Przez ponad cztery lata Joasi Surowieckiej z Czechowic –Dziedzic szukała cała Polska.  Piękna, mądra i ambitna 19- latka zniknęła w drodze na uczelnię. Kończyła właśnie pierwszy rok studiów. Tego dnia miała zdawać swój pierwszy egzamin. Ale przepadła bez śladu. Rodzice szukali córki po całym świecie, a była tak blisko. Zaledwie dwa kilometry od domu.

 Był 7 czerwca 2006 roku.  Joasia wyszła z domu wcześnie rano, bo spieszyła się na uczelnię. Do Katowic dojeżdżała z Czechowic – Dziedzic, swego rodzinnego miasta. Studiowała turystykę w Górnośląskiej Wyższej Szkole Handlowej. Chciała podróżować i zwiedzać świat. Wiedziała już, jak swoją pasję przekuć w sukces. Bez problemu posługiwała się czterema językami. Talent, uroda i do tego ta niespożyta energia – miała wszystko, by spełniać swoje marzenia.

 Ostatni ślad

Do stacji PKP w sąsiednich Goczałkowicach Joasia musiała pokonać dwa kilometry. Nie chciała, by ktoś ją odprowadzał. Wychodząc z domu w przelocie rzuciła, że przyjedzie zaraz po egzaminie. Na uczelnię nigdy jednak nie dotarła.

6

– Ostatni widział ją sąsiad, który przejeżdżał drogą, którą szła na dworzec kolejowy – wspomina ojciec Joasi.

Przed dziewiątą dziewczyna zadzwoniła jeszcze do kolegi, ten nie zdążył jednak odebrać połączenia. Kiedy oddzwonił, telefon Asi już milczał.

Kilka godzin później siostra 19–latki zaczęła się niepokoić, że  Joasia nie skontaktowała się z nią i  nie powiedziała, jak poszedł jej egzamin. Obie były bardzo zżyte i źle znosiły nawet krótkie rozstania. Nie było miedzy nimi żadnych tajemnic, żadnych tematów tabu, wiedziały o sobie wszystko.

3

– Pamiętam odruchowo weszłam na Facebooka i zobaczyłam, że jej znajomi już dawno są w domu, to jest niemożliwe, że jej nie ma, zapytałam jej kolegę, gdzie jest Asia i wtedy on  powiedział, że nie było jej na egzaminie – mówi Aneta, która do dziś z trudem opowiada o wydarzeniach sprzed ośmiu lat.

Rodzina Joasi od razu odrzuciła wersję o ucieczce z domu, przecież dobrze ją znali. Wiedzieli, że nie zrobiła nic samowolnie, że wszystko, co mogło się wydarzyć, stało się wbrew jej woli. Pochodziła z dobrego domu, nie miała problemów z nauką, układało jej się z chłopakiem. Od pierwszych chwil zagadkowego zaginięcia, rodzice przypuszczali, że padła ofiarą porywaczy.

Jeszcze tego samego dnia na stacji w Goczałkowicach pojawiło się kilkudziesięciu policjantów, strażacy i znajomi dziewczyny. Sprawdzali metr po metrze zagajniki, łąki,  stawy i przepływającą w pobliżu rzekę. Policyjny pies tropiący doprowadził  policjantów na most na Wiśle i tam skończył się trop.

5

My cały czas trzymaliśmy się wersji, że ktoś wywiózł ją do jakiejś agencji towarzyskiej, w tym kierunku prowadziliśmy poszukiwania – przyznaje Irena Surowiecka, mama Joasi.

W Czechowicach pojawiały się nawet głosy, że ktoś Joasię widział, gdy wsiadała do srebrnego samochodu. I świadkowie, którzy utrzymywali, że było z nią dwóch mężczyzn. Sprawdzono niemal wszystkie agencje towarzyskie w kraju. Bez rezultatu. Każdego dnia rodzice Joasi zaczynali dzień od planów, co będą robić, gdzie jeszcze szukać, aby znaleźć jakiś trop czy strzęp wiadomości o losie córki.

– Całe 4 lata, 5 miesięcy i 10 dni żyliśmy nadzieją, że ona wróci, nawet na chwilę nie dopuszczając myśli, że stało się to najgorsze – mówi zrozpaczona mama Joasi.

 Nadzieja umiera ostatnia

Przez cztery lata  rodzice Joasi nie pozwolili śledczym o niej zapomnieć. Pisali pisma, sami podpowiadali, co jeszcze można w tej sprawie zrobić. W końcu zażądali, by jeszcze raz sprawdzić, czy telefon dziewczyny nie uaktywnił się. Wtedy zdarzył się cud, choć nie taki, na jaki liczyli rodzice Joasi. Ktoś uaktywnił komórkę ich córki. Policja szybko dotarła do osoby, która włączyła telefon. Okazało się, że to kobieta. Komórkę, jak twierdziła, otrzymała od swojego męża. Mówił, że przywiózł ją z zagranicy. Policja jeszcze tego samego dnia zatrzymała mężczyznę. 36-letni Marek Z. – mieszkaniec Goczałkowic był kompletnie zaskoczony.

44

– W momencie, kiedy na komendzie pokazali mi telefon Asi, coś we mnie pękło, wiedziałam, że to jest koniec, doszło do mnie, że nie zobaczę jej żywej. Pamiętam mąż się cieszył, że w końcu mają jej telefon i znajdą ją, a ja czułam, że to nie jest ten finał, na który liczyłam – mówi Irena Surowiecka.

Podczas przesłuchania na jaw wyszły makabryczne fakty. Mężczyzna przyznał, że zabił dziewczynę. Tłumaczył, że to właściwie ona go zaczepiła. Doszło do szarpaniny, 19-latka zsunęła się ze skarpy i nieszczęśliwie uderzyła w głowę. Ale po kilku godzinach Marek Z. zmienił zeznania i przyznał, że dziewczyna mu się spodobała, nie chciała z nim jednak rozmawiać.

– Sprawca chciał zaspokoić swój popęd seksualny, stracił kontrolę nad tym co robi, bo dziewczyna stawiała opór – tłumaczy Bogusław Rolka, Prokurator Rejonowy w Pszczynie.

Bestia nie człowiek

Feralnego dnia Marek Z. pracował w dworcowym barze, porządkował akurat chodnik prowadzący do stacji. Dziewczynę spostrzegł już z daleka. Rzucił się na nią i wciągnął w krzaki. Kobieta broniła się przed napastnikiem i wtedy padły ciosy kamieniem w głowę. Mężczyzna bił tak mocno, że praktycznie roztrzaskał czaszkę Asi. Z amoku wyrwał go telefon od szefowej baru, w którym pracował. Musiał wracać. Gdyby telefon zadzwonił kilka minut wcześniej, może uratowałby życie dziewczyny.

11

 Po zabójstwie, mężczyzna ukrył ciało i jak gdyby nigdy nic wrócił do baru. Pod osłoną nocy wrócił na miejsce zbrodni, spakował zwłoki do foliowych worków i na taczkach przewiózł na drugą stronę torów. Potem starannie przykrył  liśćmi.

Rodzice Joasi dokładnie pamiętają mężczyznę, bo po zaginięciu córki pytali o nią w przydworcowym barze, gdzie pracował morderca.
– On rozmawiał  z nami, wiedział o naszych poszukiwaniach, zrywał plakaty, które wieszaliśmy
– dodaje Kazimierz Surowiecki, ojciec zamordowanej Joanny.

Szukali córki tak daleko, a była tak blisko. Zaledwie 80 metrów od trasy, którą  codziennie pokonywała. Ale policja nic nie znalazła. Wystarczyło trochę więcej staranności, by odnaleźć ciało i zaoszczędzić rodzicom ponad czterech lat czekania na cud.  Gdyby nie ich determinacja, być może zagadka zaginięcia Joasi nigdy nie zostałaby rozwiązana.

Dziewczyna zginęła bez winy i bez powodu. Tylko dlatego, że ktoś nie zapanował nad swoim popędem, brutalnie przerywając tak młode życie. Opór dziewczyny wyzwolił w nim agresję, której nie kontrolował.

Przez cztery lata bandzior nawet nie był brany pod uwagę jako potencjalny zabójca. Prowadził spokojne życie. Ożenił się, został ojcem, planował wyjazd za granicę. Zdradziła go pewność siebie. Wpadł, bo sądził, że nikt nie będzie go już szukał.

Katowicki sąd skazał zwyrodnialca na  25 lat więzienia. Do końca nie przyznał się, że zgwałcił dziewczynę. Po 4,5 roku od jej śmierci, biegli nie byli w stanie tego stwierdzić. Motywów zbrodni i zamiarów mężczyzny można się tylko domyślać.

Beata Oleś

 

Zobacz również: