Blisko siedem lat po zaginięciu nurka Roberta Szlechta jego szwagierka postanowiła skontaktować się z redakcją „Reportera”, bo jako jedyni  przedstawiciele mediów dokładnie opisaliśmy historię jego zniknięcia. Trzy tygodnie później na wraku zatopionego statku Gustloff odkryto ludzkie szczątki.
Jolanta Rewers w połowie maja przeglądała Facebooka, nagle przed  oczami pojawił się jej szwagier. Uznała, że to niemożliwe, bo przecież od lat na tym portalu nie ma już jego konta. Po chwili zniknął. Kobieta uznała, że mógł chcieć jej coś przekazać. Zaproponowała nam kontynuację tematu, wysyłając nam maila. Zanim porozmawialiśmy, los sam dopisał dalszy ciąg tej historii.
6 czerwca grupa Baltictech zeszła na wrak Gustloffa i poinformowała służby, że natknęła się tam na zwłoki. Prawdopodobnie to ciało Szlechta.  Tyle że jego w ogóle nie powinno tam być.
Kilka tysięcy ofiar
Historię tego zaginięcia opisaliśmy w 2013 roku w artykule „Ofiara statku widmo”. Doszło do niego w lipcu 2012 r.
– Cały tydzień chodził po domu i opowiadał mi o tym Gustloffie – wspominała  Małgorzata Szlecht, żona płetwonurka. – Dlatego utkwiło mi to w pamięci. Zresztą zawsze mu powtarzałam, że ma mi mówić, gdzie płynie, żebym w razie czego wiedziała, gdzie aktualnie przebywa.
Robert Szlecht miał wtedy 44 lata. Nurkował od sześciu. Mieszkał w  Poznaniu. Miał córkę, żonę, dobrze prosperujący biznes.
Ekscytował się zejściem na Gustloffa, bo to statek mający status legendarnego i tajemniczego. Zwodowano go w 1938 roku przy udziale samego  Adolfa Hitlera. Miał 460 kabin i ponad 209 metrów długości. Najpierw był niemieckim wycieczkowcem, a podczas wojny służył nazistom jako jednostka szpitalna, koszarowa, a także do transportu wojska. Do stycznia 1945 roku cumował w Gdyni i stamtąd wyruszył w ostatni rejs. Wtedy na pokład weszli ranni żołnierze Wermachtu, członkowie NSDAP, gestapowcy i zwykli cywile. Razem około 10 tysięcy osób.
Gdy statek był 22 mile morskie od brzegu, na wysokości Łeby, trafiły go trzy torpedy z radzieckiego okrętu podwodnego. Od samego wybuchu zginęło kilkaset osób, inne się topiły, zostały zadeptane lub strzeliły sobie w głowę, a jeszcze inne zmarły z powodu wychłodzenia organizmu. Według historyków śmierć mogło ponieść wówczas około 6600 Niemców. To największa morska katastrofa statku w historii ludzkości, pod tym względem przebija nawet słynnego Titanica. Co więcej, według legend mogła tam się znajdować słynna bursztynowa komnata.
Historia Gustloffa na tym się jednak nie skończyła. Przez następne lata schodziło na niego mnóstwo nurków, nie tylko z Polski. Niektórzy z nich ginęli. Większość tych nurkowań była nielegalna. Od 1994 r. wrak okrętu jest tzw. mogiłą wojenną; bez specjalnego zezwolenia nie można więc na niego schodzić ani zbliżać się do niego na mniej niż 500 metrów.
Te wszystkie fakty sprawiały, że Szlecht tak bardzo cieszył się tym zejściem.
– Będę schodził na Gustloffa! – nie ukrywał radości w rozmowie z bliskimi.
Dlatego oni nie mogli później ukryć oburzenia, że jego koledzy zadzwonili później do nich z informacją, że Robert schodził na Terrę, a więc zupełnie inny statek i że już nie wypłynął.
Kłamstwa kolegów?
Jak relacjonują bliscy zaginionego nurka, o tragedii zostali powiadomieniu 28 lipca o godz. 21.25. Jego koledzy zadzwonili do nich z jego komórki. Potem dzwoniła policja, ale nie mogli od niej wyciągnąć żadnych konkretów.
Trudno było im uwierzyć, że coś mogło mu się stać. Poznański biznesmen miał wysokiej jakości sprzęt, który dopiero co odebrał z konserwacji. Składała się na niego m.in. dobra butla, reflektory, noże do uwalniania się z rybackich sieci i kombinezon, który miał pozwalać mu długo utrzymać się na wodzie w razie zagrożenia. Poza tym był świetnie przeszkolony.
W końcu jego szwagierka postanowiła porozmawiać z jego kolegami.
–  Usłyszałam jakąś zagmatwaną historię o ogromnych falach na Bałtyku, które nie pozwalały nikomu pozostać w wodzie i o tym, że jeden drugiego nie widział, bo byli porozrzucani od siebie, tracąc kontakt – wspomina  Jolanta Rewers. – Nadal brak było odpowiedzi gdzie jest Robert. Wtedy jeszcze byłam przekonana, że jako solidarni koledzy nadal są oni na Wybrzeżu i organizują poszukiwania, cokolwiek się stało. Jednak cała trójka, paroletni koledzy Roberta, byli już dawno w swoich domach w Poznaniu. U jednego z nich pod domem stało auto Roberta. Nie mieli odwagi oddać nam jego rzeczy. Padały jakieś chaotyczne wypowiedzi, że każdy z nich ratował swoje życie po zejściu do wody, nim rozpoczęło się nurkowanie, że ogromne fale zalewały im głowy, że ostatkami sił każdy wracał na pokład, że Robert był ostatni raz widziany przez Marcina płynąc tuż za jego plecami.
Małgorzata Szlecht wynajęła za własne pieniądze awionetkę, której załoga sprawdziła morze w okolicach Terry. Nie natrafiła jednak na nic  podejrzanego, zwłaszcza na żadnego dryfującego nurka.
Co się tam stało?
Bliscy poznaniaka bardzo szybko nabrali podejrzeń, że nurkowie wcale nie schodzili na wrak Terry, jak podali policjantom, tylko na Gustloffa.
Wtedy byłoby to zakazane nurkowanie, za które mogliby dostać nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych kary na osobę. Czy to dlatego ich relacje były niespójne i chaotyczne?
Policja prowadziła swoje śledztwo. Zabrała im komputery, ale zrobiła to późno po zdarzeniu. Nie odkryła na ich dyskach niczego, co by bezpośrednio wskazywało, że mogło dojść do przestępstwa. A ponieważ Szlecht według oficjalnej wersji nie schodził na Gustloffa, to nie można było tam wysłać nurków, żeby poszukali jego ciała. Mundurowi wpisali go na listę osób zaginionych i rozesłali do mediów komunikat z informacją, że jeśli ktokolwiek wie, gdzie może przebywać, powinien się do nich zgłosić.
Ja natomiast dostałem w tamtym okresie anonimowego maila w jego sprawie.
Jego autor twierdził, że ciała trzeba szukać na wraku Gustloffa. Na żadne pytania już jednak później nie odpowiadał i kontakt z nim się urwał.
Sprawa utknęła w martwym punkcie niemal na siedem lat.
Śledczy już wiedzą
Wiosną tego roku, gdy Jolanta Rewers zobaczyła wizerunek szwagra na ekranie komputera, uznała, że ta sprawa musi się wreszcie skończyć.
–  Pojawiła się myśl: „Robert, ty przecież musisz wrócić do domu” – mówi kobieta. – My już dawno pogodziliśmy się z tym, że on został na tym wraku. Napisałam wtedy do was maila, bo chciałam porozmawiać o tej sytuacji. W odpowiedzi dostałam telefon do pana, ale uznałam, że jeszcze muszę troszkę poczekać z rozmową. Krótko potem otrzymałam informację, że prawdopodobnie znaleźli Roberta.
Grupa Baltictech napisała wtedy na Facebooku: „Dnia 6 czerwca 2019r  podczas wykonywania dokumentacji stanu wraku Wilhelm Gustloff, zgodnie z pozwoleniem z Urzędu Morskiego w Gdyni, natrafiliśmy na ciało nurka. O zdarzeniu poinformowaliśmy VTS Zatoka oraz Policję i Prokuraturę w Lęborku. W porozumieniu z Policją w dniu dzisiejszym 07.06 wykonaliśmy dokumentację filmową i zdjęciową oraz oznaczaliśmy bojką miejsce znalezienia ciała. Stan ciała wskazuje na to, że leży w tym miejscu od kilku lat”.
Nikt tego jeszcze głośno nie potwierdza, ale skafander i sprzęt znaleziony przy szczątkach wskazują na to, że to ciało Roberta Szlechta. Ma ono zostać wkrótce wyłowione przez Marynarkę Wojenną, a próbki DNA mają trafić do laboratorium, ponieważ po tak długim pobycie w wodzie nie da się jednoznacznie potwierdzić tożsamości zmarłego. Śledczy dysponują jednak materiałem porównawczym, bo wcześniej zabezpieczyli włosy Roberta Szlechta z jego grzebienia i szczoteczkę do zębów.
Jeśli okaże się, że to rzeczywiście jego zwłoki, jego koledzy mogą odpowiadać karnie m.in. za składanie fałszywych zeznań i nieudzielenie pomocy. Możliwe, że prokuratura wznowi poprzednie śledztwo, które zostało umorzone. Na razie wszczęto nowe: o nieumyślne spowodowanie śmierci nieznanej osoby.
– Uważam, że koledzy Roberta wtedy wszystkich okłamali – nie ma wątpliwości jego szwagierka. – Trzeba było od razu powiedzieć, że nurkowali na Gustloffie i co się naprawdę stało. Wtedy oszczędziliby sobie kłopotów, a nam siedmioletniego horroru.
Mikołaj Podolski

Zobacz również: