Grzegorz Sadowski zginął 11 sierpnia 2014 roku w tajemniczych okolicznościach, w okolicach Lwówka. Był doświadczonym policjantem, znaleziono go z raną postrzałową głowy. Śledztwo po dwóch dniach przejęła poznańska prokuratura. Zdaniem  śledczych, policjant popełnił samobójstwo, po czym sam siebie okradł.

Sprawę dostała prokurator Magdalena Jarecka i to wówczas pojawiła się wersja o samobójstwie. Prokurator, którą doskonale znamy chociażby z prowadzenia sprawy śmierci Ewy Tylman. Gdzie na siłę próbuje udowodnić winę Adamowi Z., i wszystkie fakty dostosowuje do swojej tezy. Wyciąga wątpliwej jakości świadków – w postaci więźniów skazanych za brutalne morderstwo. Nawet eksperyment procesowy, który w zasadzie powinien być dowodem na niewinność oskarżonego, próbuje wykorzystać do swoich celów. Relacjonując tamten proces, wielokrotnie obnażyliśmy błędy w prowadzonym śledztwie.

Wróćmy jednak do zagadkowej  śmierci policjanta z Lwówka i przeanalizujmy prowadzone przez prokuraturę śledztwo. Znowu natrafiliśmy na masę błędów i zaniedbań. Czyżby prokurator Magdalena Jarecka była specjalistką od prowadzenia spraw ze z góry ustaloną wersją wydarzeń? Komu zależy na niewyjaśnieniu przyczyn śmierci policjanta? Kogo ratuje umorzenie śledztwa i wersja o samobójstwie?

W tej sprawie jest więcej pytań niż wiarygodnych odpowiedzi. Zastanawia też milczenie środowiska policjantów. Gdzie jest zawodowa solidarność i chęć ostatecznego wyjaśnienia sprawy, aby nie było  żadnych wątpliwości, że ktoś coś tuszuje albo ukrywa niewygodne fakty.

 

Naraził się alfonsom?

 

Przenieśmy się do sierpnia 2014 roku i przypomnijmy tamtą dramatyczną historię. Grzegorz Sadowski miał wówczas 38 lat. Był doświadczonym policjantem, pracował jako dzielnicowy.

Rano wyjeżdża w pojedynkę radiowozem z komisariatu. Najpierw jedzie przesłuchać świadka, który zgłosił, że młodzież skuterami jeździ po boisku i niszczy nawierzchnię. Potem miał zamiar sprawdzić tereny przy trasie nr 92, gdzie pracują prostytutki. Takie przynajmniej zadanie wpisał do dziennika pracy policjanta.

O godzinie 10.15 na komórkę dzwoni do niego była żona. Nikt nie odbiera. Gdy po raz kolejny dzwoni 15 minut później telefon jest już wylogowany z sieci. Kobieta dzwoni również na drugi, prywatny numer Grzegorza. Bez skutku.  Zaniepokojona zawiadamia dyżurnego w komendzie w Nowym Tomyślu o tym fakcie. Ten dopiero po trzech godzinach wszczyna alarm i zaczyna poszukiwania. Trochę to dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że policjant wyjechał na patrol sam. Co prawda przepisy o pracy policjanta pozwalają w niektórych sytuacjach na pracę w jednoosobowym patrolu, ale musi być spełnionych kilka warunków. Policjant musi być doświadczony, znać dobrze teren i mieć wsparcie od funkcjonariuszy z pobliskich komisariatów. Czy tak w praktyce wygląda to wsparcie?

Trzy godziny opóźnienia w podjęciu interwencji, gdy nawet minuty mogą decydować o życiu policjanta wykonującego trudne zadania w terenie. Nie ma co ukrywać, że wysłanie policjanta samego do patrolowania terenów, gdzie pracują tirówki, jest dużym błędem. W parze z przydrożną prostytucją idzie wiele poważniejszych przestępstw, a cały proceder kontrolowany jest przez zorganizowane grupy przestępcze. W takiej sytuacji trzy godziny bezczynności muszą budzić wątpliwości.

Grzegorz Sadowski znany był z „tępienia” prostytucji przy drodze. Wielu jego kolegów zeznało, że często legitymował dziewczyny i wlepiał mandaty. W ten sposób mógł sobie narobić wrogów, którzy na sumienności policjanta tracili pieniądze. Nietrudno sobie też wyobrazić sytuację, w której do konfliktu dochodzi, kiedy policjant zaskakuje jakiegoś klienta z dziewczyną podczas intymnej usługi. Taka hipoteza jest całkiem realna, ponieważ Grzegorz tuż przed  śmiercią wpisał do służbowego notatnika informację, że przystępuje do sprawdzenia samochodu marki Audi bez tablic rejestracyjnych. Możliwe też, że policjant w lasku przyłapał przestępców, którzy właśnie zmieniali rejestrację w swoim aucie? Tajemnicze audi nigdy nie zostało odnalezione.

Zastrzelony i okradziony

Dyżurny wysłał w końcu radiowóz do domu zaginionego policjanta. Tam mundurowi zastali jego konkubinę, która również od dłuższego czasu próbowała skontaktować się z Grzegorzem.

Wtedy na poszukiwania zostało wysłanych kilka radiowozów. O godzinie 16.00 jeden z patroli odnalazł służbowego fiata w lesie przy drodze nr 92. Auto stało z włączonym silnikiem, na światłach, z otwartym bagażnikiem i drzwiami od strony kierowcy. Z drugiej strony auta leżał Grzegorz Sadowski. Jeden z policjantów sprawdził tętno i wtedy zauważył ranę postrzałową na prawej skroni.

Na miejsce wezwana została ekipa policyjnych techników. W tamtym momencie nikt na poważnie nie brał wersji o samobójstwie. Okoliczności sprawy wskazywały, że było to zabójstwo. Policjanci uważali, że przed śmiercią doszło do szamotaniny. Na taki przebieg wydarzeń wskazywało ułamane lusterko od strony kierowcy. Lekarz ocenił, że przyczyną śmierci był postrzał z broni palnej z małej odległości. I tutaj pojawia się największa zagadka tej sprawy. W magazynku broni służbowej policjanta brakowało jednego naboju. Obok ciała znaleziono łuskę po pocisku, a biegły badający broń stwierdził, że z niej strzelano i łuska na pewno pochodzi od pocisku wystrzelonego ze znalezionej broni. Problem tylko w tym, że nie znaleziono kuli, która przeszła na wylot przez głowę. Poszukiwania z wykrywaczem metali były bardzo drobiazgowe i dokładne. Czyżby policjanta zastrzelono z innej broni? Taka wersja jest bardzo prawdopodobna. Biegły nie potrafił z całą pewnością ustalić kalibru, z jakiego oddano śmiertelny strzał. Brak również jednoznacznej oceny, czy rana wylotowa po kuli odpowiada kalibrowi broni służbowej. Jeśli użyto innej broni, to morderca zadbał również o zabranie kuli.

Przy zwłokach nie znaleziono odznaki policyjnej, telefonów komórkowych, zegarka, ktoś zerwał z ręki bransoletę. Prokuratura przyjęła tezę, że  policjanta okradł ktoś po samobójczym strzale. Trochę to mało wiarygodne, z jednej strony trzeba być prawdziwą hieną, żeby dopuścić się takiego czynu. Z drugiej strony, czy dla tak mało wartościowych przedmiotów warto się narażać na pozostawienie śladów mogących doprowadzić do złapania przez policję i narażenia się na zarzut zabójstwa policjanta? Gdyby jednak znalazł się taki desperat i człowiek pozbawiony zasad moralnych, czy nie wykorzystałby maksymalnie sytuacji i nie zabrał również broni. To przedmiot, który na czarnym rynku można sprzedać za o wiele większe pieniądze niż zwykły telefon komórkowy.

Naciągana hipoteza

Badania wykazały, że na obu dłoniach policjanta znaleziono ślady po wystrzale o takiej samej intensywności. Stąd przyjęto hipotezę, że Grzegorz Sadowski oddał strzał samobójczy trzymając broń oburącz. Trochę to dziwny uchwyt, jak do strzału oddanego w prawą skroń. Za hipotezą, że policjanta nie zmuszono do oddania samobójczego strzału przy pomocy siły przez osoby trzecie, ma świadczyć brak śladów na rękach sugerujących mocny uścisk. Problem tylko w tym, że nie byłoby ich również w przypadku wystrzału upozorowanego już po śmierci denata, kiedy jeszcze kończyny są plastyczne i łatwo nimi manewrować.

Przyjęcie tezy o samobójstwie ma wiele nielogicznych założeń. Przede wszystkim, po co policjant tuż przed śmiercią miałby upozorować morderstwo, bo przecież pozostawienie samochodu z włączonym silnikiem, otwarte drzwi i bagażnik, oraz ułamane lusterko na taki trop jednoznacznie wskazuje. Gdzie i kiedy samobójca pozbył się zagubionych przedmiotów?

Samobójstwo to jednak bardzo intymna czynność. Czy las, gdzie pracują prostytutki, to dobre miejsce na odebranie sobie życia? Chyba, że policjant zabił się celowo w tym miejscu, żeby wina spadła na kogoś innego? Takiej możliwości prokuratura nawet nie brała pod uwagę, a szkoda, ponieważ Grzegorz, co nie było żadną tajemnicą, był bardzo zadłużony. Brał pożyczki w bankach, zapożyczał się u rodziny i znajomych. Jego zadłużenie dochodziło do 100 tysięcy złotych. Ile dokładnie i komu  był winny, do dzisiaj nie wiemy, ponieważ prokuratura nie zajęła się tym wątkiem. Nie wiadomo również, na co policjant przeznaczał tak duże sumy pieniędzy. Czy ktoś go szantażował, czy może był nałogowym hazardzistą? Dobrze prowadzone śledztwo powinno dać odpowiedzi na te pytania.

Grzegorz, chyba oprócz sytuacji finansowej, choć ta przy stałej pracy była również do opanowania, nie miał żadnych innych powodów, żeby odebrać sobie życie. W pracy był doceniany, nagradzany, tuż przed śmiercią dostał awans. Życie osobiste również sobie ułożył. Co prawda  był po rozwodzie, ale stworzył nowy, szczęśliwy związek. W 2014 roku doczekał się dziecka z nową partnerką. Dokładnie trzy dni przed śmiercią wyprawiał chrzciny maleństwa. Koledzy i rodzina również wskazywali, że Grzegorz nie myślał o samobójstwie.

„Wiele osób opisuje Grzegorza Sadowskiego jako człowieka spokojnego i opanowanego, który nigdy nie działał pod wpływem emocji. Analiza jego funkcjonowania potwierdza tezę o dużej umiejętności panowania nad emocjami. Jeśli więc miałby targnąć się na własne życie, to raczej byłaby to decyzja przemyślana, a nie efekt wzburzenia emocjonalnego” – czytamy w raporcie sporządzonym przez psychologów z Komendy Wojewódzkiej Policji w Poznaniu.

Niesprawdzone wątki

Prokuratura nie przyjrzała się również dokładnie jego byłej żonie. Nie było żadną tajemnicą, że Elżbieta S. miała do byłego męża wielki żal. Małżeństwo rozpadło się, bo on ją zdradzał. Mimo to ona chciała ratować związek. Potem między byłymi małżonkami nie było najlepiej. Elżbieta S. nachodziła Grzegorza w pracy, śledziła, wydzwaniała do kolegów, aby ustalić, gdzie jest i co robi. Posunęła się nawet do gróźb i namawiała osoby trzecie, żeby pomogły jej zrobić porządek z byłym mężem. Co prawda byli już po rozwodzie, ale cały czas procesowali się o podział majątku. Statystyki pokazują, że prawie 60 procent morderstw popełnianych jest z zazdrości. Dlaczego ten wątek został zlekceważony przez prokuraturę?

Ciekawą informacją są bardzo częste kontakty telefoniczne byłej żony z policjantem z posterunku z Miedzichowa. Od października 2013 roku, aż do dnia śmierci kobieta dzwoniła do niego ponad 100 razy. O czym rozmawiali, co ich łączyło? Tego ze śledztwa również się nie dowiemy, ponieważ prokurator Jarecka uznała, że każdy ma prawo do życia prywatnego i ona nie zamierza tego tematu sprawdzać.

18 marca 2016 roku prokuratura zawiesiła śledztwo prowadzone w sprawie doprowadzenia Grzegorza Sadowskiego namową lub przez udzielenie pomocy do targnięcia się na własne życie, to jest o przestępstwo z art. 151 kk. Powodem było nieuzyskanie informacji z Grecji o możliwości logowania się tam zaginionych telefonów. Wcześniej odpowiedzi negatywne przyszły z Niemiec i Bułgarii.

Po kilku miesiącach śledztwo zostało wznowione, ale tylko po to, aby ostatecznie je umorzyć 21 czerwca 2016 roku. Według prokurator Jareckiej wszystkie zgromadzone materiały wskazują na samobójcze targnięcie się na życie Grzegorza Sadowskiego.

„Wprawdzie sytuacja zastana w miejscu ujawnienia jego zwłok mogła wzbudzać podejrzenie udziału innych osób w tym zdarzeniu, jednak brak jest jakichkolwiek dowodów wskazujących na to, że śmierć Grzegorza Sadowskiego nie była wynikiem czynu samobójczego” – czytamy w tym dokumencie.

„To, że podczas oględzin zwłok Grzegorza Sadowskiego i miejsca ich ujawnienia nie znaleziono jego legitymacji policyjnej oraz dwóch telefonów – służbowego i prywatnego, a także innych dokumentów osobistych i zegarka (…), nie świadczy o tym, iż ktoś pozbawił go życia. Przedmioty te mógł wcześniej ukryć lub gdzieś wyrzucić sam Grzegorz Sadowski, kierując się sobie tylko znanymi motywami, ale też, już po jego śmierci mogły one zostać przywłaszczone przez nieustalone osoby. Śledztwo, pomimo przeprowadzenia licznych czynności procesowych i pozaprocesowych nie wyjaśniło tej kwestii” – czytamy w tym samym piśmie. To naprawdę dość karkołomne uzasadnienie wygodnej dla prokuratury tezy.

Nawet dla laika w sprawach kryminalnych ta sprawa ma wiele niejasności i zagadek. Nie ma ich natomiast prokurator umarzająca i jednoznacznie stwierdzająca; „W omawianej sprawie brak jest jakichkolwiek dowodów wskazujących na to, że ktoś dopuścił się wobec Grzegorza Sadowskiego takiego działania”. Pani prokurator ma tu na myśli udział osób trzecich w pomocy lub zmuszeniu do samobójstwa.

Porównaliśmy tę sprawę do zabójstwa Ewy Tylman. Obie sprawy łączy osoba pani prokurator Małgorzaty Jareckiej. Ale warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt tych historii. Wszyscy, obserwując śledztwo w sprawie Ewy Tylman, zastanawiali się, kim jest dziewczyna, że policja i prokuratura z taką intensywnością zabrała się do pracy. Do rozwiązania tajemnicy zaginięcia kobiety zaangażowano niebywałe środki. W porównaniu z tamtą sprawą nietrudno odnieść wrażenie, że na wyjaśnieniu śmierci  policjanta nikomu za bardzo nie zależało.

Wiemy, że życie każdego człowieka jest tyle samo warte, ale w tym przypadku mamy  do czynienia z tajemniczą śmiercią policjanta na służbie. Dlatego też wszystkie, nawet najdrobniejsze wątpliwości powinny zostać wyjaśnione. Przynajmniej tyle jesteśmy winni osobom, które na co dzień dbają o nasze bezpieczeństwo.

Przemysław Graf

Zobacz również: