Znany poznański gangster Zbyszko B. ps. Makowiec zlecił zabicie Jarosława Ś. ps. Święty, który porwał jego syna, jednak płatny morderca pomylił się i otworzył ogień do kogoś zupełnie innego. To zdanie brzmi niczym fragment tekstu z ulotki kinowego hitu. Niestety, ale ta historia wydarzyła się naprawdę w 1995 roku w Poznaniu.

Minęło już wiele lat od wydania wyroku przez Sąd Wojewódzki w Poznaniu, który skazał Zbyszka B., urodzonego w 1952 roku, na 15 lat więzienia. Sprawa wtedy była bardzo głośna. Ciągnęła się do 2004 roku, bo oskarżony wielokrotnie apelował. Przesłuchano wielu świadków i przeprowadzono wiele dowodów. Później przez trzy lata był problem z  odnalezieniem Makowca, by trafił za kratki. Zaszył się w Toruniu, zapuścił wąsy i brodę, zaczął ubierać się elegancko. Wpadł w sklepie z damską bielizną.

Dotarliśmy do 60-stronicowego wyroku wraz z uzasadnieniem, gdzie skazany został szef poznańskiego świata przestępczego. Przypomnijmy głośną zbrodnię, którą żyła cała Polska.

Pomysł na porwanie

 Zbyszko B. nigdy nie żył zgodnie z literą prawa, osadzany był w aresztach śledczych, ciągnęły się za nim sprawy kradzieży aut. Z Jarosławem Ś. znali się od kilku lat, ale jak to gentlemani na pokaz, widywali się tylko w kawiarniach i drogich restauracjach. Ś. znał dobrze jednego z synów Bernata, wiedział o nim sporo; choćby to, że trenuje boks. Zainteresował się, gdzie i kiedy odbywają się zajęcia. Ta wiedza miała pozwolić mu zarobić.

Jarosław Ś. w 1995 roku bawił się w poznańskim klubie „Palladium”. Właśnie tam ktoś miał zaproponować mu pracę – odzyskanie długu od Zbyszka B. Nie trzeba było długo czekać, aż ten wpadł na pomysł, jak to zrobić.

– Porwiemy jego syna i w zamian za jego uwolnienie zażądamy pieniędzy – pomyślał.

Święty osobiście nie wykonał tego planu. Zajęli się tym Krzysztof Sz. i Sławomir O., a także dwóch mężczyzn z Konina, których nazwiska do dziś pozostają nieznane.

Zapadł wyrok

13 października 1995 roku mężczyźni z Konina zaczaili się pod halą sportową, z której wychodził syn Makowca. Podeszli do niego i udając funkcjonariuszy policji, założyli mu kajdanki, tak że ręce miał skute z tyłu pleców, i zaprowadzili do rzekomego, nieoznakowanego radiowozu policji. Chłopak miał dopytać, za co jest zatrzymany.

– Podejrzewamy cię o pobicie kolegi ze szkoły – rzekli porywacze. Jechali w kierunku poznańskich Rataj, ale już na Franowie porwany zaczął podejrzewać, że coś jest nie tak.

– Zamknij ryj, bo postrzelimy cię w nogi! – miał krzyknąć któryś z przestępców i nałożyć mu na głowę kominiarkę, w taki sposób, że ofiara miała zasłonięte oczy. Wjechali w leśną drogę, wrzucili młodego Macieja B. do bagażnika i kablem związali mu nogi. Gdy porywacze skupieni byli na jeździe, to wówczas ich ofiara cudem rozwiązała sobie nogi i od środka otworzyła klapę bagażnika. Gdy samochód jechał bardzo wolno, Maciej wyskoczył i rozpoczął ucieczkę. Szybko został zauważony przez porywaczy. Zatrzymali auto i ruszyli w pościg. Jednak nieskutecznie, bo pokrzywdzonemu pomogli przypadkowi ludzie, którzy odwieźli go do domu.

Ojciec chłopaka, zamiast zgłosić sprawę policji, sam rozpoczął śledztwo. Zamiast aktu oskarżenia, od razu przeszedł do wyroku. Wyroku śmierci.

Wizyta killera

 W tym czasie do jego drzwi zapukał Albert K. Znali się z Makowcem z aresztu. Albert K. trafił tam za sprawą Radosława Rzepki, z naszego magazynu, który wówczas był dziennikarzem Expressu Wieczornego i zdemaskował gang, którym kierował wujek Alberta Andrzej K.  To była jedna z najgłośniejszych i najbardziej spektakularnych spraw kryminalnych w połowie lat dziewięćdziesiątych. Opisaliśmy ją w numerze 1 z 2013 roku. Oto, według relacji przekazywanych reporterowi Expressu Wieczornego przez informatora, na czele grupy dokonującej w Warszawie pospolitych przestępstw miał stać Andrzej K., najważniejszy szpieg CIA w Izraelu, były terrorysta i bliski współpracownik byłego premiera tego kraju, Begina. Grupa przestępcza miała na swoim koncie kilkadziesiąt włamań do różnych instytucji: biur, hurtowni, sklepów i mieszkań w Warszawie, a także zbrojny napad na dom numizmatyka w Wielkopolsce.

„Albert, to wysportowany facet przed czterdziestką. Wyszkolony w izraelskiej armii (…) Brał udział w wojnie w Libanie. Za napady rabunkowe z bronią w ręku m.in. na jubilera, odsiedział w izraelskim więzieniu osiem lat. Po przyjeździe ze stryjem do Polski zorganizował grupę przestępczą. Za napad rabunkowy na kolekcjonera monet i przestrzelenie mu kolan, dostał wyrok siedmiu lat pozbawienia wolności” – pisał wówczas Radosław Rzepka.

Podczas przerwy w odbywaniu kary – spowodowanej chorobą nowotworową – zapukał do drzwi Makowca. Albert K. bez ogródek oznajmił, że jest bez grosza przy duszy i potrzebuje zarobić. Obiecał, że może kogoś zastraszyć, a nawet „zlikwidować”. Zbyszko B. obiecał, że się zastanowi, co może mu zlecić.

Zlecenie na Świętego

 Mężczyźni spotkali się kolejnego dnia rano w domu Zbigniewa B. w Poznaniu na ulicy Maków Polnych, który od nazwy tej ulicy miał swoją ksywę.

– Mam dla ciebie robotę, trzeba kogoś zlikwidować – powiedział Makowiec i wręczył Albertowi zdjęcie Jarosława Ś., pseudonim Święty. Porwał mojego syna – miał dodać, ale nie mówił o szczegółach i motywach porwania.

Zbyszko B. i Albert K. zaczęli rozmowę. Zleceniodawca wyjaśnił, gdzie można spotkać Świętego. Powiedział, że ten często bywa w poznańskiej Kawiarni „Cafe Głos”.

Albert K. przyjął od Makowca 10 milionów starych złotych (1000 zł) zaliczki. Przestępcy początkowo umówili się na honorarium w wysokości 20 tysięcy dolarów, jednak po negocjacjach spadło ono do 10 tysięcy dolarów. Kiler zgodził się wykonać zlecenie za taką sumę, ale dodatkowo zażądał broni. Zbyszko B. był na to przygotowany. Otworzył szufladę kredensu i wyjął broń. W magazynku znajdowały się cztery naboje. Był to pistolet C2 o kalibrze 6,35 mm.

Strony nie umawiały się na termin wykonania zlecenia. Morderca zapewnił jedynie swojego mocodawcę, że będzie przesiadywał w „Cafe Głos”, czekając na Świętego. Po wszystkim miał zadzwonić i umówić się po odbiór reszty pieniędzy, a broń wyrzucić.

Śmiertelna pomyłka

Był 18 grudnia 1995 roku. Już któryś dzień z kolei Albert K. pił kawę i jadł ciastko w „Cafe Głos”. Nagle do pustego stolika podeszło dwóch mężczyzn. Byli to Marek Z. i Witold K. Ten pierwszy przypominał Świętego, na którego Makowiec wydał wyrok śmierci. Albert K. przyglądał mu się wnikliwie, lecz nie był pewien, czy to właściwy cel. Pod pretekstem wyjścia do holu przeszedł koło Marka Z. Wtedy, jak sam zeznawał, był pewien na 99 procent, że to jego ma odstrzelić.

Albert K. był szkolony w izraelskiej armii, brał udział w wojnie w Libanie

Podszedł do swojego stolika. Wziął kożuch powieszony na krześle i ubrał go. Sięgnął po saszetkę, w której miał schowaną broń. Wyszedł na korytarz, który był pusty. Przeładował broń i podszedł pewnym krokiem do Marka Z. Stanął tuż przed nim.

– Dopadłem cię powiedział, i oddał cztery strzały.

„Przy pierwszym strzale Marek Z. wstał. Przy następnych upadł na podłogę. Oskarżony Albert K. zaraz po oddaniu strzałów opuścił lokal. Leżącemu na podłodze Z. personel kawiarni i klienci usiłowali udzielić pomocy. Jednocześnie wezwano na miejsce pogotowie ratunkowe” – czytamy w wyroku.

Po oddaniu serii czterech strzałów Marek Z. był przytomny. Gdy na miejsce przybyli pierwsi policjanci, ofiara jednemu z nich podała jeszcze swoje dane. Tuż przed przyjazdem pogotowia pokrzywdzony stracił przytomność. Niezwłocznie, karetką na sygnałach, ruszono w kierunku szpitala klinicznego w Poznaniu. Rozpoczęto operację, ale Marek Z. zmarł. Miał trzy rany postrzałowe głowy, twarzy oraz szyi.

W ślad za mordercą rzuciło się dwóch policjantów i dwóch agentów ochrony. Biegli ulicą Ratajczaka, następnie 3 Maja, w kierunku Placu Cyryla Ratajskiego. Gdy sprawca czuł już na karku oddech policjantów, bo byli na tyle blisko, wyciągnął broń i wymierzył w stronę funkcjonariuszy. Groził, że będzie strzelał. Jeden z policjantów wykorzystał moment zawahania Alberta K. i uderzył go w rękę, w której trzymał broń. Potem we dwóch go obezwładnili.

Co miał przy sobie poza nielegalnie posiadaną bronią? Trzy naboje do pistoletu, fotografię Świętego, notesy i karty kredytowe.

Skąd pomyłka w wykonaniu wyroku śmierci? Bernat wręczył Albertowi K. zdjęcia Świętego, ale wykonane kilka lat wcześniej, na których wyglądał nieco inaczej, niż w czasie gdy ten miał go zabić. Marek Z., przypadkowy mężczyzna, w oczach mordercy był podobny. Człowiek znalazł się po prostu w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.

A co ze zleceniodawcą? Albert K. od razu był przesłuchiwany przez policjantów, dlaczego strzelał i na czyje zlecenie. Twierdził, że mierzył do „Jarka” za to, że ten zgwałcił jego dziewczynę i ukradł mu pieniądze. Posiadanie broni wyjaśnił tym, że zakupił ją na bazarze Różyckiego w Warszawie od nieznanej sobie osoby za 500 dolarów. Jego wersja szybko legła w gruzach. Później K. zeznawał już inaczej i naprowadził śledczych na trop Makowca. Ci zatrzymali go i przeszukali jego dom.

W domu Bernata znaleziono dubeltówkę. Była przerobiona. Lufa była obcięta do długości 30 cm, a kolba kończyła się około 5 centymetrów za bezpiecznikiem. Zaleziono także siedem naboi do broni gładkolufowej, sześć świadectw maturalnych in blanco. Zbyszko B. na broń nie miał pozwolenia, a za posiadanie takich dokumentów dostał także karę w wyroku.

Uciekł po wyroku

Albert K. w 1997 roku został skazany na dożywocie, a Makowcowi sąd wymierzył karę 25 lat więzienia. Obaj złożyli apelację. O dziwo Zbyszka B. uniewinniono. Ze stanowiskiem sądu nie zgadzała się prokuratura. W efekcie zleceniodawca został skazany na 15 lat więzienia, a morderca na dożywocie. Tuż po wyroku, bo w maju 2004 roku, kiler zmarł w więziennej celi.

„Łowcy cieni” szukali Makowca trzy lata, wpadł w Toruniu

Ostatni raz sprawę na sądową wokandę wywołano w pierwszej połowie 2004 roku. Zlecający morderstwo Makowiec odpowiadał z tzw. wolnej stopy. Skorzystał on z prawa głosu na sali sądowej. Uparcie do niczego się nie przyznawał, po czym opuścił budynek sądu. Według relacji świadków miał na niego czekać samochód z kierowcą. Gdy Makowiec ruszył, sąd odczytał wyrok – 15 lat pozbawienia wolności. Rozesłano za nim międzynarodowy list gończy. Bezskutecznie.

„Łowcy cieni” z Poznania poszukiwali go trzy lata. Wpadli na jego trop w Toruniu. Robił zakupy w sklepie z damską bielizną.

– Czy pan Makowiec? – zapytali członkowie specgrupy. Zaprzeczył, ale nie udało mu się wymknąć z rąk sprawiedliwości.

Willi Dorociński

 

Zobacz również: