

Sąd Okręgowy w Gdańsku nieprawomocnie skazał dwóch mężczyzn, którzy według ustaleń śledczych w 2014 r. zamordowali Zbigniewa O. Mieli zakopać go żywcem, żeby zarobić na jego majątku.
Tę sprawę opisaliśmy szerzej w „Reporterze” zaraz po odkryciu zbrodni. Wszystko wydarzyło się 20 km na południe od Gdańska i zszokowało opinię publiczną.
57-letni Zbigniew lubił zaglądać do kieliszka. Był typem samotnika. Nie musiał się przepracowywać, bo przed laty otrzymał całkiem spory spadek po ojcu. Składał się na niego budynek w dobrym stanie oraz pola uprawne. Teren był całkiem atrakcyjny, ponieważ małą wieś Kaczki, na terenie której leży nieruchomość, dzieli ledwie kilkanaście kilometrów od autostrady A1, drogi krajowej nr 91 i obwodnicy Trójmiasta.
Mężczyzna z czasem zaczął sprzedawać swoje pola, kawałek po kawałku. Co więcej, niespecjalnie się z tym ukrywał. Te transakcje przynosiły duże zyski. W okolicach Gdańska grunt jest drogi.
– Za dużo mówił o swoich interesach, więc podejrzewam, że ktoś chciał to wykorzystać – powiedziała mi jego znajoma.
Tajemnicze zniknięcie
Latem 2014 roku Zbigniew O. nagle zniknął. Według późniejszych ustaleń ostatni raz widziano go w Kaczkach 14 sierpnia. Nikt nie miał pojęcia, co się z nim stało, więc policjanci umieścili na swojej stronie komunikat, w którym obok zdjęcia zaginionego napisali: „Wzrost około 190 cm, waga ok. 75 kg, krępa budowa ciała, włosy ciemne, oczy niebieskie, twarz pociągła, widoczne ubytki w uzębieniu, nos zniekształcony po złamaniu, na nosie widoczna blizna”.
Wtedy dla miejscowych zaczął się nerwowy okres, w którym nie mieli pojęcia, co się stało z ich sąsiadem. Mogli tylko spekulować i mnożyć teorie na temat jego nieobecności. Żadna z nich nie była jednak tak bardzo brutalna, jak rzeczywistość, która miała później wyjść na jaw.
– Wszyscy się niepokoili – nie ukrywał Władysław Kanka, znajomy Zbigniewa. – Ta cisza nas niepokoiła. Nikt przecież nie wiedział, że został zamordowany. A już w ogóle nikt nie myślał, że leży gdzieś w innej miejscowości.
Wszystko wyjaśniło się 16 grudnia 2015 roku, półtora roku po zaginięciu. Na skraju Postołowa, wsi położonej kilka kilometrów od Kaczek, zaparkowało kilka samochodów. Mieszkańcy okolicznych domów od razu wiedzieli, że to policjanci. Ponieważ jednak auta stanęły koło zagajnika, uznali, że może chodzić o kradzież choinek. Wszak do Bożego Narodzenia pozostało tylko kilka dni.
Ale potem rozeszły się plotki o rzekomo znalezionej ludzkiej ręce. Zaniepokojona Anna Koszałka poszła zapytać mundurowych co się dzieje.
– Nic nie możemy powiedzieć. Proszę się jednak nie bać – usłyszała.
Tydzień później zobaczyła w telewizji, że w zagajniku odkryto zwłoki zaginionego Zbyszka z Kaczek. Tego, który zniknął w nieznanych okolicznościach. Miejsce ukrycia ciała miał wskazać łysiejący facet w czerwonej kurtce, którego śledczy przywieźli na miejsce. Na rękach miał kajdanki. Pomocny okazał się też pies policjanta, który mieszkał w okolicy.
Zabili dla pieniędzy?
Żeby odkryć, gdzie były zwłoki, policjanci i prokuratorzy musieli najpierw dowiedzieć się, kto i dlaczego pozbawił życia Zbigniewa O. Nie byli na straconej pozycji, ponieważ wiedzieli, że przed zniknięciem mężczyzna dokonał dużej transakcji. Albo ktoś, kto podszywał się pod niego. Musieli się tylko wykazać sporą cierpliwością.
Czekali aż wytypowani przez nich podejrzani popełnią błędy. I rzeczywiście popełnili. Jeden zaczął jeździć na wycieczki do egzotycznych krajów. Inny zakupił luksusowy samochód. To ściągnęło na nich kłopoty.
Pod koniec 2015 r. śledczy zatrzymali sześciu mieszkańców pobliskich wsi.
– To sześciu mężczyzn w wieku od 20 do 60 lat. Wobec trzech z nich sąd zastosował tymczasowy areszt, wobec pozostałych dozory policyjne, zabezpieczenia majątkowe i zakazy opuszczania kraju – informowała Joanna Kowalik-Kosińska, rzeczniczka Komendy Wojewódzkiej Policji w Gdańsku.
Z ustaleń policjantów wynikało, że gang lokalnych rzezimieszków najpierw użył podrobionych dokumentów. Jeden z nich, podając się za Zbigniewa, zaciągnął pożyczkę pod zastaw jego majątku, którego wartość szacowano na 900 tysięcy złotych. Potem, żeby zatrzeć ślady, wykopali w lesie dół i przywieźli go na miejsce. Tam go brutalnie pobili i nieprzytomnego wrzucili do rowu. Zasypali go najpierw wapnem, a potem ziemią. To było bestialskie morderstwo.
Strach w okolicy
Gdy w 2016 roku starałem się odkryć kulisy tej zbrodni, powiedziano mi, że
Zbigniew niekoniecznie musiał być jedyną ofiarą tej szajki. Jeden z mieszkańców Kaczek stwierdził przez telefon: – Nie mogę nic mówić, bo mnie zamordują. Ci bandyci wpierw byli u mnie. Bardzo przepraszam, ale ich jest bardzo dużo. Jak potrafią żywcem zakopać. Mam pięcioro dzieci, wnuków, prawnuków… To są mordercy, to nie ma co. Naprawdę się boję.
Internauci dokładali swoje i pisali, że grupa ma na koncie więcej takich zabójstw. Śledztwo musiało więc zostać rozszerzone, ale tropów prowadzących do innych morderstw ostatecznie nie znaleziono. Kilka miesięcy później, w grudniu 2016 roku, akt oskarżenia był już w sądzie.
Oskarżono w nim całą szóstkę podejrzanych, ale tylko dwóch miało odpowiadać za zabójstwo. – Michałowi S. oraz Krzysztofowi M. zarzucono dokonanie w sierpniu 2014 roku zbrodni zabójstwa 57-letniego mężczyzny – mówiła Tatiana Paszkiewicz z Prokuratury Okręgowej w Gdańsku. I dodała, że Zbigniew faktycznie konał przysypany ziemią, gdy jeszcze żył. – Z uzyskanej opinii z zakresu medycyny sądowej wynika, że pokrzywdzony zmarł w wyniku uduszenia.
Tym, który zakopał Zbigniewa, miał być Michał S. Jego kompan Krzysztof M. miał się temu przyglądać. Ponieważ sam jednak bił wcześniej ofiarę i wiedział, co ją czeka, odpowiadał z tego samego paragrafu, co jego kolega.
Nie bez znaczenia dla wyroku były motywy, które kierowały oskarżonymi.
– Michałowi S. zarzucono umożliwienie kolejnemu oskarżonemu, Andrzejowi K. przywłaszczenie prawa własności nieruchomości zamordowanego mężczyzny – tłumaczy Grażyna Wawryniuk z Prokuratury Okręgowej w Gdańsku. – Michał S. zorganizował transakcję polegającą na zawarciu w formie aktu notarialnego umowy pożyczki w kwocie ponad 400 tysięcy złotych, a faktycznie wypłaconej w kwocie 220 tysięcy złotych. Jej zabezpieczeniem była ta nieruchomość. Nakłonił również trzy inne osoby do udziału w tym procederze. Jedna z nich podrobiła dowód osobisty właściciela nieruchomości, a kolejna, posługując się tym dokumentem, podała się za Zbigniewa O. i zawarła umowę z Andrzejem K., który był pożyczkodawcą. Andrzej K. wiedział, że pożyczka nie zostanie spłacona w terminie.
Oskarżeni o zabójstwo nie przyznawali się do winy. Na proces byli dowożeni z tymczasowego aresztu. Sąd uznał, że dopuścili się zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem i skazał ich na dożywocie. Mają też zapłacić rodzinie zamordowanego 100 tys. zł.
Andrzej K. ma trafić za kraty na niecałe trzy lata, inny oskarżony na dwa lata, a jeszcze inny na półtora roku. Tylko szósty z nich usłyszał karę w zawieszeniu: 22 miesiące pozbawienia wolności. Wszyscy mają też zapłacić grzywny i wszyscy mogą się jeszcze odwołać od decyzji sędziów, ponieważ wyroki są nieprawomocne.
Mikołaj Podolski