Powód zabójstwa był błahy. Zupełnie nieadekwatny do okrucieństwa sprawcy. Żyjemy jednak w dziwnych i strasznych czasach. Wszystko jest możliwe i prawie nic nie jest już w stanie nas zaskoczyć.

 39-letni Robert S. mieszkał w miejscowości Stoczek pod Lublinem. Miał partnerkę, wychowywali razem sześcioro dzieci. Żyli skromnie, często brakowało im pieniędzy na utrzymanie. Ich sytuacja poprawiła się latem 2013 roku, gdy Robertowi  udało się korzystnie sprzedać działkę budowlaną. Zastanawiali się, w jaki sposób spożytkować spory zastrzyk gotówki.  W tym celu Robert S. spotykał się z krewnymi i znajomymi. Radził się ich, w co warto zainwestować pieniądze. Zdarzało się, że te „konsultacje” przeciągały się do nocy i były zakrapiane.

 Grill u brata

Po południu 4 sierpnia 2013 roku poinformował partnerkę, że idzie do brata i nie wie, kiedy wróci. Może w nocy, albo dopiero rano.

– Muszę się go o parę rzeczy wypytać. W każdym razie nie czekajcie na mnie zbyt długo. Kładźcie się spać, ja mam klucz, to sobie poradzę – powiedział.

Brat mieszkał w tej samej miejscowości, ale na drugim jej końcu. Robert S. udał się do niego pieszo. Wieczorem konkubina mężczyzny zrobiła kolację, potem dopilnowała, żeby każde z dzieci przed pójściem do łóżka umyło zęby. Gdy już spały, czekając na Roberta, oglądała telewizję. Jej partner nie wracał. Dzwoniła do niego,  ale nie odbierał połączeń. W końcu i ją sen zmorzył.

Robert  nie wrócił do rana i nie oddzwonił. Jeszcze się o niego nie martwiła. Może spotkanie u brata przedłużyło się i postanowił u niego przenocować? Być może w tej chwili odsypiał nieprzespaną noc. Była na niego trochę zła. Interesy interesami (choć tak naprawdę było to głównie pieczenie kiełbasek i piwo), ale mógłby chociaż wysłać do niej SMS-a z informacją, że zostaje do rana.

Po kilku godzinach zadzwoniła do jego brata, który potwierdził, że Robert był wczoraj u niego. Przyszło też paru znajomych.  Rozpalili grilla. Impreza zakończyła się o godzinie 22.

– Robert wypił kilka kieliszków, ale trzymał się na nogach i ogólnie był ok. Wstał, pożegnał się i miał wracać do domu – powiedział brat.

Skoro jednak nie wrócił, to musiało się wydarzyć coś, co sprawiło, że zmienił zamiar. To nie musiało być nic złego. W drodze powrotnej mógł na przykład kogoś jeszcze odwiedzić i najzwyczajniej zasiedział się u tej osoby. Konkubina postanowiła uzbroić się w cierpliwość i czekać.

Nie wrócił z grilla

Minęły jednak dwa dni, a Robert S. nie dał żadnego znaku życia. Jego partnerka nie dopuszczała myśli, że np. zostawił dzieci i ją, i uciekł do innej kobiety. Nie był święty, miał różne słabostki, ale  czegoś takiego by nie zrobił.

Coś mogło mu się stać. Wielu mieszkańców Stoczka wiedziało, że Robert sprzedał działkę. Na wsi takiej rzeczy się nie ukryje. Obawiała się, że ktoś mógł na niego napaść i obrabować go, chociaż jej partner nie nosił przy sobie dużych ilości pieniędzy. Ale napastnik mógł o tym nie wiedzieć. Ludziom się wydaje, że jak ktoś odrobinę się wzbogacił, to nawet na chwilę nie rozstaje się z gotówką. A przecież pieniądze bezpieczniej jest trzymać na koncie w banku. Ewentualnie w domowej skrytce.

Zresztą nie musiał zostać napadnięty dla rabunku. Dziś takie czasy, że wystarczy jedno słowo albo spojrzenie, by dostać łomot. Mógł też ulec wypadkowi. Uznała, że sama tego wszystkiego nie ogarnie. 6 sierpnia powiadomiła komisariat policji w Niemcach o zaginięciu partnera.

Zgłoszenie zostało poważnie potraktowane. Żadnych głupich żarcików w rodzaju „jak go pani kocha, to poczeka”. To już nie były czasy, gdy w ten sposób zbywano osoby zatroskane o los bliskich. Policja metodycznie wzięła się za poszukiwanie mężczyzny. Sprawdzono dokumentacje izb przyjęć szpitali w Lubinie i Lubartowie z ostatnich paru dni, izby wytrzeźwień, policyjne rejestry zatrzymań, kostnice. Nie natrafiono na ślad zaginionego mieszkańca Stoczka. Po prostu kamień w wodę.

W związku z tym, że według informacji podanych przez brata, Robert po zakończonym grillu kilka minut po godzinie 22 udał się  do domu, postanowiono prześledzić drogę, jaką pokonał. W linii prostej było to więcej niż kilometr. Oczywiście mężczyzna mógł pójść inną trasą, lub w nawet w innym kierunku, bo z jakiegoś powodu nie zamierzał od razu wrócić do domu, niemniej zaczęto od sprawdzenia tej najprostszej drogi.

Skazany za śmiertelne pobicie

Funkcjonariusze chodzili od domu do domu i rozpytywali mieszkańców o Roberta S. Początkowo nie dawało to żadnych efektów. Nikt go nie widział w nocy z 4 na 5 sierpnia, ani następnego dnia.

Jednym z gospodarzy, z którymi rozmawiała policja, był Andrzej J. Podobnie jak inni wyraził ubolewanie z powodu zaginięcia Roberta S., którego znał. Ale powiedział, że niestety nie ma pojęcia, co się mogło z nim stać.

W tonie głosu mężczyzny policjanci wyczuli niepokój. Uciekał wzrokiem i denerwował się, gdy zadawano mu bardziej szczegółowe pytania, dotyczące zaginionego sąsiada. Mogło to być wynikiem stresu wynikającego z konieczności odpowiadania na pytania policji, ale mogło też oznaczać coś poważniejszego.

– No cóż, skoro nic więcej pan nie wie, to nie będziemy panu zabierać czasu. Przepraszamy i dziękujemy bardzo – pożegnali go funkcjonariusze. Postanowili jednak zasięgnąć informacji na jego temat. 48-letni Andrzej J. mieszkał z konkubiną, 30-letnią Agnieszką G. Mieszkańcy Stoczka nie mieli o nim dobrego zdania. Prowadził sklep spożywczy, ale mało kto chciał u niego kupować, bo – jak powiedziano policji – miał „lepkie ręce” i lubił „kombinować”. Oboje z konkubiną byli opryskliwi wobec sąsiadów, z nikim nie utrzymywali bliskich kontaktów. Lubili wypić, a jak popili, to wyczyniali burdy i inne gorszące ekscesy.

Najważniejsza informacja dotycząca Andrzeja J. znajdowała się w policyjno-sądowych archiwach. Przed laty mężczyzna odsiedział wyrok za pobicie człowieka ze skutkiem śmiertelnym. Już samo to wystarczyło, żeby policja uznała, że warto raz jeszcze pofatygować się do Andrzeja J. i uważnie rozejrzeć się po jego gospodarstwie.

Po klapkach do celu

W tej sprawie dużą rolę odegrała dociekliwość i spostrzegawczość policjantów, a także ubranie, jakie miał na sobie Robert S. w dniu zaginięcia. Jego partnerka zapamiętała, że wyszedł w szarych spodniach od garnituru, białej koszuli w niebieską kratę i w niebieskich letnich klapkach. Szczególną uwagę policji zwróciły klapki. Wprawdzie dzień był upalny, niemniej takie obuwie jakoś nie pasowało do spodni w kant.

Andrzej J. był jeszcze bardziej zdenerwowany niż za pierwszym razem. Przypomniał sobie, że 4 sierpnia Robert S. wstąpił do niego około godziny jedenastej wieczór.

– Był trochę wstawiony. Porozmawialiśmy chwilę, a potem  stwierdził, że jest bardzo późno i poszedł do domu – powiedział.

Szukając śladów tej wizyty, policjanci zauważyli ciemnoczerwoną plamę na betonowym kręgu szamba. Na pytanie co to jest, Andrzej J. wzruszył tylko ramionami. Któż to może wiedzieć? Może farba, a może krew? Może się zadrapał, poprawiając pokrywę? To mogła być nawet krew Roberta S.

– A tak, bo pamiętam, że chodził za potrzebą, jak był u mnie. Pewnie się skaleczył – obwieścił z miną odkrywcy nowego kontynentu. Jako bajkopisarz być może zrobiłby karierę, tyle tylko, że ci, którym opowiadał bajki, dawno z nich wyrośli.

Kilka metrów dalej jeden z detektywów zobaczył męskie klapki koloru niebieskiego. Zapamiętał opis obuwia, jakie miał na nogach w dniu zaginięcia Robert S. i założyłby się o każdą sumę, że właśnie je znalazł. Z lubelskiej Komendy Wojewódzkiej Policji sprowadzono psa, specjalnie wyszkolonego do wyszukiwania zwłok. Pies wskazał na szambo. Po odsunięciu pokrywy i dokładnym oświetleniu wnętrza, funkcjonariusze zobaczyli ludzkie stopy.

Wezwano ekipę straży pożarnej, która wydobyła z szamba ciało martwego mężczyzny. Był to Robert S. Zidentyfikował go brat. Obecny na miejscu lekarz stwierdził u Roberta S. rany postrzałowe, mogły one spowodować zgon. Na terenie posesji znaleziono broń palną, którą posiadał Andrzej J. Oboje z konkubiną znajdowali się pod wpływem alkoholu. Zostali zatrzymani w pierwszej kolejności do wytrzeźwienia, a następnie do udzielenia wyjaśnień.

 

Śmiertelny postrzał

Sekcja zwłok potwierdziła, że Robert S. został trafiony w głowę z broni palnej – jak się niebawem okazało, z nielegalnie wykonanej samoróbki. Rana postrzałowa była groźna, uszkodziła ważne narządy, ale nie śmiertelna. Zgon mężczyzny nastąpił w wyniku utonięcia w ściekach po wrzuceniu go do szamba.

Prokuratura Okręgowa w Lublinie postawiła Andrzejowi J. zarzut zabójstwa Roberta S., a Agnieszce G. zacierania śladów zbrodni. Oboje zostali tymczasowo aresztowani.

W trakcie postępowania przygotowawczego przyznali się do winy. Mężczyzna tylko częściowo. Andrzej J. Wyjaśniał, jak to się odbyło. Powiedział, że późnym wieczorem 4 sierpnia 2013 roku Robert S. odwiedził go. Wypili kilka kieliszków. Potem gość chciał porozmawiać o interesach.

– Był jednak pijany, już przyszedł do mnie wstawiony. Poradziłem mu, żeby wracał do domu, a jak chce pogadać o takich sprawach, to niech przyjdzie trzeźwy – relacjonował podejrzany. Robert S. odszedł, ale po niedługim czasie znów się u niego pojawił. Stanowczo domagał się rozmowy o interesach, ale gospodarz po raz drugi go odprawił. Wtedy tamten zaczął się wymądrzać. Twierdził, że Andrzej J. źle prowadzi sklep.

– Tego było dla mnie za dużo. Co go to obchodziło? To mój biznes, a nie jego. Zdenerwowałem się – wyjaśniał Andrzej J. Zły na Roberta S. poszedł do mieszkania. Wziął ze sobą strzelbę i wrócił. Utrzymywał, że nie zamierzał go zabić ani w ogóle strzelać do niego. Chciał go tylko postraszyć. Jednak ktoś go potrącił, co sprawiło, że broń wypaliła. Kula zraniła Roberta S., który chwilę później upadł i stracił przytomność.

To było kłamstwo. Bardzo głupie, wręcz prymitywne. Oprócz ich dwóch na terenie posesji przebywała w tym czasie tylko Agnieszka G. Andrzej J. nie mógł zostać potrącony przez nią, bo nie było jej w miejscu, gdzie się sprzeczał z Robertem S. Musiał świadomie nacisnąć spust broni. Z zeznań jego konkubiny wynikało, że mężczyzna przyszedł do niej i powiedział, że zabił człowieka.

Wyszła z nim z mieszkania. Jej partner mylił się. Najwyraźniej Robert S. był ciężko ranny, ale dawał znaki życia. Mimo to Andrzej J. postanowił pozbyć się ciała. Najpierw zamierzał je ukryć w stodole, potem zawlókł pod szambo. Agnieszka G., która przed domem ścierała ślady krwi, widziała, jak Andrzej J. otworzył pokrywę i wrzucił do ekskrementów Roberta S.

Rok później, w sierpniu 2014 roku Andrzej J. i Agnieszka G. zasiedli na ławie oskarżonych Sądu Okręgowego w Lublinie. Prokuratura domagała się dla zabójcy surowej kary.

O ile można przyjąć, że Robert S. sprowokował swoim zachowaniem Andrzeja S., to późniejsze zachowanie oskarżonego nie mieściło się wprost w głowie. Wycelował i strzelił z bliskiej odległości do bezbronnego człowieka tylko dlatego, że tamten go krytykował. A potem, wiedząc że Robert S. żyje, otworzył szambo i wrzucił tam jego ciało, skazując mężczyznę na straszną śmierć.

30 czerwca 2014 r. sąd uznał oskarżonych winnymi stawianych zarzutów i ogłosił wyroki: 25 lat pozbawienia wolności dla Andrzeja J.  i 2 lata dla Agnieszki G.

Andrzej J. musiał też zapłacić rodzinie zamordowanego mężczyzny 80 tysięcy złotych zadośćuczynienia. Nie zrobił tego do tej pory. Co więcej, odsiadując wyrok, próbował ukryć swój majątek. W tej sprawie toczy się przeciwko niemu postępowanie.

Mariusz Gadomski

Zobacz również: