fot symboliczne/ Policja

Sąsiedzi byli przekonani,  że mężczyzna wyjechał za granicę do pracy. Tymczasem  jego zwłoki  przeleżały wśród śmieci 7 lat. Zaś w jego domu  spokojne życie wiodła rodzina lokatorów. Nikt nie spodziewał się, że  ze zniknięciem gospodarza może mieć jakikolwiek związek niepełnosprawny syn lokatorów.

61-letni Andrzej B. wraz z bratem, Krzysztofem, mieszkał w domku jednorodzinnym w Rybniku. W dzielnicy Kamień. przy ul. Poręby. Andrzej B. miał jedną, a Krzysztof dwie dorosłe córki. One miały już swoje rodziny. Andrzej B. zawodowo był  związany z PKP. Dawał sobie radę w życiu, choć niekiedy bywało ciężko z utrzymaniem domu, którego połowa należała do Krzysztofa.

Niespodziewanie Andrzej zachorował na płuca i stracił pracę.  W tym czasie Krzysztof poznał 45-letnią Iwonę i zaproponował, aby zamieszkała razem z nimi.  Kobieta, wraz z ówczesnym swoim mężem i dziećmi, wprowadziła się szybko  do domu  braci.

Nie wiadomo dokładnie dlaczego, ale po jakimś czasie postanowiła się jednak stamtąd wyprowadzić. I tak bracia ponownie pozostali sami. W końcu i oni stwierdzili, że ich drogi życiowe muszą się rozejść. Wieść gminna niosła, że to wszystko przez alkohol i kłótnie, które często wybuchały pomiędzy nimi. Obaj bowiem nie stronili od kielicha. A i stosunki z córkami nie układały się najlepiej. Czas mijał. W końcu Krzysztof umarł, a sytuacją materialną Andrzeja B. było już tak źle, że pobierał z opieki społecznej zasiłek.

Może gdzieś wyjechał

I wtedy Andrzej B. przypomniał sobie o Iwonie, znajomej brata, która już raz mieszkała w ich  domu. Skontaktował się z nią i prosił, aby ponownie się wprowadziła. Obiecał, że podaruje jej dom z ogrodem, w zamian za opiekę do końca życia. Iwona była już wtedy w nowym związku małżeńskim, z 41-letnim Sebastianem P., pracownikiem jednej z firm budowlanych w Rybniku.  I ofertę Andrzeja B. przyjęła.

– Do zawarcia stosownej umowy doszło w 2010 roku – przypomina prokurator Rafał Łazarczyk z Prokuratury Rejonowej w Rybniku.

Cała rodzina Andrzeja B. przystała na taki układ, że aż do śmierci Andrzeja B. będzie się nim zajmowała Iwona wraz ze swym nowym małżonkiem. Iwona P. miała piątkę dzieci, w tym czwórkę z poprzedniego związku oraz niepełnosprawnego 14-letniego syna z nowego związku.

Zaraz po wprowadzeniu się małżonkowie P. zajęli się porządkowaniem domu i zaczęli wpłacać córkom obu braci pierwsze raty, po 500 złotych miesięcznie każdej. Tak zresztą, jak to było ustalone w umowie. 

Latem 2010 roku Andrzej B. jednak znikł gdzieś.  Pracownicy opieki społecznej również zgłaszali, że przestał odbierać zasiłek.  Mieszkańcy innych domków jednorodzinnych przy ul. Poręby opowiadali, że jeszcze w sierpniu 2010 roku widywali Andrzeja B. krzątającego się po ogrodzie.

– Może się gdzie upił, i leży – dopowiadali wtedy pół żartem.

Nikt jednak nie widział Andrzeja B. w pobliskich lokalach, do których to był zwykł uczęszczać.

 Rodzina zgłosiła w końcu jego zaginiecie, choć sami w takie zniknięcie nie wierzyli. Ludzie z osiedla też gadali swoje: – Może wyjechał gdzieś za pracą? Może nawet za granicę?

Ale to był nonsens, bo przecież chorował na płuca i miał problemy z poruszaniem się. Nawet po własnym osiedlu. Poza tym nie miał pieniędzy, aby sobie pozwolić na taki zagraniczny wyjazd.

W trakcie pierwszych oględzin posesji  policjanci nie mieli zbytniej ochoty zająć się miejscem wokół kojca, z którego bez przerwy ujadał w ich stronę owczarek niemiecki. Przeszukali za to pozostałą część ogrodu i sprawdzili cały dom. Rozmawiali również z sąsiadami Andrzeja B. Wśród których byli i tacy, którzy nie wierzyli w nagłe zniknięcie sąsiada. Wszystkie spostrzeżenia przekazywano policjantom, którzy słuchali i notowali. Ktoś zauważył nawet, iż jakimś dziwnym trafem – w tym samym czasie, w który zaginął Andrzej  B. -pojawił się pomiędzy zabudowaniami gospodarczymi, kojec z psem. A w nim groźny owczarek niemiecki.

– Poszukiwania Andrzeja B. jednak trwały nadal – dodaje prokurator.

Zabił za dziecko

 

Na komunikat o zaginięciu Andrzeja B. nie było odzewu. Policjanci przychylali się powoli do takiej wersji wydarzeń, że za zniknięciem Andrzeja B. może stać Sebastian P. Nie mieli jednak na to dowodów. Śledzili więc każde posuniecie Sebastiana P. Nękali go niespodziewanymi wizytami. Wzywali do komendy na przesłuchania. Dawali do zrozumienia, że go na oku.

Przeszukano nawet całą posesję georadarem. Urządzenie nie potwierdziło, jakoby w gruncie znajdowało się  ciało. Rozebrano na posesji każdą kostkę, jedną po drugiej. Nic nie znaleziono.

Sebastian P. wraz z Iwoną, i pięciorgiem dzieci, nadal mieszkał w domu Andrzeja B. Zdawał sobie jednak sprawę, że jest namierzany. Stawał się nerwowy i nieufny.

Na początku tego roku policjanci poinformowali Sebastiana, że kolejny raz zamierzają sprawdzić całą jego posesję. Zapytano go też, czy wyraża zgodę na badania wariografem. Najpierw się zgodził: – Po paru dniach jednak zmienił zdanie – opowiada prokurator. – Nie wytrzymał nerwowo całej sytuacji, jak potem zeznawał, ciągłego napięcia, w którym żył od ponad sześciu lat. I przed planowanymi policyjnymi czynnościami sam zgłosił się na komendę. Przyznał się do zabójstwa Andrzeja B., podając jak wtedy do niego doszło.

Opowiadał, że dobrze im się mieszkało z Andrzejem. Ale pewnego dnia zauważył w ogródku, jak mężczyzna zaatakował jego 14-letniego, upośledzonego syna. Coś mu złego powiedział. Dziecko bało się i płakało. Chciał wtedy od razu podejść do Andrzeja i z nim się rozmówić, ale z żoną byli umówieni u jej matki. I rozmowę odłożył na wieczór.

Kiedy wrócił od teściowej, zastał Andrzeja B. w przybudówce, podchmielonego. Nie reagował, gdy Sebastian zapytał, czemu dokuczał upośledzonemu dziecku. Potem wywiązała się pomiędzy nimi bójka. Sebastian poharatał twarz Andrzejowi, który był na tyle pijany, ze zaraz potem zasnął.

Ciało w śmietnisku

Iwona  nie miała pojęcia o zatargu pomiędzy mężczyznami. Sebastian chciał sprawę załatwić sam. Kiedy następnego dnia Andrzej B. spojrzał w lustro i zobaczył swą twarz, oznajmił, że pójdzie na policję. Sebastian przestraszył się tego – był już raz karany za paserstwo i rozbój. Postanowił do końca rozprawić się z Andrzejem, aby ten milczał.

 Chciał to zrobić w taki sposób, żeby żona ani dzieci o tym nie wiedziały. Była okazja, znów wybierali się do teściowej. W trakcie spotkania Sebastian P. wrócił wcześniej do domu. Iwona i dzieci jeszcze zostały u matki. Rzucił się na Andrzeja z przedłużaczem w rękach. Wpadł w szał. Obwiązał kabel wokół szyi mężczyzny i trzymał tak długo w uścisku, aż go udusił. Potem z piwnicy wywiózł taczką ciało i wrzucił je do wcześniej przygotowanego dołu na odpadki. Zasypał ciało ziemią. A potem, przez kolejne lata, dorzucał jeszcze na to „wysypisko” co się tylko dało. Byle zapomnieć o leżących na dnie przysypanych zwłokach Andrzeja B.

fot 2

Wskazał to miejsce w ogrodzie, w którym zakopał zwłoki – dodaje prokurator. Znajdowały się pięć metrów od psiego kojca. W dziurze zasypanej ziemią i szkłem z wymienianych przez Sebastiana P. okien. I z tego wszystkiego, co przez te lata nagromadziło się w domu i trafiło na śmieci. Cały ze zwłokami Andrzeja B. został gruntownie przykryty, tworząc trudno dostępną skorupę. W rozkruszeniu tej skorupy pomagały nam służby komunalne. W obwodzie był nawet młot udarowy.

Dopiero po rozkruszeniu całości policjanci przystąpili do kopania: – Gdy doszli do metra głębokości, ukazały się pierwsze szczątki Andrzeja B.  Sebastian  P. demonstrował, jak przewoził taczkami ciało Andrzeja B. do miejsca, w którym znalazły się zwłoki.

W czasie zeznań Sebastian P. wyraził skruchę: – Żałował, że do tego doszło – dodaje prokurator. – To  on rozgłaszał wszystkie plotki o Andrzeju B., że niby zwierzał mu się, iż chce odpocząć, i wyjechać na Mazury, a potem pojechać gdzieś za pracą, nawet za granicę – dodaje prokurator. – Ludzie w to uwierzyli i powtarzali. Uwierzyła nawet Iwona P., która o niczym nie miała pojęcia.

I jeszcze tego samego dnia, gdy dowiedziała się, że ma męża mordercę, odeszła od Sebastiana P. Dom zamknięto. Sebastian P. trafił do aresztu. Grozi mu dożywocie.

Roman Roessler

Zobacz również: