. otworzył szeroko oczy i na chwilę stracił rezon. Zaraz jednak wziął się w garść. Palnął się otwartą ręką w czoło.

– A, przypomniałem sobie – odparł. – Kazik był wtedy u mnie. Chciał, żebym mu pożyczył kasy na wódkę, ale ja odmówiłem, no i pokłóciliśmy się. Jak mnie zaczął wyzywać, to zdenerwowałem się i przywaliłem mu siekierą. Ale nie zabiłem, broń Panie Boże. Lekko tylko był draśnięty.

Gustaw K. przysięgał, że sąsiad o własnych siłach opuścił jego posesję. Potem już go nie widział. Nie miał pojęcia, co się z nim stało. Może się utopił. Pijany był, mógł pójść nad rzekę, potknąć się i wpaść do wody. Wersja o utonięciu w przepływającej przez wieś Bystrzycy była przez policję analizowana. Ale nic jej nie potwierdzało.

Los Kazimierza K. pozostawał nieznany. Jego rodzina była w kropce. Żona nie wiedziała, czy wciąż ma męża, czy jest już wdową. A policja przez cały czas miała przeczucie, że Gustaw K. doskonale wie, co się stało z jego sąsiadem.

Pulsa nie bili…

Przez cztery i pół miesiąca bacznie obserwowano mężczyznę. Funkcjonariusze z komendy powiatowej w Łęcznej co jakiś czas zaglądali na jego posesję i ucinali z nim pogawędkę, w nadziei, że znajdą jakieś ślady potwierdzające ich domysły, lub gospodarz sam się czymś zdradzi. Ale nic takiego nie następowało. Gustaw K. bardzo się pilnował. Z każdą wizytą policja znajdowała w obejściu coraz więcej butelek po denaturacie, ale to w niczym nie zbliżało śledczych do rozwiązania zagadki.

Dopomógł przypadek. 28 stycznia 1997 roku policjanci prowadzący dochodzenie w sprawie zaginięcia Kazimierza K. jechali samochodem do Lublina. Zauważyli na poboczu drogi Gustawa K., który czekał na „okazję”. Postanowili go podwieźć. W trakcie jazdy wywiązała się pogawędka, której tematem był zaginiony gospodarz. Jeden z policjantów, ubrany po cywilnemu, użył podstępu. Powiedział do Gustawa K., że jest prawnikiem z Warszawy i reprezentuje rodzinę Kazimierza K. Chodzi o sprawy spadkowe.

– Wszystko stoi w miejscu. Facet raczej nie żyje, ale nic nie można zrobić, bo nie wiadomo, gdzie jest ciało – mówił zatroskanym głosem, uważnie obserwując rolnika. Tamten opuścił wzrok i ciężko milczał. – A może pan by im pomógł? Przecież człowiekowi należy się normalny pogrzeb. Strasznie tak leżeć w niepoświęconej ziemi... – drążył policjant.

Po tych słowach Gustaw K. załamał się. Z płaczem przyznał się do zamordowania sąsiada i do zakopania zwłok na terenie posesji. – Sumienie mnie gryzło od dawna. Już dłużej nie mogłem tak żyć – powtarzał, szlochając.

Pokłócili się. Kazik go szantażował. Widział, jak Gutek podpalał stodołę jednego z sąsiadów. Za milczenie chciał pieniędzy i wódki. Przychodził co 2-3 dni jak do siebie, i śmiał się w głos. – Nie wytrzymałem i zdzieliłem go siekierą przez łeb. Od razu na śmierć. Sprawdzałem; pulsa nie bili, no to co miałem robić? Zakopałem ciało w gnojówce na podwórku. Ciągle tam jest.

Gustaw K. został zatrzymany pod zarzutem zabójstwa i trafił do aresztu w Lublinie. Na gospodarstwie została jego żona. Rodzina Kazimierza K. mogła go wreszcie pochować. Policjanci z Łęcznej otrzymali premię za rozwiązanie zagadki zaginięcia rolnika. Ale to nie był koniec sprawy.

Koń coś wyczuwał

Zofii K. ciężko się żyło ze świadomością, że jej mężem jest zabójca. A ponieważ nie mieli dzieci, schorowaną kobietą opiekowali się brat z bratową. Zastanawiali się, czy nie będzie jej lepiej w ośrodku pomocy społecznej. Powiedziała o tym mężowi w trakcie widzenia. Gustaw K. nie zgodził się. Po Wielkanocy napisał do niej z aresztu śledczego: „Zośka, ty nie idź do żadnego domu starców, tylko czekaj na mnie. Na twoje imieniny będę już w domu” .

Na wypuszczenie sprawcy zabójstwa bynajmniej się nie zanosiło. Nie wiadomo, dlaczego okłamał żonę. Wiadomo natomiast, że gdyby go nie posłuchała, żyłaby.

Rodzina Kazimierza K. nie obwiniała jej. Żona nie może odpowiadać za męża. Nie robili jej wyrzutów, ale nieuniknione spotkania, do jakich dochodziło niemal codziennie, dla jednej i drugiej strony nie były miłe. Brak ojca szczególnie ciężko odczuwał Cezary K. Miał dopiero 23 lata i musiał przejąć wszystkie obowiązki związane z prowadzeniem gospodarstwa rolnego. To wszystko nagle na niego spadło. Miał inne plany. Chciał wyjechać do Lublina i w mieście poszukać pracy.

Odziedziczył po ojcu konia. Opowiadał znajomym, że podczas jesiennych orek, kiedy jeszcze nie wiadomo było, co się stało z Kazimierzem, siwek stawał nagle w polu i gapił się na obejście Gustawa K. Cezary przypuszczał, że koń coś wyczuwał. Identycznie było wiosną. Gdy mijali to miejsce, koń zapierał się kopytami w ziemię i dalej ani rusz.

Chłopak miał również inne problemy. Rzuciła go dziewczyna. Pojechała za granicę do pracy. Podobno jej rodzice nie chcieli, żeby spotykała się z Cezarym. Stracił też pracę w firmie, która remontowała w okolicy drogę.

Spalić ją żywcem

Cezary K., składając wyjaśnienia po zatrzymaniu, powiedział, że od zaginięcia ojca do 6 maja 1997 roku nie wypił ani kropli alkoholu. Ale tamtego dnia nie żałował sobie. Cztery wina i piwo. Wypił wszystko sam pod sklepem. A potem wrócił do domu.

W śledztwie mówił, że różne myśli chodziły mu po głowie, gdy okazało się, że Gustaw K. zabił jego ojca. Czuł złość i chęć zemsty. Ale to było niewykonalne. Morderca siedział za kratami. Nie miał do niego dostępu.

– Im bliżej było dnia, w którym to się stało, tym częściej słyszałem głosy, które kazały mi zemścić się na Zofii K. Ona nie była bez winy, podobno pomagała Gutkowi zakopać zwłoki ojca. Nie mam pojęcia, skąd się te głosy brały. Ale słyszałem je, gdy byłem w polu, albo na podwórzu. Wiem, że istniały tylko w mojej głowie, ale nie mogłem się im oprzeć. Raz podpowiedziały mi, żeby ją spalić żywcem. Uznałem, że byłaby to dobra kara…

6 maja pod wieczór sadził ziemniaki z matką i rodzeństwem. W pewnej chwili odłączył się od nich. Widzieli, że jest pijany i wołali, żeby nigdzie nie szedł, ale nie posłuchał. Z pola udał się na posesję Gustawa K. Myślał, że zastanie jego żonę.

– Wyłaź, musimy wyrównać rachunki – krzyknął. Ale odpowiedziała mu cisza. Zofii K. nie było. Wszedł do środka. Wyciągnął zapalniczkę i przytknął płomień do brudnej zasłony w oknie. Wybiegł na zewnątrz. Spokojnie patrzył jak ogień w szybkim tempie obejmuje drewnianą konstrukcję budynku. Wyjaśnił, że dom był brzydki i bardzo zniszczony. Nie mógł na niego patrzeć, bo zginął w nim jego ojciec. I dlatego postanowił go puścić z dymem.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Spalony dom Gustawa i Zofii K.

Ostatni akt zemsty

– Był pijany, kiedy do nas wparował z nożem. Zachowywał się jak wariat; krzyczał, wył, chyba dostał białej gorączki – powiedziała Leokadia C., bratowa Zofii K.

Przyszła do nich obejrzeć w telewizji prognozę pogody. Niedługo potem przybiegł jeden z sąsiadów z wiadomością, że gdzieś się pali. Zofia K. wystraszyła się, że może u niej. Naraz w mieszkaniu jej brata pojawił się Cezary K. Miał nieprzytomny wzrok i był uzbrojony w nóż. Często nosił go ze sobą, żeby – jak tłumaczył – mieć się czym bronić w razie potrzeby.

Zobaczył, że Zofia K. siedzi na krześle w pobliżu drzwi. W tym samym pokoju przebywali pozostali domownicy. Zanim zdążyli go powstrzymać, przyskoczył, chwycił żonę Gustawa K. za ubranie, a drugą ręką zaczął jej zadawać ciosy nożem w klatkę piersiową.

– Ile tu było krwi! A jego nijak nie dało się odciągnąć od niej! Syn złapał go z tyłu, ale Cezary go odepchnął i dalej dźgał. Z dziesięć ciosów zadał. Krzyczał: „To za mojego ojca!. Przestał, gdy Zofia upadła. Spojrzał na nas i ryknął „Zemsta, zemsta!”. I uciekł – tak opisywała przebieg tragedii Leokadia C.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Leokadia C. opowiada o zabójstwie bratowej

Chciał wrócić do domu. Ale po drodze zmienił zamiar i pognał na łąkę. Dotarł do niewielkiego zagajnika, położył się w zaroślach i natychmiast zasnął. Po kilku godzinach obudził się. Drżał z zimna. Ukrył się w stodole na terenie swojej posesji i znowu usnął. Rano była u nich już policja.

Po zatrzymaniu zachowywał się spokojnie. Nie od razu przypomniał sobie, co zrobił poprzedniego dnia. Gdy dowiedział się, że Zofia K. nie żyje, przyznał się do zabójstwa. Powiedział, że z takim zamiarem zadawał jej ciosy nożem. Chciał pomścić ojca. Został aresztowany.

Biegli psychiatrzy stwierdzili, że w chwili popełnienia zbrodni nie był chory psychicznie, choć miał ograniczoną odpowiedzialność karną. W trakcie rozprawy sądowej Cezary K. stwierdził, że żałuje swego czynu. Sąd Okręgowy w Lublinie nie zastosował wobec sprawcy nadzwyczajnego złagodzenia kary i skazał go na 8 lat pozbawienia wolności. O 4 lata dłużej za kratami siedział Gustaw K. za zabójstwo Kazimierza K.

Mariusz Gadomski

Zobacz również: